Deus vult
Właśnie sobie uświadomiłam, że niczym nie uczciłam osiemdziesiątego obserwującego. Zatem w ramach świętowania znów odsmażam starego kotleta :P
* * *
Z postanowień III Tajnego Soboru Watykańskiego:
„Wynaturzenia, jako istoty żyjące, bliższe człowiekowi aniżeli zwierzętom, tak jak i on posiadają duszę. Jest jednak zepsuta i skażona grzechem, przez co nie ma dla nich miejsca w Królestwie Niebieskim.
(...)
Jednak Pan nasz, Ojciec, miłościwy jest i łaskawy, dlatego, w Jego Imię, wszystkim odmieńcom należy dać szansę na odkupienie win, które ciążą na nich, przez wzgląd na samo urodzenie. Tak jak my musimy zostać obmyci z grzechu pierworodnego, tak i oni swoimi dobrymi uczynkami mogą starać się o miejsce u boku Pana".
* * *
Soter rozejrzał się po gabinecie ojca, aby sprawdzić, czy niczego nie przeoczył. Dopiero teraz dotarło do niego, jak skromnie żył Oktawian. Pomimo długich lat, które udało mu się przetrwać, nie zgromadził nic, co nie byłoby w przyszłości absolutnie niezbędne jego synowi. Kolokwialnie mówiąc, całe pomieszczenie tonęło w książkach. Sterty opasłych tomów nie zajmowały jednak każdej wolnej powierzchni. Przeciwnie, choć znajdowały się ich tu setki, to wszystkie stały w równych szeregach na wielkich dębowych regałach po lewej i prawej stronie od wejścia. Centralną część pokoju zajmowało wielkie staromodne biurko, wsparte na czterech lwich łapach, na którym stał jedyny przejaw ludzkiej słabości Oktawiana – gramofon.
Światło wschodzącego słońca wpadało do środka przez znajdujące się za biurkiem półkoliste okno. Dochodziła siódma i gdyby wczorajsza noc nie miała miejsca, w całym mieszkaniu już rozbrzmiewałaby muzyka – Presley, Sinatra czy stary dobry jazz.
Teraz panowała tu cisza.
Nie umiał płakać. Od najmłodszych lat oswajano go z myślą, że zarówno on jak i reszta jego rodziny mogą zginąć w warunkach nienaturalnych i z czyjąś serdeczną pomocą. Ale ojciec... Nie chodziło o to, że zdążył się oswoić z tą myślą – przeciwnie. Wciąż nie mógł uwierzyć, że ojciec tak po prostu odszedł.
Nawet stojące u jego stóp kartonowe pudło, wypełnione po brzegi osobistymi rzeczami Oktawiana, które zamiast ciała miało spocząć w rodzinnej krypcie, nie było w stanie tego zmienić.
Wyryte boleśnie w pamięci wspomnienie niedbale porzuconego, zbezczeszczonego ciała jego mistrza i opiekuna zdawało się być tylko wytworem chorej wyobraźni.
Nie mógł nawet pocieszać się myślą, że ojciec już pewnie witał się z Panem.
Zamknął oczy i odetchnął głęboko. Nie czuł się winny, choć przecież powinien. W końcu to on poprosił ojca, aby zaufali wynaturzeniu. Oktawian nigdy nie podjąłby takiej decyzji, gdyby Soter go do tego nie namówił.
Gdy pewnego dnia zrozumie, że to przez naiwne spojrzenie na świat stracił ojca, zapewne będzie mógł należycie pogrążyć się w żalu. Teraz wiedział tylko jedno.
Zachował się jak skończony idiota. Nawet ktoś z tak krótkim stażem powinien wiedzieć, że dobrzy odmieńcy to jedynie czysto teoretyczna koncepcja, która ma dawać obraz ogromu miłosierdzia Pana. Prawda natomiast była taka, że na dwieście siedemdziesiąt sześć wynaturzeń, z którymi miał styczność, tylko trzy zasługiwały na to, by żyć.
Chociaż nie. Teraz znał już takie cztery.
Męczącą ciszę przerwał dzwonek do drzwi. Wywiesił na nich tabliczkę z informacją o urlopie i numer kontaktowy do łowców w okolicznych miastach. A jednak ktoś postanowił to zignorować, co oznaczało, że niespodziewany gość miał do niego interes nie tyle natury zawodowej, co osobistej.
