Samanta/Damian: rozdział 30 - Pięć światów Samanty (cz.5)


Miała na sobie prostą czarną sukienkę, którą naszykowała jej mama. Na czarnych rajstopach powstała dziura, odsłaniająca jej łydkę, a oczko pociągnęło się wysoko po udzie. Jej obcasy były rozrzucone w pobliżu, a jeden opierał się o pień zwalonego dębu. Siedziała skulona z brodą ukrytą w kolanach, które oplotła ramionami. Po jej twarzy spływały łzy, strumienie słonych kropli zalewały jej buzię, a sprzed oczu nie znikała jego twarz. Delikatny nieśmiały uśmiech i te wpatrzone w nią oczy, jakby była wszystkim, nieskończonością. Dlaczego musiał być to właśnie on? Z tym swoim granatowym sweterkiem i białą koszulką polo pod nim. Z tymi okularami na nosie, które ciągle nerwowo poprawiał. Z tymi swoimi liścikami wrzucanymi do jej szafki. Z głupimi prezentami, które znajdowała w plecaku, po powrocie do domu. Z szyją pachnącą kremem Nivea i tanimi perfumami. Dlaczego właśnie on? Przecież był nikim. Był pośmiewiskiem, był drwiną. Wszyscy to wiedzieli, wszyscy o tym mówili. Dlaczego musiał zakochać się akurat w niej? Dlaczego przyszedł tego dnia do jej kryjówki w lesie? Dlaczego to dla niej zrobił? Dlaczego był uległy? Dlaczego był posłuszny? Dlaczego jej posłuchał? Dlaczego się zgodził? Dlaczego go nie powstrzymała? Dlaczego to zrobi? Dlaczego TO zrobił...? Dlaczego się zabił? Dlaczego ona go... zabiła?

Jego twarz była wszędzie. Na jego szafce wisiało jego zdjęcie z czarną wstążką, a pod nią głupie dziewuchy kładły kwiatki i znicze. Nie znosiły go, śmiały się z niego, a teraz z pochyloną głową kwiliły nad szkolnym ołtarzykiem. Głupie, złośliwe jędze... patrzyły na nią z wyrzutem, gdy starała się nie spoglądać w tamtą stronę, gdy usiłowała udawać, że jest jej to obojętne. Wszystkie nosiły winę, ale to w niej dopatrywały się odpowiedzialności. "Przez ciebie się zabił", mówiły ich oczy. "Przez ciebie nie żyje..."

– Samanta... kochanie...

Usłyszała głos ojca i odwróciła się zaskoczona. Dlaczego jej szukał? Czy przecież właśnie nie był skoncentrowany na sobie? Na tworzeniu mistyfikacji przed ludźmi? Zastraszaniu ich? Gnębieniu? On pierwszy nie znosił słabości. To on jej tego nauczył, by pogardzać ludźmi słabymi... On jej to zrobił.

Rozejrzała się i zobaczyła, że nie jest sam. Zobaczyła bladą na twarzy matkę Damiana i jej zaskakująco niepasującego ojca. Wysokiego, przystojnego i barczystego mężczyznę, którego dłonie były jak bochny chleba, a włosy lekko opadały mu na czoło i przysłaniały czarne jak smoła oczy. Dlaczego Damian nie mógł być bardziej podobny do ojca? Dlaczego upodobnił się do chudej, drobnej i lekko upiornej matki, będąc wątłym i wrażliwym jak ona?

– Dlaczego płaczesz? – zapytał Marek.

Dlaczego płakała w dniu pogrzebu? On naprawdę zadał jej to pytanie? Potrząsnęła głową i przetarła dłonią twarz. Nie mogła powiedzieć prawdy. Musiała udawać, ale czy umiała?

– Nie chciałam... – wyszeptała i sama nie wiedziała, dlaczego to powiedziała.

– Czego nie chciałaś? – dopytywał jej ojciec.

– Zabić go?

Matka Damiana prychnęła oskarżycielsko i miała rację. Była winna. Ona to wiedziała. Ich wzroki się spotkały i odczytała to w jej spojrzeniu. Ona szukała winnego i go znalazła.

– Nie chciałam... – zdołała jedynie wyszeptać ponownie.

– Ty zrobiłaś ten film, prawda? Dlaczego?!

– Kasia... nie po to tu przyszliśmy... – napomniał żonę ojciec Damiana.

– Moja córka nie zrobiłaby czegoś takiego...

Ojciec był taki pewny tego, co mówił. Nadymał się, jak to robił, gdy chciał usilnie zachować pozory, stworzyć mistyfikację. Przecież byli tacy idealni. Mama nie miała depresji, ciocia nie czuła się piątym kołem u wozu, ona nie była porzucona, bo trzeba było się zajmować pozostałymi dziećmi, a ojciec nie próbował wszystkiego ogarnąć, tak by nikt nie traktował ich z pogardą, choć byli parodią rodziny. Podniosła głowę, patrząc podejrzliwie na ojca.

– Skąd wiesz? – burknęła. – Nigdy nie ma cię w domu... Nie znasz mnie...

