-24-
Cara nie powinna prosić, żebym tu z nią przyszedł. Od chwili kiedy przekroczyliśmy próg, nie mogę przestać liczyć. Jesteśmy tu od od dokładnie siedmiu minut. Moja przyjaciółka wejdzie do gabinetu za sześć. Zaszła w ciążę dziewięćdziesiąt pięć dni temu.
Próbuję wywoływać w myślach jakieś przypadkowe liczby, ale wciąż towarzyszą im określone skojarzenia. Osiem – liczba dyskretnych małych okien na odległej ścianie. Jeden – równie dyskretna recepcjonistka, która nas obserwuje. Pięćset – kwota, którą Scott musi zapłacić w funtach za usunięcie dziecka. Wpadam w liczbową obsesję i jestem tym wykończony. Chciałbym przestać myśleć o tych wszystkich liczbach, ale nie potrafię.
Cara posyła mi nerwowy uśmiech znad jakiegoś głupiego kolorowego czasopisma. Przypominam sobie, dlaczego tu jesteśmy i, że moje myśli nie są tu największym zmartwieniem. A przynajmniej nie powinny.
– Założę się, że twój szpital wygląda inaczej. – odzywa się do mnie niby normalnym głosem, ale jest w nim nutka jakiegoś niepokoju.
Kiwam lekko głową.
Rzeczywiście. Tutaj są naprawdę wygodne skórzane siedzenia, wielki kwadratowy stół zasłany kolorowymi czasopismami, które o dziwo mają mniej niż tydzień, nie są podarte ani pozaginane. Jest tak ciepło, że musiałem zdjąć swój płaszcz, gdy tylko weszliśmy do budynku. Spodziewałem się zobaczyć tu gromadkę dziewczyn, spłoszonych i ściskających nerwowo chusteczki, ale prócz nas nie ma nikogo. Cara związała włosy w koński ogon i znów włożyła luźne dresowe spodnie oraz workowatą bluzkę. Jest blada i wygląda na dość zmęczoną. Nawet ona nie pasuje do moich wcześniejszych założeń. Wygląda koszmarnie, to fakt, ale nie jest spłoszona i nie smarka co chwila nosa.
– Wiesz, jakich objawów ciąży pozbyłabym się najchętniej? – zagaduje, a ja odwracam znów na nią wzrok. Chcę dać jej poczucie, że tu jestem i jej słucham.
Cara odkłada gazetę na kolana i wylicza na palcach:
– Moje piersi nabrzmiały, pokryły się jakimiś okropnymi błękitnymi żyłkami. Czuję się ociężała jak jakiś słoń, nawet palce mam ciężkie. Wciąż wymiotuje. Mam nieustanny ból głowy. Do tego pieką mnie oczy. – marudzi.
– A pozytywne strony twojego stanu? – patrzę na nią zaciekawiony.
Zastanawia się przez chwilę. To nie takie proste pytanie. Wydaje mi się, że się po prostu jeszcze nad tym nie zastanawiała.
– Pachnę inaczej. – stwierdza w końcu. – Całkiem ładnie. – dodaje.
Nachylam się nad stołem i wciągam jej zapach. Dym, duszące perfumy, balonowa guma do żucia i coś jeszcze.
– Zapach płodności. – mówię z zadowolonym uśmiechem.
– Czego? – Cara unosi brew w widocznym rozbawieniu.
– Jesteś zapłodniona. – odpowiadam, wzruszając ramionami.
Kręci głową, jakby uważała, że właśnie zwariowałem.
– To twój chłopak nauczył cię takich słów? – pyta.
Louis nie jest moim chłopakiem i ostatnie dni potwierdziły to bardziej niż wcześniejsze sytuacje. Jest mi nadal przykro, gdy myślę o naszych pocałunkach w ogrodzie. Myślałem, że po tym będzie prościej, a to tylko skomplikowało sprawę i sprawiło, że chcę go całować jeszcze i jeszcze, ale między nami jest kompletna cisza, więc to nie nastąpi.
Nie odpowiadam na jej pytanie, więc wraca do czytania swojej gazety. Dwadzieścia dwie strony z najmodniejszymi gadżetami. Jak napisać doskonałą piosenkę miłosną? Czy podróże kosmiczne znajdują się w zasięgu ręki? Wow, jakie to interesujące.
– Oglądałem kiedyś film o dziewczynie, która zmarła. Gdy poszła do nieba, spotkała tam siostrę, która umarła jako płód. Ta dziewczyna opiekowała się nią do momentu, aż cała rodzina znów się połączyła. – odzywam się.