W tej sytuacji mogła to być tylko jedna osoba.
* * *
Klub „Euforia" aż drżał w posadach od absurdalnie głośnej muzyki, którą i tak zagłuszały niskie tony, wprawiające wszystko w drganie. Melodii nie dało się rozpoznać, a słowa już dawno utonęły głęboko pomiędzy gitarą basową a perkusją. Dla młodzieży, przedstawiającej sobą wszystkie możliwe stany upojenia alkoholowego, nie miało to większego znaczenia. Ten sobotni wieczór był przeznaczony na zabawę, taniec i odrobinę szaleństwa – nic więcej się nie liczyło.
Na osłoniętym metalową balustradą półpiętrze stało kilka stolików i czarnych skórzanych kanap, na których zmęczeni tancerze mogli dać nogom nieco odpocząć. Był to też doskonały punkt obserwacyjny i właśnie to przekonało niegdyś Sotera, żeby w tym miejscu czekać na potencjalnych klientów. Teraz miał tu również swój własny fotel objęty permanentną rezerwacją, a napakowany ochroniarz spławiał każdego, kto zamierzał bez powodu zakłócić spokój młodego łowcy.
W normalnych warunkach sam Soter należałby do osób, które w pierwszej kolejności musiałyby zmierzyć się z ochroniarzem. W końcu przychodzenie do klubu z mieczami, łukiem i kołczanem pełnym strzał nie tylko nie mogło umknąć uwadze stojącemu na straży bezpieczeństwa Andrzejowi, ale i zapewne stałoby się pretekstem do zaciekłej i krwawej jatki.
Z drugiej strony w normalnych warunkach ani Andrzej, ani jego brat Adam, właściciel klubu, jako odmieńcy ze zdolnością do czytania w umysłach, nie uszliby żywi ze swojego pierwszego spotkania z Oktawianem. Ponieważ jednak Pan kazał wybaczać, zrodził się między nimi układ, z którego wszyscy pełnymi garściami czerpali korzyści.
Pomysł z czekaniem w takim miejscu na klientów, o dziwo, należał do jego ojca. Oktawian wychodził z założenia, że młodzież (zarówno ludzka, jak i wynaturzona) może nie chcieć widywać się z nimi w gabinecie. Dlatego zaproponował synowi, aby „korzystał z życia" i „bawił się tak, jak inni młodzi ludzie", a przy okazji wykonywał swoją pracę.
Cóż, dzięki profesjonalnym stoperom do uszu czytanie książek stało się możliwe nawet w takich warunkach.
Biedny Goethe. Pewnie właśnie przewracał się przez niego w grobie.
Wrodzona podzielność uwagi pozwoliła Soterowi zauważyć „potencjalnego klienta" jeszcze zanim ten zdążył wpaść w otwarte ramiona Andrzeja. To mogłoby się dla wszystkich bardzo źle skończyć, dlatego Soter postanowił interweniować. Skinął ochroniarzowi głową, a ten bez żadnych pytań przepuścił do niego chłopaka, który na pierwszy rzut oka zdawał się być zwykłym metalem.
Soter nie potrzebował długich oględzin, aby upewnić się, że to wilkołak. Nastroszone czarne włosy i kolczyki, podobnie jak i czarne skórzane ubranie, były jednym z ich sposobów na wmieszanie się w tłum i unikanie reszty społeczeństwa. Działało, przynajmniej dopóki uchodzenie za wyalienowanego buntownika nie zrobiło się zbyt modne.
Spomiędzy innych „buntowników" wyróżniały go jedynie oczy. Wielkie i złote z pionowymi źrenicami, po prostu nie mogły należeć do zwykłego śmiertelnika.
Wynaturzony wyglądał na mocno przejętego, a jednocześnie nie przeszkadzało mu to nachalnie wpatrywać się w Sotera. Usiadł naprzeciwko i zmierzył łowcę wzrokiem od góry do dołu. Trudno powiedzieć, czy robił dobrą minę do złej gry, czy też po prostu był bardzo głupi.
Uśmiechnął się szeroko, prezentując przy tym dwa rzędy ostrych zębów, wyciągnął do Sotera rękę i zawołał:
– Hej! Jestem Luke.
Łowca bardziej wyczytał to z ruchu jego ust niż usłyszał. Niechętnie uścisnął podaną dłoń.
