ROZDZIAŁ SIÓDMY cz. 7

3

          Jack zastał Mata przy boksie nowego ogiera.

     – Czy pan Mathew Sullivan? – spytał, a Mat odwrócił się zaskoczony.

     Kilka kroków od niego stał młody człowiek, którego widział po raz pierwszy w życiu. Mat przyjrzał się i zauważył, że chłopak ma śniadą cerę, czarne włosy, jest dosyć wysoki i dobrze zbudowany. Na oko mógł mieć jakieś dwadzieścia pięć, góra dwadzieścia siedem lat. Na tyle przynajmniej wyglądał, choć w rzeczywistości dobiegał trzydziestki.

     – Pan Sullivan, prawda? – powtórzył Jack.

     – Ano, ja.

     – Nazywam się Jack Graison. – Nieznajomy podszedł i wyciągnął rękę, którą Mat uścisnął bez większego przekonania. – Przyjechałem dzisiaj, ledwo parę godzin temu. Szeryf poradził przyjść do pana względem pracy. Znam się trochę na koniach – dodał. – Pracowałem u Juana Vittorio de Lopeza w Kolumbii. Słyszał pan może o nim? Jest znany, także za granicą.

     – Lopez? – Mat zmarszczył czoło. – Nie... nie przypominam sobie, żebym o takim słyszał.

     – A może zna pan Luisa Carlosa Guarnetto?

     – Luis Carlos? Coś mi się obiło o uszy. Czy to ten z Campo Maior? Mówi trochę po angielsku?

     – Ten sam! – rozpogodził się Jack. – Z nim też pracowałem przez jakiś czas. Całkiem niedawno. To jak? Znajdzie się coś dla mnie?

     – No, skoro tak się sprawy mają i znasz się na rzeczy... Może i miałbym dla ciebie robotę. A co myślisz o moich koniach?

     – Mogę jedynie pogratulować, bo nigdy nie przypuszczałbym, że w tak małym pueblo mogą ukrywać się tak wspaniałe okazy. Widzi mi się, że całkiem śmiało mógłby je pan sprzedawać za granicę.

     – Oho! Daleko mi jeszcze do tego. Ale kto wie, może kiedyś...

     – Nie żartuję. Zwierzęta są naprawdę godne uwagi i powinien pan o tym pomyśleć.

     – Skoro takiś przekonany, to podumam na ten temat. A co sądzisz o moim najnowszym nabytku? – spytał Mat, wskazując Oregona.

     – Podoba mi się. Doskonale zbudowany, robi wrażenie już na pierwszy rzut oka. Każdy chyba myślał dzisiaj, że to prawdziwy dziki mustang.

     – Jak to? – zdziwił się Sullivan.

     – Takie wrażenie sprawiał. Myślę nawet, że jedno z rodziców biegało kiedyś po prerii. Co najmniej jedno, a kto wie może nawet oboje. Tak – zastanowił się Jack – to możliwe. Przez jakiś czas przebywał u ludzi, a potem zdziczał.

     – O czym ty, do diabła, gadasz?

     – Jak to o czym? Przecież... Wiedział pan przecież, na co pozwala tej dziewczynie. I chyba widział pan, jak szybko i łatwo sobie poradziła?

     – Poradziła sobie, bo jest w tym dobra...

     – Jakkolwiek dobra by była, ten koń poddał się zbyt szybko. Niech pan wierzy, już przebywał u ludzi.

     – To znaczy, że Mines miała rację – zamyślił się Mat. – Powiedziała mi, że musiał być siodłany...

     – Nie wiem, czy siodłany. Ale u ludzi był z całą pewnością. Mogę? – spytał i wskazał boks Oregona, a Mat skinął głową.

     Jack wszedł do środka. Ostrożnie poklepał ogiera po lśniącej, czarnej szyi, a potem wprawnym ruchem uniósł do góry jedno z kopyt. Przez chwilę przyglądał się z uwagą, a potem zawołał Mata.

     – Niech pan popatrzy – powiedział. – Kopyto kiedyś ścinano do podkucia. Można nawet zauważyć ślady po podkowach. O tutaj. – Wskazał palcem. – Bardzo stare. Ledwo je widać.