Cara udaje, że mnie nie słyszy i decyduje się mnie ignorować. Odwraca stronę gazety, udając, że czyta, ale wiem, że nie czyta, bo robi to zbyt szybko.
– To się może również mnie przytrafić, Cara.
– Nie. – mamrocze.
– Twoje dziecko jest tak malutkie, że mógłbym je schować do kieszeni. – uśmiecham się lekko. Podoba mi się wizja bycia stróżem dziecka, gdy już umrę. Przynajmniej to miałoby wtedy jakiś cel, ten cały rak, chorowanie i śmierć.
– Zamknij się, Harry! – oburza się, wiedząc, dokąd zmierzam.
– Jeszcze niedawno oglądałaś dziecięce ubranka. – mówię cicho.
Cara osuwa się na krzesło i zamyka oczy. Kąciki jej ust opadają w dól, jakby ktoś właśnie odłączył ją od prądu. Jest taka bezwładna.
– Proszę. – szepcze. – Proszę, nic nie mów. Nie powinieneś był przychodzić, jeśli nie zgadzasz się z moja decyzją. – mówi, chowając twarz w dłoniach.
Wzdycham cicho. Ma rację. To jej życie i jej decyzja. Myślałem o tym dziś w nocy, kiedy nie mogłem spać. Słyszałem kapanie wody pod prysznicem i jeszcze jakiś dziwny odgłos. Coś szurało po dywanie – karaluch, pająk?
Wstałem i zszedłem na dół po szlafrok. Miałem zamiar wypić filiżankę gorącej czekolady, może pooglądać chwilę telewizję. W kuchni zobaczyłem mysz schwytaną w pułapkę na insekty. Jedynym fragmentem jej ciała, który nie przykleił się do kartonu, była tylna łapka, którą rozpaczliwie młóciła, próbując uciec. Umierała. To było okropne. Zdawałem sobie sprawę z tego, że muszę ją dobić, żeby dłużej się nie męczyła, ale nie wiedziałem, jak to zrobić, nie narażając jej na dodatkowe cierpienie. Nożem? Nożyczkami? Może wbić jej ołówek w głowę? Przychodziły mi na myśl same okrucieństwa. Byłem na siebie wściekły.
W końcu wyjąłem z szafy stary pojemnik po lodach i napełniłem go zimną wodą. Włożyłem do niego ostrożnie mysz i przytrzymałem ją drewnianą łyżką, żeby nie wypłynęła na powierzchnię. Patrzyła na mnie ze zdziwieniem, usiłując złapać oddech. Wypuściła trzy bańki powietrza jedną po drugiej. To był jej koniec. Zabiłem ją. Myślę, że do końca życia się z tego nie otrząsnę i zastanawiam się, jak zrobi to Cara po zabiegu. Martwię się o jej psychikę. Rozumiem tę decyzję, ale nadal się martwię. Będzie się z tym męczyć.
Piszę smsa do dziecka Cary: UKRYJ SIĘ!
– Do kogo piszesz? – jego matka patrzy na mnie podejrzliwie.
– Do nikogo. – mamroczę.
Nachyla się nad stołem, żeby być bliżej i moc zobaczyć cokolwiek na ekranie mojego telefonu.
– Pokaż. – nalega.
Usuwam szybko wiadomość i pokazuję jej pusty ekran.
– Do Louisa? – pyta z lekkim uśmiechem.
– Nie. – jęczę niezadowolony, zamykając oczy i opierając się głową o zimną ścianę.
Cara przewraca oczami.
– Prawie uprawiacie seks w ogrodzie, a potem udajecie, że nic się nie stało. Jesteście nienormalni.
– On nie jest tym zainteresowany. – wzdycham, nie patrząc nawet na nią. Znów zalewają mnie przykre emocje. Nie chcę tu płakać nad jakimś głupim chłopakiem, z którym się raz całowałem. Nad Jakiem nie myślę tyle, a, cholera, przespałem się z nim, miałem z nim swój pierwszy raz!
Marszczy brwi na moje słowa. Czuję jej piorunujący wzrok na swojej twarzy.
– Oczywiście, że jest! Jego mama was nakryła, to wszystko. Inaczej byście kontynuowali. – mówi pewnie.
– To było cztery dni temu, Cara. – wzdycham, spoglądając na nią na chwilkę spod swoich długich rzęs. – Gdyby chciał, już dawno by się ze mną skontaktował.
Wzrusza ramionami.