– Cała przyjemność po mojej stronie, panie Łukaszu – odparł, mając nadzieję, że uda mu się w tym jednym zdaniu zawrzeć całe swoje obrzydzenie. Chyba trafił w dziesiątkę.
– Wolałbym jednak „Luke" – zaoponował niepewnie wilkołak, ale wycofał się szybko na widok ostrzegawczo uniesionych brwi łowcy. – Czy... moglibyśmy zmienić miejsce? Tu jest za głośno, a ja wolałbym o pewnych sprawach nie krzyczeć.
Soter kiwnął głową. Jemu również było to na rękę, bo od tych bezładnych trzasków nazywanych na wyrost muzyką zaczęła go boleć głowa. Już po chwili znaleźli się na zewnątrz. Rześkie jesienne powietrze stanowiło cudowną odmianę po lepkim od potu wnętrzu klubu. Spacer sam na sam z wilkołakiem, i to w środku nocy, był ostatnią rzeczą, na jaką Soter miał ochotę, ale przyjaźnie nastawione wynaturzenia nie trafiały się często i musiał to docenić.
Gdyby jednak „Luke" nie wykazał się chęcią do współpracy, łowca mógł zawsze przekonać go do zmiany zdania. Przy użyciu mieczy, ewentualnie łuku i strzał. Tradycyjne metody jeszcze nigdy nie zawiodły. Miało to zapewne związek z błogosławieństwami, których nie były w stanie przyjąć bardziej nowoczesne typy broni.
Przeszli brukowanymi uliczkami starego miasta w dół, aż do rzeki i przylegającego do niej parku. Nie tylko w „Euforii" zabawa trwała w najlepsze. Z okolicznych barów i restauracji, mimo późnej godziny, wciąż błyskały światła, a śmiech i muzyka uciekały na zewnątrz przez szeroko otwarte okna i drzwi.
Ten radosny nastrój nijak się miał do chmurnej miny likantropa.
Zajęli ławkę położoną na tyle daleko od jakichkolwiek zabudowań, aby nikomu nie rzucać się w oczy, co nie było wcale takie proste, biorąc pod uwagę czerwony płaszcz łowcy.
– Wiesz, może i zostać ten „Łukasz", jeśli dasz radę mi pomóc – zaczął od nowa wynaturzony, ze zdenerwowania wyłamując sobie palce, ale nawet to nie skłoniło go do porzucenia swojego idiotycznie radosnego wyrazu twarzy. – Chociaż nie jestem pewien, czy problemy rodzinne wilkołaków to też wasza działka.
– Nigdy nie będziesz pewien, jeśli nie powiesz mi, o co chodzi – odparł Soter, wzruszając ramionami. Nie lubił bez powodu suszyć zębów, ale uśmiech Łukasza okazał się bardzo zaraźliwy. Wynaturzony wziął to najwyraźniej za pomyślną kartę, bo bez dalszych formalności zaczął swoją opowieść.
* * *
Soter po raz kolejny spojrzał na wyświetlacz telefonu. Oktawian miał zadzwonić, jak tylko upewni się w sytuacji. Od pół godziny czekał z ojcem Wojciechem, egzorcystą od lat zaprzyjaźnionym z jego rodziną, w bezpiecznej odległości od miejsca, które wskazał im Łukasz.
Fasadę starej kamienicy niemal całkowicie zasłaniały rusztowania, które rozstawiono na czas renowacji. Od niemal pół roku znikał tu na długie godziny Marcin, brat Łukasza. Całkiem niedawno spotkało to również Oktawiana. Czyżby coś poszło nie tak?
Stanowili bardzo dziwny duet – Wojciech w sutannie, koloratce i z Pismem Świętym w dłoni oraz Soter w swoim czerwonym płaszczu łowcy, z jasnymi włosami zebranymi w warkocz i dwoma mieczami u pasa. Mieli jednak ważniejsze rzeczy na głowie niż przejmowanie się ciekawskimi spojrzeniami przechodniów.
– Zaczęło się – szepnął z przejęciem Wojciech. Stanowczość w jego głosie wykluczała jakąkolwiek wątpliwość. Otworzył Biblię na zaznaczonej stronie i zaczął biec w kierunku kamienicy.
Łowca chciał go zatrzymać, ale gdy tylko wciągnął mocniej powietrze, dotarło do niego, że nie dostanie żadnej wiadomości od ojca.
