"Kanapki domowej roboty"
Siedziałam w ciemnej kuchni, przy blacie. Królik-szarak właśnie biegł maraton od mojego pokoju aż do łazienki i po mieszkanku rozchodził się jedynie stukot pazurów o drewnianą podłogę. Znając życie, w środku nocy przypomnę sobie, że zapomniałam go wyjąć z kosza na brudne pranie i będę musiała wstać z tapczanu.
Wyjęłam talerz z suszarki, z cichym trzaśnięciem postawiłam go na blacie. Położyłam na nim kilka kromek chleba oraz bułki. Zaczęłam przygotowywać kanapki na jutrzejszy wyjazd.
Kiedy układałam plasterki ogórka na jednej z kromek, szaraczek przykicał pod moje nogi.
- Zboczyłeś z kursu? - szepnęłam z pewną dozą smutku. - Ja też. Jeśli dobrze pójdzie, żadne z nas nie zostanie zjedzone przez kota sąsiadów.
Wszystko tu było smutne. Moje własne dwadzieścia metrów kwadratowych, całkiem ładna podłoga, ramy okienne poobdzierane z białej farby, chłodne światło, które dawał wywietrznik nad kuchenką. A z tego wszystkiego najsmutniejsza byłam ja. Wdzięczna, lecz smutna. Nie rozdzierał mnie ból, moje serce nie zostało przeszyte sztyletem. Ja wegetowałam. Byłam smutną istotką.
Zapakowałam prowiant do plecaka w kształcie biedronki, odstawiłam go na przedpokój i poszłam spać. Po chwili wstałam jednak, bo przypomniałam sobie, że muszę wziąć prysznic. Jutro wielki dzień, a ja nie mogę śmierdzieć.
Wstałam bardzo wcześnie, przyszykowałam legitymację szkolną, kasę ze stypendium, która mi jeszcze została z zeszłego roku i wyszłam. Powinnam kupić bilety na pociąg zanim jeszcze uformuje się spora kolejka.
Musiałam psychicznie przygotować się na opuszczenie dwóch dni w szkole, i to tuż przed dziewiętnastymi urodzinami. Jeśli rodzice się dowiedzą o wagarach, nie mogę liczyć na życzenia. Kogo ja oszukuję? I tak mają mnie w dupie.
Okienko na dworcu było oczywiście zamknięte. Zerknęłam na rozpiskę. Otwierali dopiero o ósmej. Zegar właśnie pokazał szóstą. Pociąg będzie za pół godziny. Kij, co najwyżej kupię u konduktora.
Zrezygnowana, usiadłam na metalowym krześle pod ścianą. Szczerze mówiąc, myślałam, że na pustym dworcu będzie więcej pijaków niż mrówek, ale się myliłam. Spotkałam tylko jednego trzeźwego bezdomnego.
Zaczęłam rozmyślać i tęsknić. Od pięciu lat pewien człowiek zajmował stałe miejsce w mojej głowie, był w czołówce, jeśli chodzi o marzenia na jawie i wspomnienia.
A teraz do niego jechałam. Znaczy, jeszcze nie, ale z chwilą, gdy przekroczę próg pociągu, moja "przygoda" się zacznie.
Po cholerę?
Nie, właściwie to wiedziałam po co. W porównaniu do idiotek w fanfiction o Harrym miałam swój cel.
Chciałam sprawdzić co stanie się, gdy mnie zobaczy. Gdy ja go zobaczę. Czy mnie pozna, w końcu nie zmieniłam się jakoś specjalnie w ciągu kilku lat?
Czy od razu trafi go strzała kupidyna, na co tak długo liczyłam? Czy minie mnie na korytarzu akademika, a ja będę musiała krzyknąć do jego pleców "Alan!", żeby przypomniał sobie mój głos?
I co najważniejsze - nie wiedziałam gdzie mam go szukać.
Pociąg przyjechał na stację z dziesięciominutowym opóźnieniem, ale nie miało to specjalnej różnicy. Wsiadłam, kupiłam bilet, zajęłam miejsce przy oknie. Pociąg był prawie pusty. Niewiele ludzi jeździ tak wczesną porą w środku tygodnia.
Byłam wariatką. Kompletną wariatką.
Choć bardzo się starałam, przez cztery godziny podróży nie mogłam zasnąć. Nie kontaktowałam też, gdy ktoś się do mnie przysiadł, tak bardzo pogrążona byłam w przeszłości.
