Rozdział 16
Powrót do pałacu upłynął im w ciszy. Marisse miała wrażenie, że zapada się w głębinach ulanych z niewypowiedzianych pretensji. Chociaż książę nie dawał po sobie poznać, że go rozczarowała, milczenie, którym raczył ją, odkąd weszli do ogrodów, było dostatecznie wymowne. Pogrążony w myślach, nie kontrolował nawet tego, czy wciąż podąża jego śladem. Równie dobrze mogłaby skręcić w którąś z kwiatowych alejek i niepostrzeżenie zniknąć mu z oczu. Biorąc pod uwagę, że traktował ją obecnie jak powietrze lub niepotrzebny balast, pewnie i tak zbytnio by się tym nie przejął.
– Calden... – zaczęła, gdy byli już naprawdę blisko głównej drogi. Widok wszechobecnych kwiatów przestał ją ekscytować, potrafiła myśleć wyłącznie o rozprzestrzeniającej się zarazie. – Czy ktokolwiek ma świadomość, że ziemia jest zakażona?
Nie odwrócił się ku niej, ale widocznie zwolnił, co oznaczało, że usłyszał pytanie.
– W Astel mieszkają ludzie – mówiła dalej. – Powinni wiedzieć, co się dzieje. Co jeśli...?
– Jeśli pojawi się jakiekolwiek ryzyko, to zwolnię ich ze służby – przerwał jej bez większego zaangażowania. – Wbrew temu, co o mnie myślisz, nie jestem aż takim egoistą. Nie zamierzam narażać na niebezpieczeństwo własnych poddanych.
Uniosła brwi.
– Uważasz, że mam cię za egoistę?
– Egoistę, cynika, impertynenta... – Uniósł dłonie, jakby nie było nic równie oczywistego, jak to, że nie darzy go sympatią. – Przychodzi mi do głowy jeszcze wiele barwnych określeń. Uznałem, że dla ułatwienia wymienię pierwsze z brzegu.
– Jesteś pierwszym znanym mi księciem, który ma dość odwagi, żeby przyznać się do swoich wad. Godne podziwu.
Zerknął na nią przez ramię.
– Ilu następców tronu dane ci było dotychczas poznać, Marisse Evenghard?
– Powiedzmy, że jesteś pierwszy pod każdym względem.
Może jej się przewidziało, a może naprawdę w jego oczach pojawiło się ożywienie? Który to już raz? Drugi? Trzeci?
Powoli dochodziła do wniosku, że powinna liczyć te rzadkie momenty, kiedy Calden zapominał o szorstkiej postawie i cierpkim języku. Wesołość, nawet jeśli zdawkowa i epizodyczna, niezaprzeczalnie dodawała mu uroku. Gdy się uśmiechał, jego rysy traciły na ostrości, nabierając tym samym przyjemnych, młodzieńczych form.
– Podczas naszego pierwszego spotkania wzięłam cię za złośliwego impertynenta – przyznała, zdjęta nagłą potrzebą szczerości. – Oceniłeś mnie na podstawie nie wiadomo jakich uprzedzeń.
– Wiem, byłem przy tym.
– Zarzuciłeś mi ponadto złodziejstwo.
– Za późno, aby zmienić ten zarzut na godną podziwu pamiętliwość?
– To było zaledwie kilka dni temu. – Skrzyżowała ręce na piersi. – Jeśli już o czymś mówimy, to o mojej urażonej dumie.
– Racja, jej rzeczywiście ci nie brakuje.
Przewróciła oczami.
– Wracając... – Posłała mu sugestywne spojrzenie, którego znaczenie balansowało gdzieś na pograniczu irytacji, podziwu i współczucia. Irytacji, bo książę znajdował odpowiedzi na każdy z poruszanych przez nią tematów, podziwu, bo wspomniane odezwy nosiły znamiona inteligentnych. – Gdy natknęliśmy się na siebie w korytarzu, pomyślałam, że jesteś naprawdę sfrustrowanym i samotnym człowiekiem.
– A teraz?
– Głównie samotnym. Stąd bierze się cała reszta.
Prychnął.
– Nie dziwię się, że tak dobrze dogadujesz się z Fienem. Mam wrażenie, jakbym słuchał jego wywodów o niestałości ludzkiej psychiki. Monotematycznych i bezsensownych, warto dodać, bo kto jak kto, ale akurat on zna się na ludziach tak samo, jak ja na gotowaniu.