Określenie „zapach siarki" to jedno wielkie niedopowiedzenie.
Przede wszystkim – nie zapach, tylko uczucie. Dokładnie takie uczucie jak przy gorączce, trzydzieści dziewięć stopni, gdy ciało płonie od wewnątrz i jednocześnie marznie od zraszającego je potu. Gdy żółć napływa do gardła na samą myśl o tym, by się ruszyć. Gdy dziwny ciężar przygniata całe ciało do łóżka, a wdychane powietrze ma posmak rozkładu i zepsucia.
Soter stłumił w sobie chęć ucieczki i pobiegł za ojcem Wojciechem.
Czas urwał mu się dosłownie na ułamki sekund. Nie pamiętał, jak dogonił egzorcystę i wpadł z nim do kamienicy.
Następnym wspomnieniem była ciemna piwnica i Łukasz pochylony nad rozszarpanymi zwłokami jego ojca. Wojciech odruchowo przeżegnał się i zaczerpnął powietrza, by zacząć modlitwę. Soter sięgnął po miecz.
Wtedy wilkołak uniósł głowę. Ujrzeli jego załzawione policzki i tlące się w oczach przerażenie. Jedną rękę miał opartą o klatkę piersiową Oktawiana, dwa palce drugiej próbował przyłożyć do krtani, której już nie było.
– Nie żyje... On nie żyje... Tak mi przykro... – łkał pod nosem.
Soter znał Łukasza co najwyżej kilka godzin, ale intuicyjnie wiedział, że chłopak nie udaje. Wojciech musiał dojść do tego samego wniosku, bo podszedł powoli do ciała Oktawiana i zasłonił mu powiekami oczy i wyszeptał modlitwę za zmarłych.
Łowca z otępieniem patrzył na ciało ojca. Tym, co interesowało go bardziej niż stężała w pełnym bólu grymasie twarz, była jego dłoń.
Prawa dłoń z palcem wskazującym regał. W przeciwieństwie do reszty zgromadzonych w piwniczce mebli – nie pokrywał go kurz. Tego nie trzeba było Soterowi dwa razy tłumaczyć. Bez zastanowienia rzucił się ku regałowi.
– Nie – jęknął Łukasz, łapiąc go za ramię. Był tak przerażony, że jego wynaturzenia zaczęły przeświecać przez ludzką powłokę. – Nie możesz tam iść! To niebezpieczne!
– Ktoś przecież musi – odparł Wojciech i palcem mokrym od wody święconej naznaczył Łukaszowi krzyż na czole.
Zostawili za sobą roztrzęsionego wilkołaka i razem pchnęli regał, który ustąpił, ukazując im tajne przejście i długie schody w dół.
Wtedy czas urwał się po raz drugi, ale tym razem było to spowodowane bardziej...
...Łukasz, który pobiegł za nimi...
...oczy, dosłownie wszędzie. Czerwone i złowrogie, wypełzały z cieni i napierały na nich ciężarem swoich spojrzeń. Zupełnie jakby...
...okropne uczucie trawiącej ich choroby, było absolutnie niczym, przy tym co poczuli, gdy dobiegli na sam dół.
Soter nawet nie potrafiłby ubrać uczuć w słowa. Poczuł się bezsilny wobec tego, co miał przed sobą. Pierwszy raz w swoim życiu znalazł się tak blisko śmierci.
...na środku, a u jego stóp leżała naga związana dziewczyna, której złote włosy jasno wskazywały na krew łowców...
...zawiły wzór ze zwłok, wypatroszonych jak zwierzęta...
...szaleństwie dało się jednak dostrzec jakąś regułę, dziwny schemat, którego regularność nosiła znamiona...
...pełno krwi, do tego stopnia, że buty kleiły im się...
– ...szans! – zawył Marcin, z twarzą wykrzywioną w nieludzkim grymasie. Nie przypominał już nawet wynaturzenia. – Będę nowym... ...i nikt nie...
... i Wojciech zaczął czytać, zdecydowanym donośnym głosem:
– ...bezładna i pusta... ...wieczór od poranka!
Słowa Pisma rozbrzmiały w tym piekle taką siłą, z jaką światło poranka przepędza noc. Szala zwycięstwa drgnęła nieznacznie, po czym bardzo powoli zaczęła się przechylać na ich stronę...
... po czym Marcin zadrżał , ale zdawało się, że nie wywołało to na nim żadnego większego...