Alan chodził kiedyś do mojej szkoły. Uczyliśmy się w zespole szkół, gimnazjum plus liceum razem, a ja praktycznie od zawsze wiedziałam, że nie powinnam nawet marzyć. Byłam w drugiej gimnazjum, kiedy on kończył szkołę średnią. Wszystko tak się poplątało - moje uczucia, które nigdy nie powinny zaistnieć, fakt, że nikomu nigdy o tym nie powiedziałam, on też nie wiedział. O niczym. Ale byłam ciekawa.
Nie myślałam o nim dzień w dzień, godzina w godzinę, ale czułam w środku pustkę, której nadal nie udało mi się zapełnić.
Podróż zakończyła się około jedenastej przez te opóźnienie.
Na peronie miałam wrażenie, że byłam jedyną cichą istotą wśród rozkrzyczanego tłumu. Oglądałam innych podróżnych jakby zza grubych szkieł.
Zeszłam schodami. Znalazłam się na dworcu. Tutaj było jeszcze głośniej. Kanonada kolorów: sklepy z prasą, plastikowymi gadżetami i zabawkami dla dzieci, butiki odzieżowe jakby wyjęte z lat 70-tych. Futra i dzwony na wystawach.
Sprawdziłam kiedy mam najbliższy pociąg w razie, gdybym nie miała już tu czego szukać.
Najpierw poszłam do McDonalda. Miałam nikłą nadzieję, że on tam pracuje na kasie. Zawstydziłam się tej myśli. Nie każdy student musi skończyć w maku.
Oczywiście zbłaźniłam się przy kasie, prosząc o cheeseburgera, bo sprzedawca przypomniał mi, że zestawy obiadowe są dostępne dopiero za godzinę.
Usiadłam więc na jednym z czerwonych, wysokich stołków z kubkiem niesłodzonej herbaty w dłoni i wyjęłam swoje kanapki.
Naprzeciwko mnie siedział niewysoki mężczyzna w gajerku, przed nim stał laptop, a naokoło rozłożył jakieś dokumenty. Gdybym ja miała własny komputer, bałabym się używać go w miejscu publicznym.
Z zafascynowaniem obserwowałam jak biznesman szybko stuka chudymi palcami w klawiaturę, z zapracowaną miną śledzi tekst pojawiający się na monitorze jakby ten nie wyszedł spod jego pióra. Chciałabym być kiedyś tak czymś zafascynowana.
Dopiłam herbatę z papierowego kubka, który razem ze sreberkiem po kanapce wyrzuciłam tam, gdzie powinno się wyrzucać odpadki z tacy.
Wyszłam na ulicę.
Wywiało mnie aż tutaj.
Trąbienie samochodów, rozmowy, stukanie kół walizek o przerwy pomiędzy chodnikowymi płytami. To wszystko odbijało się echem w mojej czaszce, maskując nawet pytanie "Co ja tu robię?"
Kompletnie nie znałam miasta. Byłam tu raz, może dwa w czasie wakacji, i wiedziałam jedynie, że po drugiej stronie ulicy za zakrętem jest mała lodziarnia.
W telefonie włączyłam Google Maps z nadzieją, że internet pokieruje mnie pod Uniwersytet.
Błądziłam o wiele dłużej niż bym chciała.
Nie orientowałam się jeśli chodzi o studia i nie byłam nawet pewna czy wpuszczą mnie na uczelnię. Mogłabym na przykład udawać czyjąś młodszą siostrę i wciskać kit, że przyniosłam bratu drugie śniadanie.
Na parterze kilkupiętrowej budowli zatrzymała mnie pani sprzątająca. Myślałam, że ze stresu narobię w gacie, ale pozbierałam się i powiedziałam, że przyszłam złożyć jakieś papiery do kogośtam. Albo że mam pytanie do profesora Niewiadomskiego. Naprawdę, byłam tak zestresowana, że nie pamiętam co palnęłam. Najważniejsze, że poskutkowało.
Przechadzałam się właśnie po szerokich korytarzach, próbując nie wyglądać podejżanie. W XVIII wieku we Francji aresztowano ludzi, którzy wzbudzali podejżenia. A poźniej nawet tych, którzy nie byli jakubinami.
Ale nie jesteśmy w 1793 roku. Może nikt mnie nie zabije za samą obecność.
Oto ja, osiemnastolatka wśród dorosłych ludzi. Studenci powoli zaczęli wychodzić z sal wykładowych. Stałam na środku jednego z miliona korytarzy i nie miałam pojęcia co zrobić.
W której sali miał zajęcia?
Na którym piętrze?
A może już wyszedł i go nie zauważyłam?
A jeśli w ogóle nie przyszedł dziś na wykłady?