Wstała i ruszyła w stronę ojca, ale drogę zagrodziła jej upiorna Katarzyna Ciureja, patrząc na nią z nadzieją.

– Dlaczego? – szepnęła już bez złości.

– Nie wiem...

Samanta wybuchła płaczem i upadla na kolana. Ponownie nie miała siły. Ponownie rozpacz ją pochłonęła. Ponownie miała wrażenie, że jest tuż obok, patrzy na nią wielkimi oczami bez koloru i uśmiecha się, bezdźwięcznie prosząc ją, aby go zapragnęła tak samo, jak on jej pragnął.

– Jak? – usłyszała drżący głos jego matki. – Jak do tego doszło...?

Poczuła jej zimną dłoń na brodzie, która unosiła ją ku górze. Ich spojrzenia ponownie się spotkały. Samanta uniosła dłoń i wskazała na rząd drzew opodal.

– Tam... tam to się stało...

Przez głowę przemknęło jej wspomnienie. Nagi chłopak stoi między drzewami i próbuje się zakryć, a ona trzyma w ręce telefon i go filmuje. Bawi ją to, śmieszy ją jego zakłopotanie. Jednocześnie jest poirytowana, dlaczego jej na to pozwala? Przez chwilę czuje coś jeszcze. Łaskotanie w podbrzuszu, ciekawość, zainteresowanie. Odkłada telefon i... stało się TO.

– Dlaczego kazałaś mu się rozebrać? – pyta kobieta, chcąc dostać odpowiedzi na trapiące ją pytania, ale jej ojciec zadaje to istotniejsze.

– Co on tu robił?

– Nie wiem... Przychodzę tu, bo nikt nie zauważa, gdy znikam... Nikt nie wie, że mnie nie ma... Nikt się mną nie interesuje...

– To nieprawda! – Marek zaprzeczył, ale Paweł dotknął jego ramienia.

– Proszę, daj jej powiedzieć...

Skinęła głową i zaczęła mówić dalej.

– Nie wiem, skąd wiedział, że mnie tu znajdzie... Wtedy po prostu tu przyszedł. Czułam się źle, samotna... a on się pojawił, jakby wiedział, że go potrzebuję. Nienawidziłam go. Był żałosny. Ośmieszał mnie tymi swoimi prezentami. Musiałam się tłumaczyć z tych głupich karteczek, głupich drobiazgów... Wszystko, co robił, było głupie... ale tego dnia ucieszyłam się, że jest przy mnie. Pierwszy raz nie byliśmy w szkole, bez obserwatorów, bez osądów... Pierwszy raz był inny... Śmialiśmy się i rozmawialiśmy, a potem powiedział, że zrobiłby dla mnie wszystko...

– A ty kazałaś mu się rozebrać... – bardziej stwierdziła, niż zapytała jego matka.

– Chciałam wiedzieć... Tylko on mógł mi to dać...

– Co takiego, kochanie?

Jej ojciec podszedł do niej i przykucnął obok. Pierwszy raz widziała, że jej słucha. Pierwszy raz nie wysyłał jej do matki. Nie bagatelizował jej istnienia.

– Tylko on nie widział we mnie potwora... – wyjaśniła.

– Potwora?

Zmarszczył brwi, jakby nie rozumiał, a przecież odpowiedź miał tuż przed nosem.

– Ludzie szepcą... mówią o nas... bo jesteśmy inni...

– Ludzie zawsze będą ci zazdrościć, Sam...

– Nie zazdrościć – przerwała mu. – Oni nie zazdroszczą... Oni chcą mieć to, co ja mam, ale nikt nie chce być mną. Nikt nie chce być ze mną... Chłopcy mówią, że jestem na jeden raz, że z taką jak ja się nie żeni, bo będzie rodzić potwory... że sama jestem potworem...

– Oj... – jęknęła Katarzyna, a jej ojciec dostał czerwonych plam ciśnieniowych na szyi. Gdyby mógł, zniszczyłby cały świat, ale teraz musiał milczeć.

– On tak na mnie nie patrzył... jako jedyny... i był gotowy dla mnie zrobić wszystko...

– Więc go rozebrałaś?

– Chciałam zobaczyć... poczuć...

– Co? – zapytała matka Damiana

– Chłopca, Kasiu...

Paweł podszedł do żony i delikatnie dotknął jej ramienia.

– Co zrobiliście?

Jej ojciec wstał i potarł gładko ogoloną brodę. Odwrócił się, jakby nie chciał na nią patrzyć, gdy będzie o tym opowiadać.

– On się rozebrał, a ja go nagrałam. Obiecałam mu, że jak to zrobi, to też zobaczy mnie nagą. Z początku chciałam go oszukać. Zrobić film i wyśmiać go, ale wyłączyłam telefon i podeszłam do niego. Zaczęłam go dotykać, a on mnie. Rozebrałam się, tak jak mu obiecałam. Nigdy się tak nie czułam. Całował mnie... a potem zrobiliśmy TO.