... przełamał się w końcu i rzucił ku niemu, dobywając mieczy. Ich ciężar dodawał mu sił, czuł przez nie Boże błogosławieństwo, bez którego nigdy nie byłby w stanie stanąć do walki przeciwko temu...
Łukasz dopadł go pierwszy i odepchnął od dziewczyny, która niemal zdążyła już...
Wojciech nie przestawał czytać. Wolną ręką dobył kropidła i nie szczędząc wody święconej...
– ...w górze, od wód...
...wyraźnie pomagało.
Marcin zdawał się jakby oszołomiony, ale Soter nie miał zamiaru na to narzekać. Zabójcze tempo, w jakim musiał odpierać jego natarcia i samemu zadawać ciosy, zaczynało zbierać swoje żniwo. Skupił się tylko na tym, aby w końcu go pokonać, zadać ostateczny cios, który położy kres zarówno wynaturzeniu, jak i temu...
Zbyt bardzo skupili się na zwycięstwie. Za późno dotarło do nich, że dla tej drugiej strony przerwany rytuał stanowił tylko pewien etap, który właśnie się zakończył. Gdy jednak zrozumieli co się dzieje, nie mieli już żadnych szans, aby naprawić swój błąd.
– ...ucieka w inne... ...Szybko, zanim...!
Martwe ciało Marcina opadło bezwładnie na zakrwawioną posadzkę. Wyglądało tak, jakby nie tyle miecze Sotera pozbawiły je życia, co wyrywające się z niego demony. Razem z Łukaszem rozwiązał dziewczynę i pomógł wstać. Zarzucił jej na ramiona swój czerwony płaszcz, za co odwdzięczyła mu się przelotnym zmęczonym uśmiechem.
– Nigdy wcześniej czegoś takiego nie widziałem – wyznał otwarcie ojciec Wojciech. Zamknął Pismo i wyciągnął z kieszeni chusteczkę, aby otrzeć zroszone potem czoło. Miał wielki dar, ale i wielką musiał płacić za niego cenę. Ledwie mógł się utrzymać na nogach, a jego blada twarz sugerowała, że przez chwilę stał już po drugiej stronie. Z ust pociekła mu stróżka krwi, ale zdawał się tego nie zauważać.
– Jestem pewien, że nawet go tu nie było. Tylko jakaś jego część, którą udało mu się przenieść w inne miejsce, zanim go dopadliśmy.
– Mam jakoś pomóc? – zapytał Soter i nie czekając na odpowiedź, pomógł księdzu wyjść z ciemnej piwnicy.
– Nie. Zaraz wezwę pomoc z parafii. Ty lepiej zaopiekuj się tą dwójką – wyszeptał, robiąc dobrą minę do złej gry. Ledwie wyszli na świeże powietrze, a oparł się o ścianę kamienicy i przysiadł na ziemi. – Zadbam też, aby zajęto się ciałem twojego ojca – dodał słabym głosem.
Czyli je spali. Ciała łowców zawsze były palone, aby płynąca w ich żyłach święta krew nigdy nie została wykorzystana do złych celów.
Nie zapytał nawet, czy będzie mógł wziąć udział w ceremonii. Słaniająca się na nogach dziewczyna i roztrzęsiony wilkołak wymagali jego troski bardziej niż martwe ciało.
Opieka nad żywymi była jego zadaniem, umarłych odstępował Panu.
* * *
W drzwiach stał Łukasz z wielką torbą pełną fastfoodu i tym swoim absurdalnym uśmiechem przyklejonym do twarzy. W tej sytuacji było to wybitnie nie na miejscu, ale Soter wiedział, że wilkołak robił to tylko i wyłącznie, aby podnieść ich oboje na duchu. Postanowił ugryźć się w język i docenić ten gest.
Bez zbędnych słów zaprosił go do kuchni. Nie mieli wprawdzie ochoty na jedzenie, ale chcieli przynajmniej udawać, że mają siłę, aby życie toczyło się dla nich dalej.
– Znalazłem to w rzeczach brata – wyznał nieco nieśmiało, wyciągając z wewnętrznej kieszeni kurtki maleńki notatnik. – To chyba ma coś wspólnego... z tym wszystkim.