– Może jest zajęty. – rzuca.
Oboje doskonale wiemy, że to nieprawda, i siedzimy przez chwilę w milczeniu. Kości wystają mi przez skórę, pod oczami mam sine plamy i zaczynam cuchnąć. Jestem też blady i przez skórę widać mi żyłki. Louis pewnie do dzisiaj szoruje usta po naszym pocałunku i dłonie po dotykaniu mnie. Nie dziwię mu się. Jestem jak trup, tyle, że jeszcze żyję, a on nie jest nekrofilem. Przynajmniej tak zakładam.
– Miłość nam nie służy. – mówi w końcu Cara. – Jestem tego dowodem. – uśmiecha się krzywo, po czym odkłada czasopismo i patrzy na zegarek. – Za co ja właściwie płacę, do cholery?
Przysuwam się bliżej.
– Może znaleźli sobie łatwy sposób na zarabianie pieniędzy. – ciągnie Cara. – Biorą kasę i pozwalają ci się pocić ze strachu, licząc na to, że w końcu uciekniesz ze wstydu.
Chwytam ją za rękę. Jest zaskoczona, ale się nie wyrywa. Splatam nasze palce. Cara ma takie ciepłe dłonie, że chciałbym tak z nią siedzieć już cały czas. Nie byłoby mi już zimno.
W oknach są przyciemnione szyby, więc nie widzimy ulicy, a ulica nie widzi nas. Kiedy przyjechaliśmy, zaczął padać śnieg. Mijaliśmy opatulonych przechodniów, którzy wybrali się na świąteczne zakupy. Wewnątrz budynku było ciepło, a z głośników dobiegała gra na flecie. Świat za oknem mógł już dawno przestać istnieć, ale my nie wiedzielibyśmy o tym, pozostając w tym miejscu. Tutaj jakby czas stawał w miejscu.
– Kiedy będzie po wszystkim i znów będziemy tylko ty i ja, wrócimy do twojej listy, Hazz. – mówi Cara, ściskając lekko moją dłoń. – Zrealizujemy punkt szósty. Sława, tak? Widziałam w telewizji kobietę, która chorowała na raka, ale startowała w trójboju. Powinieneś wziąć udział w czymś podobnym. – proponuje.
– Ona miała raka piersi.
– I co z tego?
– To coś innego niż mój rak. – wywracam oczami.
– Bieganie i jazda na rowerze motywowały ją do walki z chorobą. Czym jej sytuacja różni się od twojej? Żyła znacznie dłużej, niż się spodziewano, i zyskała sławę. – uśmiecha się do mnie pogodnie.
– Ale ja nie znoszę biegania! – jęczę niezadowolony, chcąc, aby tylko dała mi spokój.
Cara kręci głową z dezaprobatą, jakbym specjalnie stwarzał trudności.
– To może wystąpisz w Big Brotherze? Nie było tam jeszcze kogoś takiego jak ty.
– Kolejna edycja zaczyna się dopiero latem. – wydymam wargę.
– I co z tego?
– Zastanów się! – mruczę zły. Wtedy to do niej dociera, to zbyt odległy termin.
W tej chwili pojawia się pielęgniarka i podchodzi do nas.
– Cara Walker? Może pani już wejść. – mówi pogodnie.
Cara ciągnie mnie za rękę.
– Możemy wejść razem? – pyta niepewnie.
– Przykro mi, ale lepiej, żeby partner poczekał na zewnątrz. Dzisiaj będzie tylko rozmowa, którą lepiej przeprowadzić na osobności.
Kobieta mówi to tonem nieznoszącym sprzeciwu, już nie jest taka miła i spokojna. Cara podaje mi płaszcz, ignorując to, jak nazwała mnie kobieta.
– Popilnuj go, dobrze? – prosi i odchodzi z pielęgniarką. Drzwi zamykają się za nimi.
Pozwalam sobie na ciężkie westchnięcie, gdy przymykam oczy.
Jestem silny. Nie mały, ale wielki, zwycięski i żywy. Wyraźnie czuję różnicę między byciem a niebyciem. Jestem tutaj. Wkrótce już mnie nie będzie. Dziecko Cary jeszcze jest. Jego serce bije i ma się całkiem dobrze. Za kilka dni pewnie już nie, bo zniknie. A kiedy Cara wyjdzie z gabinetu po podpisaniu stosownych dokumentów, będzie całkiem inna. Zrozumie to, o czym ja już wiem – że śmierć otacza nas wszystkich.
I ma smak metalu.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top