Dotarli do wyjścia. Opuszczając ogród, Marisse poczuła się jak żeglarz, który dopłynąwszy do portu po długiej podróży, stanął w końcu przed koniecznością zejścia na ląd. Z jednej strony poczuła ulgę, z drugiej zaczęła doskwierać jej nagła tęsknota za pięknymi roślinami. Zdała sobie przy okazji sprawę, że podczas spaceru nie natknęli się z Caldenem na ani jeden krzew z różami. Naliczyła w ogrodzie przynajmniej kilkadziesiąt gatunków kwiatów, ale nigdzie nie widziała jego drogocennych róż.
Nie licząc tych trujących, skąpanych w srebrze...
– Jesteśmy – oznajmił książę po tym, jak odprowadził ją do holu. Gwiazdy migotały nad ich głowami z niesłabnącą intensywnością, przyjemne ciepło pałacowych wnętrz pomagało ogrzać zmarznięte dłonie. Dopiero wewnątrz budynku Marisse zrozumiała, jak bardzo obniżyła się temperatura jej ciała. Choć było jeszcze stosunkowo wcześnie, zaczęła uciekać myślami do kolacji. Marzył jej się kubek aromatycznej, bardzo gorącej herbaty. – Stąd powinnaś już trafić do swojej sypialni.
Skinęła głową, chcąc zyskać w ten sposób dodatkowy czas na udzielenie mu adekwatnej odpowiedzi. Nigdy żaden mężczyzna nie odprowadzał jej po wspólnym spacerze, więc trudno jej się było zdecydować na jakiś konkretny rodzaj pożegnania. Powinna podziękować za towarzystwo? Zasugerować kolejne spotkanie? A może wyciągnąć rękę do uścisku?
– Dziękuję za pokazanie mi ogrodów – zdecydowała się na neutralną wypowiedź. – Naprawdę żałuję, że mój talent... że nie udało mi się pomóc...
– Nie masz się o co obwiniać. I tak nie liczyłem, że ci się uda. Zmagam się z tą magią od lat, byłbym głupcem, gdybym wierzył, że pierwsza lepsza osoba będzie w stanie nad nią zapanować.
Zacisnęła zęby. Książę jak mało kto potrafił w zaledwie paru słowach zdeptać poczucie czyjejś wartości. Sprawić, że człowiek czuł się tak, jakby jedynym miejscem, do którego powinien przynależeć, był stary, przepełniony nieczystościami rynsztok.
– Nie mów nikomu o tym, co widziałaś – nakazał, wpatrując się w nią z powagą. – Twój talent wciąż może okazać się przydatny, jeśli jednak wspomnisz komukolwiek o srebrnych różach, nie będziesz już miała czego szukać w moim pałacu.
Podejrzewała, że w końcu zagra tą kartą, więc nie poczuła się ani zaskoczona, ani tym bardziej wystraszona jego pogróżkami. Zdziwiła się za to, kiedy wyciągnął do niej rękę. W pierwszej kolejności założyła, że chce uścisnąć jej dłoń, na szczęście w porę odgadła, że czeka, aż odda mu sztylet.
Sięgnęła do torby i wymacała spoczywającą na jej dnie broń. Wyciągnęła przedmiot i tłumiąc żal, ułożyła go na ręce księcia. Mężczyzna bez wahania chwycił za inkrustowaną rękojeść. Wysunąwszy sztylet z pochwy, przez jakiś czas przyglądał się jego wypolerowanemu ostrzu. Najwyraźniej widok go zadowolił, bo ukontentowany, skinął głową.
Marisse tymczasem po raz kolejny poczuła się naga. Broń nie miała dla niej żadnej wartości materialnej, ale towarzyszyła jej od początku podróży do Breavien. Stanowiła dodatkowe zabezpieczenie przed niebezpieczeństwami i okazała się idealnym pretekstem, aby zbliżyć się do księcia. Przyzwyczaiła się do jego dyskretnego ciężaru.
Teraz była zdana wyłącznie na siebie i swoje talenty.
* * *
Spotkanie z Caldenem dało Marisse nadzieję na to, że książę zechce z nią jeszcze kiedyś porozmawiać. Wyglądało na to, że wspólny spacer i dzielenie trudnej do pojęcia tajemnicy pozwoliło na puszczenie w niepamięć ich dotychczasowego sporu. Po prawdzie sporu nieubranego w żadne konkretne słowa i pozbawionego przesadnego zainteresowania, ale niezaprzeczalnie istniejącego i koniecznego do przepracowania. Przynajmniej ze strony Marisse, bo Caldenowi było chyba wszystko jedno. Książęce pochodzenie i pożądany przez wszystkich status młodego kawalera, pozwalały mu się nie angażować. Przyzwyczaił się w końcu, że to inni angażowali się za niego.