     – Masz rację – powiedział Sullivan. – Kto by pomyślał... Jakem go kupował, głowę dałbym, że to bez najmniejszych wątpliwości pełnokrwisty, dziki mustang. Zachowałem się jak kompletny amator...

     – Myślę sobie, że mimo wszystko nie powinien pan żałować zakupu. To dobry koń. A jako reproduktor będzie wprost niezastąpiony.

     Mat westchnął ciężko i spojrzał na chłopaka.

     – Chciałbym cię o coś prosić, Jack. Nie chwal się nikomu na temat Oregona. Wiesz, nie chcę, żeby ludzie gadali, że taki ze mnie wielki koniarz, a nie poznałem się...

     – Niech pan będzie spokojny, panie Sullivan. Nikt się nie dowie.

     – W takim razie – Mat klepnął Graisona w plecy – pokażę ci, jak będzie wyglądała twoja praca.

     Jeszcze tego samego wieczoru obaj siedzieli w knajpie u Lucy. Dyskutowali z ożywieniem i sączyli whiskey, za którą tym razem Jack mógł zapłacić brazylijską walutą, a tą szczęśliwym trafem miał.

*

          Mines natknęła się na nowego mieszkańca osady następnego dnia. Należała do tych nielicznych osób, do których nie dotarła jeszcze wieść o przybyszu. Przyszła do stajni Mata, żeby dokładnie obejrzeć Oregona. Wciąż nie dawało jej spokoju, z jaką łatwością ten ogier – który podobno miał być dzikim mustangiem – dał się okiełznać. Weszła do stajni i odnalazła odpowiedni boks. Zanim otworzyła przegrodę, usłyszała hałas, dobiegający z przeciwnego końca stajni.

     – Mat! – zawołała przekonana, że to Sullivan.

     Ale zamiast Mata z boksu wychyliła się głowa jakiegoś człowieka. Mines cofnęła się o krok i przyglądała nieznajomemu z obawą. Nie spodobało jej się, że ktoś obcy kręci się przy koniach, zwłaszcza że nie miała pojęcia, kim jest i jakie ma zamiary.

     Jack odezwał się pierwszy.

     – Witaj, amazonko.

     – Kim jesteś? – spytała. – I co robisz w stajniach Mata?

     – Pracuję. Mat Sullivan zatrudnił mnie wczoraj. Niedługo po twoim popisie – dodał, a Mines odwróciła wzrok, nieco zmieszana. – Nazywam się Jack Graison. Jestem w osadzie od wczoraj, dlatego pewnie nie miałaś okazji mnie poznać.

     – Skąd mam wiedzieć, że mówisz prawdę? – zaatakowała znowu.

     – Jeśli nie wierzysz, zapytaj Mata. Jest tam, naprzeciw. – Wskazał ręką drugi budynek, nieco mniejszy, przeznaczony dla źrebnych i karmiących klaczy.

     Podszedł trochę bliżej i Mines mogła przyjrzeć się lepiej. Zauważyła sympatyczną twarz, o łagodnych, regularnych rysach. Chłopak bez wątpienia był przystojny.

     – No dobrze, niech będzie – powiedziała.

     – Nieźle sobie radzisz, jak na dziewczynę... – zaczął Jack, ale Mines przerwała ostro:

     – A ty co się czepiasz? Następny z tych, co to uważają, że każdą dziewczynę trzeba zamknąć w kuchni, przy garach? No co? Tak uważasz?

     – Nie – odparł trochę rozbawiony tym wybuchem. – Chciałem tylko powiedzieć, że... – Wziął głęboki wdech. Musiał uczciwie przyznać, że dziewczyna mu się spodobała. Przez chwilę wyobraził sobie nawet, że się z nią kocha, ale szybko odpędził od siebie tę myśl, by nie dopuścić do głosu nadchodzącej fali podniecenia. – Po raz pierwszy widziałem, żeby ktoś radził sobie tak dobrze...

     – Daj spokój – przerwała znów. – Za wczoraj nie należą mi się pochwały. Ten wałach był siodłany, dam głowę – powiedziała i otworzyła boks Oregona.