Dlaczego poprzedniego dnia nie sprawdziłam jakiegoś planu, rozpiski, czegokolwiek?!
Nagle z całej siły uderzyło mnie wyraziste wspomnienie.
Jego i jej. Jeszcze niedawno podobno miał dziewczynę. Jak nic pamiętałam jak trzymał głowę na jej kolanach, a ja stałam za rogiem jak kołek i umierałam w środku.
Czułam jak ogarnia mnie panika.
A jeśli nadal są razem?
Jeśli chodzą na zajęcia razem?
Jeśli on już się oświadczył?
Ostatnie pytanie zawisło w pustej otchłani mojej głowy i po chwili trzasnęło mnie pod kolanami.
Czułam, że spadam, chociaż twardo trzymałam się na nogach.
Ile on ma teraz lat?
Nagle wszystkiego pozapominałam.
Dwadzieścia-ile?
Trzy? Cztery?
Ludzie, przecież ja jestem małolatą!
Popędziłam czym prędzej do wyjścia, rozpychając się między studentami. Paru oferowało mi pomoc, ale biegam w zaparte. Więcej adrenaliny nie czułam nawet, gdy na wuefie musiałam przeskoczyć kozła i nic sobie nie uszkodzić.
Pchnęłam szklane drzwi i stanęłam jak rażona piorunem.
Dlaczego, cholera jasna, zawsze tak musi być?!
Stał przy barierce z paroma kumplami, śmiał się z czegoś, ale nawet z daleka dostrzegłam, że nadal uśmiecha się w typowy dla niego sposób: zawsze uśmiechał się pod nosem, cynicznie, lecz sympatycznie.
Wyczuł mój wzrok. Patrzyliśmy na siebie przez dłuższą chwilę, czułam jak ulatuje ze mnie smutek, a pojawia się rezygnacja. To nie jest miejsce dla mnie. Pasuję tu jak Katniss Everdeen do Czarodzieja z krainy Oz.
Możliwe, że w jego oczach pojawił się błysk rozpoznania. Byłam podobna do Jagody wersji 1.0. Nadal miałam szarawe włosy, piwne oczy i okrągłą twarz z całkiem wąskim nosem. Byłam przeciętna, ale bardzo typowa. W ciągu tych paru lat zmienił się tylko mój uśmiech. Kiedyś śmiałam się na całe gardło, odrzucając głowę do tyłu. Teraz? Nie. Zdecydowanie nie. Stałam się skorupą bez wnętrza. Pączkiem bez dżemu. Rurką bez kremu. Chmurą bez deszczu. Żarówką bez tego wichajstra w środku co świeci.
Przeszłam obok nich ze wzrokiem twardo wbitym w drogę przede mną, słabo udając, że nikt nic mnie nie obchodzi.
Jaką ja byłam straszną aktorką!
Resztę drogi pokonałam ze spuszczoną głową. Wzorkiem liczyłam pęknięcia w chodniku.
Miałam nadzieję, że nagle usłyszę kroki za mną, poczuję ciepłą dłoń na ramieniu, która odwróci mnie i stanę z Alanem twarzą w twarz. Tak się nie stało. Nie byłam bohaterką książki albo amerykańskiego filmu dla nastolatek.
Wróciłam do maka przed czternastą. Zamówiłam dwa cheeseburgery, lody z polewą truskawkową oraz orzeszkami, McWrapa i zestaw dziecięcy z zabawką dla mojego królika.
Styczeń. Dokładnie piętnasty. Na dworze nie było wietrznie ani zimno, ale panował przenikliwy mróz, którego nie mogła zatrzymać żadna z sześciu warstw pod moją kurtką.
Świeciło słońce. Topiło śnieg. Wpadało przez pasiaste żaluzje McDonalda i raziło mnie w oczy. Postanowiłam jednak nie wracać dziś do domu. Miałam tutaj siostrę cioteczną, która zgodziła się wynająć mi sofę w salonie na jedną noc.
Oparłam łokcie o blat i schowałam twarz w dłoniach.
Dlaczego życie musi być takie skomplikowane?
Dlaczego zawsze musimy realizować te najbardziej postrzelone pomysły?
- Sama to wszystko zjesz? - usłyszałam przed sobą.
Nie wiem dlaczego, ale spodziewałam się zobaczyć na miejscu naprzeciwko tego mężczyznę w gajerku z rana, ale moim oczom ukazał się ktoś inny.
Na jego widok uśmiech sam wypłynął mi na twarz. Szeroki uśmiech kombinerek.
- Wątpisz we mnie? - odparłam sarkastycznie i roześmiałam się. Odrzuciłam głowę do tyłu.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top