Przez jej głowę ponownie przemknęły wspomnienia. Zapierające jej oddech uczucie, podniecenie, gdy był w jej wnętrzu. Zapach kremu Nivea na jego szyi i taniej wody kolońskiej. Jego ciche posapywanie. Jego stanowcze dłonie na jej pośladkach. Jego ciężar na sobie. Gorąca fala, która ją zalała...

– Dlaczego wysłałaś film? – zapytała matka Damiana, zaskoczona jej wyznaniem.

Odpowiedź nie była miła i wiedziała, że kobieta przed nią skrzywi się, gdy ją usłyszy, ale była jedyną prawdziwą odpowiedzią.

– Bałam się. On chciał czegoś więcej. Myślał, że to oznacza związek, ale nie mogliśmy być razem. Ludzie o mnie szeptali za moimi plecami, z niego śmiali się mu w twarz. Gdybyśmy byli razem przestaliby szeptać za moimi plecami, a ich szepty zamieniłyby się w drwiny prosto w oczy. Nie chciałam tego...

– Nie zabezpieczyliście się, prawda?

Jej ojciec znów zadał trafne pytanie. Odwrócił się i patrzył na nią z góry, jakby ją osądzał i jednocześnie nad czymś bardzo się zastanawiał.

– Mówię w szkole, że biorę tabletki. Żeby nikt nie wiedział, że nigdy wcześniej tego nie robiłam...

– Nie powiedziałaś mu, że kłamałaś?

– Wstydziłam się...

– Test ciążowy...

– Nie!!! – wrzasnęła na całe gardło. Klapnęła na pupę i odczołgała się w pośpiechu, po leśnym runie. – Nie!

Patrzylina nią zaskoczeni. Nie rozumieli jej reakcji. Jej plan był prosty. Ucieczka nim ktokolwiek się dowie. Nie wiedziała, gdzie ucieknie ani za co. Jak będzie żyć, ale nie pozwoli nikomu dotknąć i skrzywdzić tego, co w niej rosło.

– Nie chcesz usunąć? Masz szesnaście lat...

Marek był zaskoczony, ale Kasia najwyraźniej ją rozumiała. Uniosła dumnie podbródek i spojrzała walecznie. Ona jej pomoże.

– Nie... – odpowiedziała niepewnie.

– Możesz usunąć, kochanie. Załatwimy to tak, że nikt się nie dowie...

– Nie usuniesz go – warknęła matka Damiana i podeszła. Pochyliła się i dotknęła zimną ręką jej twarzy. – Prawda? Nie usuniesz...

W jej głosie słychać było, że prawie ją błagała.

– Nigdy nie skrzywdziłabym jego dziecka... Tylko on mnie naprawdę kochał...

Myślała, że nikt poza kobietą o kruczoczarnych włosach i twarzy białej jak trup jej nie usłyszał, ale jej ojciec odchrząknął głośno i postanowił o wszystkim za nią.

– Dobrze więc... przejdziesz na indywidualny tryb nauczania. Załatwięci klinikę, w której będziesz mogła urodzić po cichu, a potem razem z mamą adoptujemy to dziecko. Będzie się wychowywało jako...

– Nie chcę! – ponownie zaprotestowała. – Nie chcę, by wychowywało się w tym domu. Ono nie będzie jak my... uszkodzone...

– My je adoptujemy – odezwał się Paweł, który od dłuższej chwili stał w milczeniu, a jego żona natychmiast pokiwała głową na znak aprobaty.

– Tak – wyszeptała.

– Będziesz mogła je odwiedzać, jeśli chcesz... i powiemy mu, kim jesteś... jeśli...

– Nie... – wyszeptała. – Lepiej nie...

*

Stała przed drzwiami mieszkania w starej kamienicy w Kłodzku i od kilku minut nasłuchiwała dźwięków zza drewnianej powierzchni. Chciała usłyszeć cokolwiek, co wskazywałoby, że mieszka tam niemowlę. Nie chciała jej widzieć po narodzinach. Odmówiła wzięcia jej na ręce i od razu przekazano ją rodzicom zastępczym. Leżała w szpitalnym łóżku i płakała, wciąż płakała nad swoim czynem, a jego twarz wciąż znajdowała się pod jej powiekami. Po wyjściu z kliniki nie wróciła do szkoły. Oświadczyła rodzicom, że już nigdy do niej nie wróci, więc raz w tygodniu przychodził do niej nauczyciel, który mówił jej, jakie prace ma przygotować na zaliczenie, zostawiał notatki i raz w miesiącu siedział przy niej, gdy pisała egzaminy. Minęły dwa miesiące, a ona wciąż żałowała, że nigdy nie spojrzała jej w oczy.

Patrząc na polakierowane drewno i przyciskając do niego ucho, zastanawiała się, czy powinna zapukać, czy może uciec stąd jak najdalej. Czy w ogóle zasługiwała na drugą szansę? Słyszała kroki, stuki, ale nie dziecko, aż w końcu drzwi same się otworzyły, a w nich stanęła Katarzyna w jesiennej kurtce.