     – Wałachem z pewnością nie jest – mruknął Jack.

     Mines z wprawą uniosła do góry kopyto konia i przyglądała się krytycznym wzrokiem.

     – A jednak! – wykrzyknęła triumfalnie. – Wiedziałam! Od początku wiedziałam! Chcesz zobaczyć? – Podniosła głowę i spojrzała na Graisona. – Są ślady. Zapewne nie po zimowych botkach. Jak myślisz, czy dzikie mustangi same podkuwają się na preriach?

     – Nie wydaje mi się.

     – No właśnie. Chodź, zobacz.

     – Widziałem. Wczoraj. Też miałem wątpliwości, dlatego sprawdziłem.

     – Ach tak! A mimo to powiedziałeś, że nieźle sobie radziłam.

     – Bo tak uważam. Słowo! – Jack uderzył się zaciśniętą dłonią w pierś.

     – Gadanie! – Mines machnęła ręką. – Może kiedyś trafi się okazja, to zobaczysz, jak radzę sobie z prawdziwym dzikim mustangiem.

     – A co byś powiedziała, gdybym to ja stał się tym prawdziwym dzikim mustangiem? – odezwał się Jack, zniżając głos, patrzył dziewczynie głęboko w oczy.

     – Co?

     – Wypróbuj mnie, amazonko...

     – Przestań się wygłupiać, dobrze?

     – No, ja sobie tu stoję i gadam w najlepsze – odparł Jack całkiem innym tonem – a przecież robota sama się nie zrobi. Może spotkamy się wieczorem?

     – Osada jest nieduża – odpowiedziała Mines. – Nie raz nadarzy się okazja, żeby się spotkać. Choćby i przypadkiem.

     – Wolałbym nie liczyć jedynie na przypadek. Widzisz, jestem tu krótko i nikogo nie zdążyłem poznać bliżej. Może poza Matem. Ale byłoby przyjemnie, gdybym mógł z kimś pogadać po pracy.

     – Jest i nasza gwiazda!

     W szerokich wrotach stajni pojawił się nagle Mat Sullivan.

     – Gwiazda! – parsknęła Mines. – Był siodłany, Mat. Mówiłam ci – dodała z wyrzutem.

     Sullivan wymownie spojrzał na Graisona, ale ten wzruszył tylko ramionami.

     – Przyszłam tu specjalnie, żeby sprawdzić – mówiła dalej Mines. – I sprawdziłam. Ma ślady po podkowach, Mat. Jeśli chcesz, sam zobacz.

     – Dobrze już, dobrze. Widziałem wczoraj...

     – Nie wydaje mi się, żeby go siodłali – wtrącił Jack. – Przebywał u ludzi, owszem, temu się nie da zaprzeczyć. Ale nie widzi mi się, żeby trzymali go pod siodło. Po mojemu raczej chodził w zaprzęgu.

     – Dzięki za pocieszenie – mruknęła Mines. – Muszę lecieć. Do zobaczenia, chłopcy – rzuciła jeszcze i odeszła.

     Mat Sullivan westchnął ciężko.

     – Uwielbiam tę małą – powiedział. – To twarda sztuka i ma swój charakterek, ale doprawdy nie da się nie jej nie lubić.

     – A właściwie kim jest ta... – Jack zastanowił się chwilę. – Mines, zdaje się, tak?

     – Tak. Mines Stidt. Córka zastępcy szeryfa. Zawsze ubiera się w spodnie, kocha konie i zna się na nich. Przyznaj się, Jack, wpadła ci w oko, co?

     – Ładna jest, nie da się ukryć – przyznał z pozoru obojętnie.

     – To dziewczyna Raya Nally – powiedział niespodziewanie Mat, a Jack rzucił mu szybkie spojrzenie, kiedy poczuł nagłe uderzenie gorąca, gdzieś w głębi siebie, w środku. – ...ale czy ja tam wiem? – dobiegł go głos Mata. – W każdym razie ostatnio nie widywałem ich razem. Jak skończysz u Prince'a i Iguany, to przyjdź tam do mnie. Milady miała się źrebić dwa dni temu. Może trza będzie sprowadzić weterynarza z Feira.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top