Soter przyjął notes z wdzięcznością i zapewnił, że przekaże go w odpowiednie ręce. Ciekawość kazała mu jednak zajrzeć do środka, choćby i przelotnie. Na pierwszej stronie narysowane było słońce otoczone kręgiem niegroźnie wyglądających liter, z odciskiem palca w centrum, a dalej...
...wątpliwości. To musiało być źródło tego zła.
– Co u dziewczyny? – zagadnął Łukasz, chcąc odciąć się choć na chwilę od tego, co wydarzyło się wczoraj. – Lepiej się czuje?
– Eufemia? – prychnął łowca i uśmiechnął się mimowolnie. – Wprost cudownie. Jeszcze zanim poszła spać, uparła się, że musi teraz zająć miejsce mojego ojca. Twierdzi, że jego śmierć to po części jej wina i chce spłacić swój dług.
– Pozwolisz jej na to?
– Decyzja nie należy do mnie, tylko do papieża. – Łukasz otworzył szeroko oczy ze zdumienia, na co Soter jedynie wzruszył ramionami. – Wysłałem do niego maila z opisem sytuacji i teraz muszę tylko poczekać na odpowiedź. Czy to aż takie dziwne?
– Nie, po prostu... – przez chwilę szukał właściwych słów. – Po prostu nie spodziewałem się, że to takie oficjalne. No wiesz, to całe bycie łowcą.
– Jesteśmy zwyczajnie dobrze zorganizowani. Posiadanie jednego „szefa" bardzo to wszystko upraszcza – odparł łowca, nie do końca rozumiejąc jego zaskoczenie. Przecież w tych czasach wysłanie maila do papieża nie było niczym specjalnie dziwnym.
– To chyba trochę komplikuje moje plany. – Łukasz westchnął i smętnie zwiesił głowę. – Ja w sumie też mam do spłacenia dług, no i po tym, co mój brat zrobił tobie i twojemu ojcu, nie mógłbym przecież...
– Chwila, moment! – zawołał Soter, marszcząc brwi. Na samą myśl o współpracy z jakimkolwiek wynaturzonym coś się w nim zakotłowało. Przecież nie po to od najmłodszych lat uczył się jak z nimi walczyć, żeby teraz polegać na pomocy jednego z nich! Ledwie znosił Andrzeja i Adama, a przecież ich wynaturzenie było niczym przy prawdziwym wilkołaku.
Nie był jednak w stanie ukryć, że ta propozycja wypełniła jakąś mroczną pustkę, która zaczęła tworzyć się w jego duszy od chwili śmierci Oktawiana.
– Czy to znaczy, że chcesz...
– ...dołączyć do drużyny? – dokończył za niego Łukasz i uśmiechnął się szeroko. Dopiero teraz łowca zauważył, że jego oczy również są podkrążone i silnie przekrwione. Nic dziwnego, w końcu obaj stracili zeszłej nocy kogoś bardzo ważnego. – Tak. Mniej więcej właśnie o to mi chodzi.
– Wynaturzony i dwoje łowców? – dobiegł ich dziewczęcy głos. W drzwiach do kuchni stała Eufemia z włosami związanymi w dwa luźne warkocze i dużo za dużej podkoszulce Sotera. – Jeśli częściej będzie nam załatwiał jedzenie, to jestem na tak.
Musiała być strasznie głodna, bo nie pytając nikogo o pozwolenie, usiadła przy stole i zaczęła pochłaniać smakowicie pachnące kanapki i frytki z sosem. Ostatnie kilka dni było dla niej prawdziwym koszmarem. Nie każdy miał w końcu tyle szczęścia, aby przeżyć porwanie przez wilkołaka, więzienie w piwnicy, a na koniec jeszcze uczestniczyć w egzorcyzmach. Udało się jej wyjść z tego wszystkiego bez większych uszczerbków na zdrowiu fizycznym i psychicznym tylko dzięki temu, że w jej żyłach płynęła krew łowców.
„Jeżeli jej to nie przeszkadza, to dlaczego mi by miało?", zastanowił się Soter. Mimowolnie posłał wilkołakowi zmęczony i nieco krzywy uśmiech, na co ten bezmyślnie wyszczerzył nienaturalnie ostre zęby.
* * *
Z postanowień III Tajnego Soboru Watykańskiego:
„Czasem Pan wybiera na swojego sługę tego, kogo najmniej spodziewalibyśmy się w tej roli. Czasem pomoc przybywa ze strony, z której nigdy byśmy jej nie oczekiwali".
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top