– Och, to ty... – zaskoczyła się jej widokiem.

W jej oczach dostrzegła nutę rozczarowania. Być może miała nadzieję już nigdy jej nie spotkać. Być może, tak jak ona, powątpiewała czy jest dla niej miejsce w życiu tej małej istotki. Nie należała już do niej, nie prawnie, ale ciągle czuła jakby były jednością, jakby nigdy nie wyszła z jej wnętrza i wciąż pozostała złączona z nią niewidzialną pępowiną. Już na zawsze. Być może miała rację, ale wszystko odmienił Paweł, który stanął za żoną, najwyraźniej kierowany ciekawością, kto przyszedł do ich domu. Na jej widok rozciągnął usta w szerokim uśmiechu i zaintonował silnym głosem.

– Przyszłaś! Wejdź! – zawołał, jakby była długo oczekiwanym gościem.

– Tak... wejdź... – Skinęła głową Katarzyna i pochyliła ją tak, jak miał w zwyczaju kurczyć się w sobie Damian. – I tak miałam iść po mleko dla małej...

Wyminęła ją i szybkim krokiem oddaliła się od swojego mieszkania. Samanta zrobiła nieśmiały krok do środka, a Paweł natychmiast pomógł jej ściągnąć płaszcz.

– Chodź, zaprowadzę cię do pokoju Elizy...

Eliza. Dali jej na imię Eliza. Nie wiedziała, dlaczego i bała się zapytać, ale musiała przyznać, że było to piękne imię. Wręcz doskonałe dla jej córeczki... ich córeczki. Nie mogła zapominać, że nie należy do niej.

– Eliza... – szepnęła pod nosem.

Ledwie słyszalnie, ale potężny mężczyzna za nią i tak zareagował. Głosem radosnym i pełnym ciepła, głosem zupełnie odmiennym od melancholijnego i smutnego głosu Damiana, wyjaśnił pochodzenie imienia. Matka Damiana pragnęła mieć córkę, której mogłaby nadać imię Eliza, gdyż uwielbiała utwór Beethovena, jedyny, jaki umiała zagrać na pianinie i jedyny, który dawał jej pociechę. Od śmierci syna słuchała go w kółko, bo tylko Eliza mogła wypełnić pustkę i dać jej powód do życia. Jej Eliza, którą ona oddała, którą porzuciła.

Paweł otworzył drzwi do pokoju, w którym przy dużym oknie stało drewniane łóżeczko z różową pościelą w środku. Nad nim zamontowana była dziecięca karuzela. Pięć białych misiów ze złotymi wstążkami przy szyi zwisało, bezwiednie balansując nad niemowlęciem. Zabawka nie wyglądała na tanią, na uchwycie widniał złoty emblemat z marką. Jej rodzice musieli już tu być. Nie powiedzieli jej o tym. Przy niej nie poruszali ostatnio żadnych tematów. Była jak zaraza, która zamykała wszystkim usta i powodowała, że śmiechy znikały z twarzy, choć starali się przy niej udawać, że jest inaczej. Poza łóżeczkiem, kilkoma dziecięcymi przyborami i odmalowanymi na liliowo ścianami już na pierwszy rzut oka było widać, kto zamieszkiwał ten pokój wcześniej. W rogu stało łóżko, a na nim leżała haftowana narzuta w kremowym kolorze i jego ohydny, granatowy sweter z kołnierzem w serek. Zaraz obok było biurko, z sięgającymi do sufitu półkami na książki, na których widziała jego podręczniki. Matematyka, fizyka, chemia... oraz zeszyty, których już nie zapisze. Wyżej dostrzegła coś innego. Tytuły, które ją zaskoczyły, ale i o nie wstydziła się zapytać. "Najpiękniejsze obrazy świata", "Munch", "Akt w malarstwie", "Krótka historia sztuki", "Techniki malarskie". "Siedem wieków malarstwa europejskiego", "Caravaggio"... Musiała zbyt długo wpatrywać się w półkę, bo jego ojciec podszedł do niej i skierował wzrok w miejsce, na które patrzyła.

– Kasia wstawiła jego rysunki w ramki, by Elizka mogła je codziennie oglądać...

Wskazał ręką na ścianę i dopiero teraz Samanta dostrzegła, że obok łóżka wiszą obramowane kartki z jej portretami. Patrzyła ze ściany, jakby była żywa. Czarno-biała, ale prawdziwa. Nie wiedziała, że tak cudownie szkicował. Nie znała go. W ogóle go nie znała. Nie wiedziała o jego pasjach, o jego talentach, nie wiedziała, że miał ścisły umysł i piękną duszę. Pewnie dlatego był taki wrażliwy. W jego pokoju było tak normalnie, nie był w nim dziwakiem, nie był pośmiewiskiem szkoły. Pokój wyglądał, jak pokój kogoś, z kim chciałaby rozmawiać, z kim chciałaby spędzać czas, być może się związać i spędzać noce u niego. Przesiadując wieczorami na szerokim parapecie i przyglądając się mu, jak śpi, po tym, jak znowu przeżyła to, co tylko on potrafił jej dać. Poczuła, jak pojedyncza łza spływa jej po policzku i natychmiast ją przetarła. Żeby nie myśleć o tym, czego nie mogła zmienić i podjęła bardziej przyziemny temat.