Widać chętnie korzystał z tego przywileju, bo ku niezadowoleniu Iarize i narastającemu rozdrażnieniu Fiena, przez kolejny tydzień ani razu nie pokazał się w żadnym z ogólnodostępnych zakątków pałacu. Przestał pojawiać się w jadalni, bibliotece czy ogrodach, jakimś cudem zdołał także uniknąć obecności na pałacowych korytarzach. Nie uszło to uwadze zarówno służbie, jak i samej Marisse, która regularnie chodziła ćwiczyć do swojej prywatnej sali prób. Raz czy dwa przyłapała się na uważnym nasłuchiwaniu kroków księciu, za każdym razem okazywało się jednak, że ma do czynienia z przechadzającym się po korytarzach strażnikiem lub zaaferowanym służącym. Książę Hallvord jakby rozpłynął się w powietrzu.
„Może to i lepiej" – myślała, spacerując wokół pałacu. – „Będę mogła na spokojnie pomyśleć".
Powiodła spojrzeniem w stronę wejścia do ogrodów. Odkąd Calden ją do nich zaprowadzić, miała przyzwolenie, aby chodzić po okolicy bez asysty służby, w tym Lisah. Zakładając, że nowa możliwość spędzania wolnego czasu urozmaici jej monotonny plan dnia, początkowo nawet się z niej ucieszyła. Radość zniknęła w momencie, w którym przypomniała sobie o czekających na nią w ogrodach srebrnych cierniach. Moc, która już raz zakosztowała jej energii, wciąż czekała, aż zdecyduje się wrócić. Od przeszło tygodnia nęciła ją nieokreślonymi obietnicami. Stąd niechęć Marisse do samotnych spacerów po ogrodach. Bała się, że w końcu ulegnie.
Odkąd poznała tajemnicę księcia, zaczęła dostrzegać w swoim otoczeniu o wiele więcej subtelnych odchyłów rzeczywistości. Objawy choroby przejawiały się w postaci usychających liści i gubionych płatków kwiatów. Kryły się w opadających źdźbłach trawy i giętkości wyblakłych łodyg. W zmianach, którymi na pierwszy rzut oka nikt by się nie przejął, bo były zbyt mało znaczące. Jak chociażby sytuacja z martwą pszczołą. Marisse znalazła ją pod oknem trzy dni po spotkaniu z Caldenem. Początkowo nie zaprzątała sobie nią głowy, obecność i nagłą śmierć zwierzęta uznała za pod każdym względem przypadkową. Dopiero gdy sięgnęła po chusteczkę, aby wyrzucić pszczołę przez okno, dostrzegła nietypowy błysk emanujący od jej skrzydełek. Półprzeźroczyste błonki były do połowy pokryte nienaturalnym, srebrnym osadem. Właścicielka nie poradziła sobie z ich ciężarem.
Od tamtego dnia Marisse zwracała uwagę na wszelkie smugi srebra, jakie tylko rzuciły jej się w oczy. W odsiewaniu ziaren od zatrutych plew nie pomagał wystrój pałacu. Calden jak na złość otaczał się samym srebrem. Tancerka nie mogła przecież przyglądać się z uwagą każdemu napotkanemu świecznikowi, donicy czy spince.
Dziewięć dni później znalazła pod pałacem kolonię posrebrzonych mrówek. Co prawda tylko niektóre z nich nosiły na odwłokach ślady dziwnego osadu, ale wciąż było ich na tyle dużo, aby ich liczba przykuwała wzrok. Biegając wokół usypanego kopca, przywodziły na myśl turlające się w te i we w tę, lustrzane koraliki.
Dziesięć dni później Marisse postanowiła wybrać się do pałacowej biblioteki, aby znaleźć informacje, które być może pomogłyby jej w rozwiązaniu zagadki srebrnych róż. Szła akurat korytarzem, gdy dostrzegła zmierzającego w jej stronę Fiena. Miał widać ten sam pomysł co ona, bo niósł w rękach książki, a przez ramię miał przerzuconą torbę wypchaną przynajmniej tuzinem zwiniętych w rulon, pożółkłych map.
