W blasku dnia II
– Moja droga Alane, jak to możliwe, że nigdy wcześniej się nie spotkaliśmy? – zapytał Nalyath koszmarną parodią czegoś, co chyba uważał za uwodzicielski szept. – Jestem pewien, że nie zapomniałbym tak pięknej istoty.
– Byłam bardzo chorowitym dzieckiem – odszepnął Arrin, spuszczając wzrok i trzepocząc rzęsami. Niestety, dla kupca nawet udawanie ideału skromności było doskonałą zachętą do pchania łap tam, gdzie młody złodziej zdecydowanie wolał ich nie czuć.
Zacisnął mocno zęby i modlił się w duchu, aby ten podpity grubas pomylił zalewającą chłopca krew z uroczym dziewczęcym rumieńcem. Arrin nie miał pojęcia, jak długo zdoła jeszcze wytrzymać. Możliwe, że będzie musiał nawet... Nie. Nigdy w życiu. Jeśli Maragowi tak bardzo zależało na czyjejś prywatnej korespondencji, to niech sam wdziewa sukienkę, droga wolna. Nic Arrina nie obchodziło, że się w żadną nie mieścił. To przecież nie wina chłopca, że nie każdy złodziej równie niski i szczupły.
Jak na złość wszystko musiało się odbyć podczas balu zaślubinowego księżniczki Drisnairy. Dookoła dosłownie roiło się od strażników i podejrzliwych służących. Cóż, nic dziwnego. To zupełnie naturalne, że nikt nie chciał, aby ktokolwiek choćby pomyślał o próbie zakłócenia przebiegu ceremonii. Szkoda tylko, że akurat tym razem było to Gildii Złodziei bardzo nie na rękę. Choć z drugiej strony, nie było chyba jeszcze takiej ceremonii, podczas której Gildia nie miałaby czegoś do zrobienia.
Sapnął z zaskoczenia, gdy Nalyath objął go mocniej i przyciągnął z całej siły. Kupiec chyba chciał w ten sposób zasugerować, że jest gotowy na kolejny krok w kierunku pogłębienia nowo zawartej znajomości. Niestety, Arrin czuł jedynie wielki brzuch napierający na ściśnięte gorsetem żebra, skutecznie uniemożliwiający oddychanie. Otworzył szeroko usta, rozpaczliwie próbując zaczerpnąć powietrza, co jaśniepan uznał chyba za stłumiony jęk rozkoszy, bo w odpowiedzi ścisnął chłopca jeszcze mocniej.
Złodziejowi zakręciło się w głowie. Wiedział, że jeśli za chwilę nie weźmie choć jednego głębszego wdechu, to straci przytomność. Nie chciał odpłynąć. Nie chciał być zdany na łaskę jakiegoś niewyżytego dorobkiewicza, który myślał tylko o tym, żeby...
Ostatkiem sił zdołał wbić obcas w stopę Nalyatha. Kupiec odskoczył i zamachnął się, zupełnie jakby chciał wymierzyć chłopcu policzek. Nie zdążył jednak, bo w tym samym momencie tuż obok Arrina pojawił się pałacowy strażnik. Przybył tak nagle, że złodziej zaczął podejrzewać, iż od dłuższego czasu był bacznie obserwowany. Ani trochę mu się to nie spodobało. Czyżby ktoś zaczął już coś podejrzewać? A może wbrew temu, co powiedział Marag, Nalyath posiadał jednak jakieś specjalne zabezpieczenie przeciwko podobnym atakom ze strony Gildii? Jakąś opłaconą złotem i diamentami kartę przetargową, która miała w ostatniej chwili ocalić go przed rabunkiem? Chłopiec dyskretnie zlustrował uśmiech strażnika, służalczy i wymuszony, nie sięgający nawet otoczonych piegami oczu.
– To chyba napad duszności – stwierdził piegus, biorąc złodzieja pod ramię. Choć mówił do Nalyatha, spojrzenie utkwione miał we wciąż trupio bladej twarzy przebranego młodzieńca. – Damom bardzo często się to zdarza, zwłaszcza w takich zatłoczonych salach. I przy takich emocjach – dodał po chwili i chyba puścił oko do kupca, bo ten uśmiechnął się znacząco, najwyraźniej zupełnie już udobruchany. – Wyprowadzę panienkę na zewnątrz, żeby mogła zaczerpnąć świeżego powietrza, a potem przyprowadzę z powrotem do jaśniepana.