– Mój ojciec płaci na dziecko?

– Tak – odpowiedział z udawanym entuzjazmem Paweł. – Więcej niż potrzeba... Kupujemy to, co konieczne, a resztę wpłacamy jej na fundusz, żeby miała na studia... A ty planujesz studia?

– Za rok... ale tak... Myślę o czymś, co pozwoli mi usamodzielnić się od rodziców. Chcę być mniej od nich zależna, mniej z nimi utożsamiana... i wyjechać gdzieś, gdzie nikt nie będzie wiedział, kim jestem...

Paweł pokiwał głową, ale nic na to nie odpowiedział. Nie potrafiła odkryć jego myśli. Wydawał się jedynie bardziej skryty w swoich ocenach niż w przypadku innych tematów.

– Chcesz ją wziąć na ręce? – zapytał zamiast tego i wskazał na łóżko.

– Nie śpi już?

Tak naprawdę bardzo chciała wziąć dziecko na ręce. Chciała je zobaczyć, przytulić, ale odkąd weszła do mieszkania, nie odważyła się zerknąć na niemowlę. Bała się. Bała się, że nie będzie umiała go później wypuścić z rąk, że będzie tęsknić tak samo, jak każdego dnia tęskniła za Damianem. Nie potrafiła świadomie skazać się na takie cierpienie. Czy mogła zrobić coś inaczej? Wyobraziła sobie, jak by to było zamieszkać w tym pokoiku już na zawsze. Gdyby to było ich małe mieszkanko. Jej, Elizy i Damiana. Czy byłaby wtedy szczęśliwa? Czy czułaby się spełniona takim życiem? Znała odpowiedź, ale wypowiedzenie jej oznaczało jedynie uczucie straty. Pokiwała głową, odganiając myśli od siebie.

– Tak, chcę wziąć ją na ręce, ale czy jej nie obudzę?

– Jak ją weźmiemy bardzo delikatnie, to się nie obudzi. Usiądź wygodnie.

Wskazał ręką na łóżko, a ona posłuchała. Wyciągnęła się na kremowej narzucie i odsunęła sweter, który był zaskakująco miękki w dotyku, bardzo przyjemny. Nie odważyła się położyć nóg na pościeli, więc zwisały bezwiednie na brzegu drewnianej ramy. Patrzyła, jak ten wielki mężczyzna bierze w swoje masywne dłonie niewielkie różowe zawiniątko i ostrożnie, niczym drogocenny skarb, przenosi na drugą stronę pokoju, aby pochylić się nad nią i ofiarować jej dziecko.

– Przyniosę ci coś do picia – powiedział, odsapując lekko jak po trudnym zadaniu.

Nie zdążyła odpowiedzieć, gdy już wyszedł. Przez chwilę patrzyła na uchylone drzwi pokoju, nim zdecydowała się spojrzeć w dół, w zawartość kocyka, ale gdy już się odważyła, nie mogła oderwać od niej wzroku. Eliza była perfekcyjna. Małe rączki, mały nosek i te wzdymane usteczka, które aż prosiły o pocałunki. Jej cieniutkie jak papier powieki były zamknięte, ale po chwili lekko się uchyliły i spojrzała na nią mała dziewczynka. Jej ciemnochabrowe oczka patrzyły ufnie, jakby ją poznawały, a usteczka otworzyły się i zaczęły wysuwać mały języczek. Jeść. Samanta nie miała pojęcia, skąd to wie, ale wiedziała, czego potrzebuje maleństwo na jej rękach, mimo że od dwóch miesięcy nie miała z nią kontaktu. Jeśli kiedykolwiek miała mleko w piersiach, to go nie zauważyła, ale teraz jej biust wydał jej się bolesny. Poczuła parcie w okolicach sutków i jakby kierowana intuicją rozpięła bluzkę i z podkoszulka pod nią wyciągnęła nabrzmiałą pierś. Wystarczyło przyłożyć ją do ust dziewczynki, a ta chwyciła ją i zaczęła ssać. Samanta poczuła, jak wewnątrz niej rozpoczyna się burza. Nacisk na żołądek, który jakby unosił się ku górze i rozrywał jej pierś od wewnątrz, ale jednocześnie spokój, który sygnalizował jej, że wszystko jest w porządku, że tak właśnie ma być. Przycisnęła Elizę mocniej do piersi i przyglądała się jej, czując, jak kolejna fala się do niej zbliża. Miała zaledwie siedemnaście lat i nie poradziłaby sobie sama z dzieckiem, ale już wiedziała, że nie chce być kimś obcym dla tego cudu. Zapragnęła być jej matką, już na zawsze przy niej.

Paweł stanął w progu ze szklanką w ręku i uśmiechnął się, opierając ramieniem o futrynę. Przez chwilę poczuła się winna. Nie wiedziała, czy miała prawo do tego, co teraz robiła.

– Przepraszam, ja nie zapytałam... – powiedziała onieśmielona, zniżając głos, ale ojciec Damiana machnął tylko ręką, jakby przeganiał muchę.

– Dobrze, że wziąłem ci sok pomarańczowy. Jest bogaty w kwasfoliowy, idealny dla karmiących matek.

Jego słowa zaparły jej dech w piersiach. Nazwał ją matką. To co powiedział, sprawiło, że po plecach przebiegły jej ciarki, a w żołądku zapłonął ciepły płomień nadziei. Po raz pierwszy od dawna poczuła się na miejscu. On jej nie osądzał, nie stąpał przy niej na paluszkach, nie patrzył na nią oskarżycielsko jak Katarzyna. On widział w niej matkę Elizy, a to było jak prezent, którego się nie spodziewasz, a który jest spełnieniem marzeń.

– Dziękuję.

Skinął głową i położył szklankę na biurku. Była przekonana, że zostawi ją w pokoju samą, ale ku jej zaskoczeniu usiadł na łóżku w jej nogach i w naturalnym geście położył sobie jej łydki na swoich kolanach, żeby było im wygodniej. Oparł na nich szerokie dłonie i odetchnął ze spokojem, jakby bezgłośnie mówiąc "nareszcie". Zaskoczyło ją to. Nie spodziewała się takiej swobody z jego strony, nie miał tego spięcia typowego dla Damiana i jednocześnie uświadomiła sobie, że nigdy nie spoufaliła się tak z nikim innym. Nawet z własnym ojcem, który był zbyt zapracowany i pochłonięty rodzinnymi problemami i tajemnicami, by spędzać z nią czas, chociażby na zwykłej rozmowie. Poczuła, że musi w jakiś sposób się wytłumaczyć.

– Żałuję, naprawdę żałuję...

Popatrzył na nią zaskoczony. Nie tego się spodziewał. Pokiwał głową i przemówił, nie odrywając wzroku od ściany:

– Nie zmienisz tego, na co już nie masz wpływu. Każdy z nas w jakiś sposób przyłożył rękę do tego, co się wydarzyło. Kasia za bardzo go rozpieściła i za mocno kochała, ty się wystraszyłaś jego miłości, zresztą zbyt obsesyjnej, a ja niepotrzebnie powiedziałem, żeby z tobą porozmawiał o tym, co czuje i żeby nie robił tego w szkole... Praktycznie wysłałem go do tego lasu, bo twój tata wspomniał kiedyś przy mnie, że lubisz tam przebywać... ale prawda jest taka, że żadne z nas nie kazało mu popełniać samobójstwa. Od równo wyprasowanego kołnierzyka jeszcze nikt nie umarł, od złamanego serca też nie...  – Odwrócił głowę i popatrzył na nią, tak jakby chciał, żeby to zdanie właśnie do niej dotarło najbardziej. – Publiczne upokorzenie to nie jest powód do tego, by się poddawać. Dziś już by nikt o tym nie pamiętał, nikogo by to nie obchodziło... Możesz w to nie wierzyć, ale prawdopodobnie dzień, w którym poszedł do tego lasu, był jego najszczęśliwszym dniem w życiu... Czasami myślę, że zrobił to, bo wystraszył się, że już nigdy nie będzie szczęśliwszy, ale gdyby zaczekał... to poznałby Elizę i zrozumiał, z czego naprawdę zrezygnował...

– To był też najszczęśliwszy dzień w moim życiu... – powiedziała nieśmiało – ...i też chyba się wystraszyłam...

Paweł nic na to nie odpowiedział. Opuścił głowę i ponownie spojrzał w ścianę naprzeciwko. Chwilę panowała całkowita cisza, aż w końcu mruknął pod nosem coś, co przypomniało dezaprobatę.

– Był słaby...

Miał rację. Damian nie radził sobie z emocjami, ani w fizycznych aspektach. Samanta patrzyła na silnego i potężnego mężczyznę przed sobą i nie wierzyła, by jego ojciec był jakkolwiek podobny w tych cechach do niego.

– Dlaczego nie nauczył go pan, jak się ma bronić?

– Nie chciałem... – Jego odpowiedź padła zaskakująco szybko. – Nie chciałem, by umiał się bronić. Chciałem, by był słaby, by pielęgnował swoją wrażliwość. Nie chciałem, by jakkolwiek powielał moje błędy...

– Dlaczego?

– Bo Biblii można użyć na wiele sposobów...

– Słucham?

Nie zrozumiała jego odpowiedzi. Uśmiechnął się pod nosem i skinął lekko głową.

– To nie jest ważne... Ważne jest to, co tu i teraz... Eliza usnęła znowu...