– Tylko nie zgub się z nią gdzieś po drodze – upomniał Nalyath, po czym roześmiał się rubasznie i poklepał strażnika po ramieniu, jakby w rzeczywistości nie miał żadnego problemu z tym, że będzie musiał się podzielić swoją „Alane" z kimś innym.
– Wydaje mi się, że akurat ta panienka ma już bardzo konkretne plany na wieczór – zauważył uprzejmie strażnik, krzywiąc się nieznacznie. – I z pewnością nie są one związane z moją osobą.
– Cieszę się, że to zauważyłeś, młody człowieku – rzucił jeszcze kupiec, ale już do pleców mężczyzny, bo ten zmierzał pospiesznie w stronę wyjścia, prawie ciągnąc za sobą Arrina.
Świeże powietrze było dokładnie tym, czego złodziej potrzebował. Gdy udało im się opuścić salę, a po niej pełne zabieganych służących korytarze i wydostać w końcu na zewnątrz, z lubością wziął głęboki oddech. Zupełnie jakby zaciągał się jakimś odurzającym dymem. Z zamkniętymi oczami delektował się cudowną rześkością, wypełniającą powoli jego ciało i przepędzającą odrętwienie. O tak, zdecydowanie był śmiertelnie uzależniony od powietrza.
Dopiero po dłuższej chwili zorientował się, że strażnik wciąż go podtrzymuje. Albo raczej – więzi, biorąc pod uwagę, jak mocno zaciskał palce na ramieniu Arrina. Kropla potu spłynęła chłopcu po plecach, zostawiając obrzydliwie wilgotną smugę do której natychmiast przylgnął chłodny materiał sukni. Czy bardzo było widać, że właśnie dostał gęsiej skórki? Czuł się paskudnie pod naporem badawczego spojrzenia wartownika. Zupełnie jakby mężczyzna próbował przewiercić się wzrokiem przez kostium i makijaż.
– Dziękuję za pomoc. Już mi lepiej – szepnął Arrin, posyłając strażnikowi pełen autentycznej wdzięczności uśmiech. Ostrożnie spróbował wyrwać rękę z ciasnego uścisku, na nic się to jednak nie zdało.
– Czemu to robisz?
Zarówno samo pytanie jak i gniewny ton mężczyzny zupełnie zbiły młodzieńca z tropu. Czyżby strażnik doskonale zdawał sobie sprawę z tego, że Arrin wcale nie był bliską omdlenia panienką z dobrego domu? Chociaż akurat omdlenia złodziej nie musiałby udawać.
– Co masz na myśli? – spytał, trzepocząc rzęsami niczym naiwna trzpiotka.
– Czemu zadajesz się z tym podstarzałym zboczeńcem? – sprecyzował, a Arrin poczuł, jakby wielki ciężar spadł mu z barków. By nie dać po sobie poznać ulgi, całą uwagę skupił na miętoszonej w palcach koronce sukni. Strażnik tymczasem mówił dalej, z taką pasją, jakby od szczęścia Arrina miała zależeć przyszłość Redry: – Rozumiem, że presja znalezienia bogatego męża może być bardzo przytłaczająca, ale dlaczego właśnie on? Czy nie widzisz, że jesteś dla niego tylko zabawką na jeden wieczór?
Naprawdę chodziło jedynie o to? Zupełnie nic nie podejrzewał? Jeśli tak, to piegus był doprawdy uroczy. Jakby na to nie spojrzeć – uratował złodziejowi życie. Szkoda tylko, że uważał go za głupiutką dziewczynę, ale tego akurat Arrin nie zamierzał zmieniać. Przeciwnie, postanowił wykorzystać sytuację, by jak najlepiej odegrać swoją rolę.
– Myślałam, że jeśli będę nosić w sobie jego dziecko...
– Muszę cię rozczarować, ale nie ty pierwsza wpadłaś na ten pomysł i zapewne nie ty ostatnia. – Strażnik pokręcił głową z politowaniem i zaśmiał się smutno. – Wszystko wskazuje na to, że Nalyath ma poważne problemy z płodnością.
– Wcale nie musiałby być prawdziwym ojcem – zauważył Arrin z pasją, starając się, by każdy jego gest i każdy grymas krzyczały „nie mam żadnych ambicji ponad bogactwo i macierzyństwo". – Wystarczy, żeby tak myślał, prawda?
– Nalyath doskonale wie o swoich problemach. Dlatego zupełnie nie przejmuje się takimi próbami szantażu. Podejrzewam, że średnio raz w tygodniu odsyła dziewczęta takie jak ty z niczym i na pożegnanie jeszcze śmieje im się w twarz.
– Ale jeśli ludzie zaczną o tym mówić, to pod presją...
– Ludzie też o tym wiedzą. I wiesz, co robią dla takich dziewczyn? – Odczekał chwilę, by zrobić na Arrinie jak największe wrażenie. – Nic. Zupełnie nic.
Czy ten mężczyzna czerpał jakąś perfidną satysfakcję z niszczenia cudzych planów matrymonialnych? Czy to była jego życiowa misja? A może dostał specjalne rozkazy na ten wieczór, by uniemożliwić wybranym gościom zaznanie choć odrobiny przyjemności? Owszem, problemy Nalyatha nie były żadną tajemnicą i byłoby dobrze, gdyby już nigdy żadna kobieta nie padła jego ofiarą, ale żeby tak brutalnie uświadamiać młodą damę? Za kogo on się właściwie uważał? Nic nie dawało strażnikowi prawa do burzenia marzeń niewinnym niewiastom! Nawet tym nieistniejącym.
– Więc co twoim zdaniem powinnam zrobić? – syknął Arrin oswabadzając się w końcu z uścisku strażnika. W głosie młodzieńca autentyczna irytacja mieszała się z niebezpiecznie narastającym rozbawieniem. Idiotyzm całej sytuacji zmuszał go do ciągłego pilnowania, by nie wypaść z roli.
– Znaleźć sobie kogoś w swoim wieku? – zaproponował gniewnie gwardzista. – A może tylko kogoś, kto nie zamierza zmiażdżyć cię brzuchem? – Własne słowa chyba go rozbawiły, bo uśmiechnął się krzywo i dodał: – Jeśli nie jestem w stanie cię przekonać, to obiecaj przynajmniej, że zawsze będziesz na górze. W innym przypadku możesz nawet nie zdążyć go szantażować.
Złodziej pokręcił z niedowierzaniem głową i również się zaśmiał. Czy strażnik zdawał sobie w ogóle sprawę z tego, że znacznie przekroczył granicę pomiędzy wysoko urodzonymi, a resztą świata? Granice dobrego smaku również bardzo ucierpiały. Właściwie, powinien był ograniczyć się do cierpliwego czekania, aż Arrin dojdzie do siebie. I nic więcej. Żadnego rozmawiania. Żadnego pouczania. Kim on właściwie był, że sobie na to pozwalał?
W dzieciństwie mężczyzna musiał być rudy, co zdradzały nie tylko drobne piegi rozsypane wokół intensywnie zielonych oczu, ale i bursztynowe refleksy na jego kasztanowych włosach. Może i nie był wyjątkowo przystojny, ale zapewne właśnie dlatego tak szybko zdobył zaufanie chłopca. Arrinowi bez większych trudności przyszło udawanie, że wpatruje się w twarz wybawcy z uprzejmym zachwytem. W rzeczywistości jednak chciał po prostu zapamiętać jak najwięcej szczegółów, przeczuwając, że strażnik może tego wieczora jeszcze raz ruszyć mu na ratunek. Koniecznie musiał na niego uważać.
Gdy przedłużająca się cisza zaczęła krępować ich oboje, złodziej chwycił strażnika za ramiona i musnął ustami piegowaty policzek.
– Nie martw się, zawsze jestem na górze – zapewnił, po czym nie oglądając się za siebie wrócił do sali balowej. Miał nadzieję, że Nalyath nie zdążył w międzyczasie znaleźć nowej zabawki.
Zagwizdał pod nosem. Prawo Gildii mówiło jasno, że jeśli strażnik nie będzie w stanie się obronić, można go okraść z wszystkiego, co ma przy sobie. Dlatego właśnie Arrin zastanawiał się teraz, kiedy poczciwy strażnik zauważy, że ocalenie damy z opresji kosztowało go srebrny pierścionek z zielonym oczkiem, dwa perłowe guziki od munduru i złotą monetę.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top