Samanta wiedziała, że dziewczynka już skończyła jeść, czuła to. Czuła, że jej usteczka przestały zachłanne ciągnąć jej sutek i jedynie delikatnie trzymają go w buzi, aby czuć się bezpiecznie. Ona też tak czuła się bezpiecznie i nie chciała jej ze sobą rozdzielać. Nie chciała, by ktoś zauważył, że już nie jest jej potrzebna. Została dostrzeżona, więc ostrożnie schowała nieco obolałą pierś pod koszulkę i ostrożnie pocałowała córkę w czoło. Wtedy usłyszała dźwięk otwieranych drzwi. Wróciła Kasia. Od razu zajrzała do pokoju Elizy i delikatnie się uśmiechnęła. Gdy się uśmiechała, nie wyglądała na taką ponurą i mroczną osobę, zaczynała być nawet ładna, subtelnie kobieca.

– Nie płakała? Będzie trzeba ją obudzić do karmienia – powiedziała ściszonym głosem.

– Już jadła. Samanta ją nakarmiła.

Katarzyna zmrużyła oczy, z początku nie rozumiejąc słów męża, ale potem skinęła głową i spojrzała na niego z nutką nadziei.

– A może chciałaby odciągnąć trochę mleka na potem...?

Katarzyna podeszła do niej i wyciągnęła jej dziecko z rąk, żeby odłożyć je do łóżeczka. Samanta nie chciała tego, ale nie zaprotestowała. Patrzyła, jak kobieta otwiera szafkę i wyciąga z niego prostokątne pudełko z nowym laktatorem.

– Jej mama przyniosła go... gdyby się zdecydowała...

Położyła pudełko na biurku i ruszyła w stronę drzwi, dając mężowi znak, aby poszedł z nią. Samanta zaczekała, aż zniknie za drewnianą framugą i spojrzała na Pawła.

– Nie lubi mnie...

– Lubi – odpowiedział dość beztrosko.

– Nie zwraca się do mnie, tylko do pana...

– Daj jej czas. Musi się oswoić z nową sytuacją.

Samanta skinęła głową, a ojciec Damiana zostawił ją samą w pokoju.

Laktator był elektryczny i mogła wygodniej się położyć. W pozycji półleżącej odwróciła się na bok i przyciągnęła do siebie granatowy sweter z kołnierzem w serek. Ponownie zaskoczyła ją jego miękkość. Przyłożyła go do twarzy i znów go ujrzała. Jego subtelny, nieśmiały uśmiech do niej. Pełen nadziei, pełen uwielbienia. I znowu go poczuła. Zapach kremu Nivea i taniej wody kolońskiej, a do oczu ponownie napłynęły jej łzy. Sekunda dzieliła ją od naciśnięcia guzika "Enter". Ta sekunda zniszczyła ich wspólną przyszłość. Ta sekunda go zabiła.

Wychodząc z ich mieszkania, chciała już do niego wrócić. Chciała znowu wziąć na ręce córkę. Zaskoczyło ją, gdy Paweł objął ją ramieniem i wyszeptał do ucha propozycję.

– Jeśli chcesz, możesz przychodzić, kiedy zechcesz. Możesz tu spać, a nawet zamieszkać... Jeśli tylko będziesz chciała...

Popatrzyła na jego żonę, ona też miała w oczach tę samą prośbę. Choć nie potrafiła jej wypowiedzieć. Pewnie jeszcze długo nie zdoła się do niej odezwać.

– Kochamy cię. Skoro Damian cię kochał, to my też cię kochamy...

Popłakała się. Wpadła w ramiona Pawła i znowu się popłakała.

Wychodząc z ich domu, czuła już, że jest to także jej dom. Nie był wielki, nie był luksusowy, ale oferował więcej, niż kiedykolwiek miała. Zabrakło tylko go. Kierowana niewidzialną nicią, zamiast zejść schodami na dół, weszła na strych. W miejsce, gdzie Damian odebrał sobie życie. Chciała zobaczyć to miejsce, poczuć je i w końcu przeprosić nie tylko wszystkich wkoło. Chciała pobyć z nim, a teraz czuła, że tam jest go najwięcej; że tylko tam może go naprawdę doświadczyć.

To był zwykły strych. Drewniana podłoga, drewniane skosy dachu i drewniane belki stropowe, pomiędzy którymi rozwieszone były sznurki na pranie. Pod jedną z nich leżał niewielki bukiet polnych kwiatów, już ususzony od ciepła, oraz niewielki, czerwony znicz, który już dawno się wypalił. Nikt tego nie sprzątnął, choć dawno powinien. Poza tym nic nie wskazywało, by miała się wydarzyć na nim jakaś tragedia. Było niezwykle cicho i można było usłyszeć każdy szmer, dlatego też Samanta zareagowała na skrzypnięcie desek i odwróciła głowę. Nikogo nie było, nic się nie wydarzyło. Spojrzała z powrotem na belkę i wtedy go ujrzała. Stał ustawiony plecami do niej, jakby czekał. Delikatnie się odwrócił i uśmiechnął tym swoim nieśmiałym i niepewnym uśmiechem.

– Dziękuję... – wyszeptał.

Zaparło jej dech w piersiach, aż zapiekło z bólu. Nie było go tu, nie widziała go. To nie było możliwe...

– Jego matka tu nie przychodzi, ale czasem można go tu poczuć...

Samanta usłyszała starczy głos za sobą i natychmiast się odwróciła do źródła dźwięku. W progu drzwi na strych stała kobieta w późnym wieku z miską mokrego prania i przyglądała się jej badawczo. Czy ona też go widziała? Sprawdziła ponownie, czy Damian wciąż stoi w tym samym miejscu, ale zniknął. Rozmył się, jakby go nigdy tu nie było. Przeraziła się swoją wizją. Omamami, które ją nawiedziły. Najwyraźniej wynikłe z poczucia winy. Otworzyła usta, a potem je zamknęła i wybiegła na klatkę schodową, nie zważając na to, że potrąciła stojącą w progu kobietę. Ona też już nigdy tam nie wejdzie...

Wybiegła na ulicę i rozejrzała się dokoła. Spojrzała na dach starej kamienicy, w której mieszkali państwo Ciurejowie i znowu go zobaczyła. Jego twarz była widoczna w brudnym okienku strychowym. Był tam. Nie zdawało jej się albo oszalała. Z pewnością musiała oszaleć...

***

Damian                                                                                                                                                               

Nieważne, co opowiadała Samanta. Nie ważne, co mówiła o rozpaczy i szaleństwie. On utkwił swoje myśli w jednym szczególe jej opowiadania. "Mały nosek, małe rączki, usteczka w serduszko, jakby stworzone do pocałunków, delikatne powieki, a pod nimi chabrowe oczka i wzrok pełen ufności". Próbował sobie zmaterializować jej słowa. Wyobrazić, jakby wyglądało... ich dziecko! Boże! Mieli wspólne dziecko. To sprawiało, że aż promieniał od wewnątrz i nie potrafił powstrzymać się od uśmiechu. To właśnie on musiał sprowokować Samantę do kolejnego ataku. Była wyjątkowo histeryczna tego dnia. Jej zwierzenia musiały ją dużo kosztować, mimo to nie potrafił się opanować i kąciki ust mimowolnie unosiły się ku górze.

– A ty z czego się cieszysz?! – warknęła na niego z oburzeniem.

– Nic – odpowiedział jej zbyt radośnie, nie mogąc ukryć entuzjazmu. – Nie uśmiecham się...

– Przecież widzę!

– To nic...

– Powiesiłeś się na sznurówce... Myślałam, że jestem obłąkana, twoja matka szalała z rozpaczy...

– Ale żyła... – przerwał jej. – Żyła, a ojciec się nie rozpił. Nie bił mnie, miałem szczęśliwe dzieciństwo i... dziecko.

– Co z tego?

Powiedziała to tak, jakby nic z tego nie miało znaczenia. Nie zrozumiała.

– Mieliśmy razem dziecko... – powtórzył z większym naciskiem na ostatnie słowo.

Przyglądała mu się, aż w końcu odwróciła głowę. Wydawała się naburmuszona. Wtedy odezwał się jej ojciec, jak często mu się zdarzało, w nieodpowiednim momencie.

– Właśnie sobie uświadomiłem, że piąta byłaby córka.

– Co? – zapytała zaskoczona Samanta, a jej matka pochyliła głowę w zamyśleniu.

– Wymieniałaś imiona. Ty, Sammy, Matt i Martin... a potem była Sara...

– Była też Koralina i co z tego?

– Ale nie z mamą, nie z Klarą... Skoro zawsze rodzą się te same dzieci z tymi samymi osobami, to piąta byłaby córka...

– Nie! – wtrąciła się nagle Klara, unosząc wysoko głowę. – Nie będzie piątego.

Marka opuścił nagły entuzjazm. Może chciałby pytać o powody albo próbować ją przekonywać, ale tego nie zrobił. Przytulił ją mocno i pocałował w czubek głowy.

– Jak już wszystko ustaliście, to mogę opowiadać dalej?

– A możemy to przełożyć? Jestem już zmęczona i nie odnajduję w tym wszystkim żadnego sensu... Możemy kiedy indziej?

Klara potarła skronie i wygodniej ułożyła się w ramionach męża, ale Samanta nie zwracała na to uwagi. Pochyliła głowę, a potem ją podniosła, jakby powodowana nagłym impulsem.

– Ta jest już ostatnia... i jeśli wciąż będziecie potrzebować wyjaśnień, to ich udzielę, ok?

– Samanta, ciężko jest uwierzyć, że to wszystko jest prawdziwe. Potrzebuję jakiegoś potwierdzenia.

– Tata wystrzelił – odcięła się krótko swojej matce.

Przez chwilę Damian stracił wątek ich rozmowy, ale szybko miały nadejść wyjaśnienia.

– To niemożliwe. Tata nawet nie myślał wtedy, by naciskać na spust...

– Myślałem... – przerwał jej mąż. – Wtedy naprawdę chciałem go zabić... Ty mnie powstrzymałaś, ale to trwało ułamek sekundy, gdybym postanowił inaczej, zabiłbym go...

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top