– Marisse. – Sam zauważył ją dopiero w chwili, w której zaczął przymierzać się do jej wyminięcia. Uśmiechnął się i zrobił nieokreślony ruch, który byłby zapewne powitaniem, gdyby nie blokujące jego dłonie woluminy. – Wybacz. Przywitałbym się, ale nie mam jak.
– Nie szkodzi. – Widząc, że jedna z map niebezpiecznie wysuwa mu się z torby, podeszła i chwyciła ją w dłonie. Czarny bohomaz, który znajdował się na krawędzi papieru, a który najwyraźniej miał uchodzić za podpis, sugerował, że była to mapa południowo-zachodniej części Merthen. – Po co to wszystko?
– Na posiedzenie. – Obrócił się, aby mogła wsunąć mapę z powrotem do torby. Odkładając ją na miejsce, spostrzegła inne oznaczenia. Współrzędne geograficzne, w dodatku takie, które z łatwością była w stanie odczytać. Wszystkie uwzględniały bowiem...
– Morskie szlaki handlowe? – zdziwiła się. Tknięta przeczuciem, zerknęła na trzymane przez Fiena woluminy. Miała rację, tytuły ksiąg także oscylowały swoją tematyką wokół zawiłości Kedvehskich wód. – Planujesz zostać żeglarzem?
– Ani myślę – parsknął. – Nie obraź się, ale nasłuchałem się w życiu tylu koszmarnych szant, że wystarczy mi do grobowej deski. Nie uśmiecha mi się ponadto zmagać ze szkorbutem czy zalanymi w sztok marynarzami. Rum nie jest pod tym względem zbyt wdzięcznym trunkiem.
Uśmiechnęła się, gdy w jej głowie zaczęły pojawiać się kolejne obrazy. Fien w dopasowanym, marynarskim mundurze. Fien odgarniający z czoła smagane wiatrem włosy. Fien przechadzający się po pokładzie statku. Fien opierający się o falszburtę i wpatrujący z zamyślonym wyrazem twarzy w chylące się nad odległym horyzontem słońce.
Tuż obok ona i Josseph Evenghard, gotowi pogrążyć się w swobodnej dyskusji na temat nieokiełznanej potęgi bezkresnych wód.
– Skoro nie chodzi o twoje przyszłe zaciągnięcie się na statek, to o co? – zapytała, szczerze zainteresowana. Oddałaby wiele za możliwość jakiejś sensownej rozmowy o żegludze. Choćby i przez wzgląd na ojca, który od lat nie potrafił mówić o niej bez następstwa w postaci wielogodzinnego przygnębienia. – Astel nie sąsiaduje z żadnym portem ani przystanią.
– Astel może i nie – przyznał – za to Terdva już tak.
– Główny hub transportu morskiego Breavien?
Przytaknął.
– To właśnie jego ma dotyczyć posiedzenie – wyjaśnił, poprawiając ułożenie ciążących mu książek. – Jakiś czas temu pojawił się problem, jeśli chodzi o zadowalającą komunikację z władzami Sedvy i Luevy. Nasi żeglarze... poróżnili się z tymi z Merthen. Od tamtej pory stale podnoszą ceny i blokują statki, czym skutecznie uniemożliwiają nam pływanie po swoich wodach. Calden od dwóch dni stara się rozwiązać ten problem.
Marisse zmarszczyła brwi.
– Książę jest w pałacu?
Pytanie było uzasadnione. Nikt nie widział go od przeszło tygodnia, co zrodziło wiele niedopowiedzeń i mniej lub bardziej prawdopodobnych plotek. Niektórzy spekulowali, że zachorował, inni, że wybrał się do miasta, aby udając przypadkowego wędrowca, uciec przed stale podążającymi za nim spojrzeniami kobiet. Jeszcze inni zakładali, że być może wyjechał do stolicy, aby spotkać się z bratem w celu rozmów na temat sytuacji w kraju. Fakt, że po śmierci rodziców, zaszył się na zimowym dworze, nie zwalniał go w końcu z odpowiedzialności za królestwo i jego poddanych. Zwłaszcza że obydwoma władał obecnie impulsywny i nad wyraz zuchwały książę Araven.
Marisse zachodziła w głowę, czy po opuszczeniu Breavien, Calden wciąż zajmował się książęcą dyplomacją. Jeszcze ciekawsze pytanie wiązało się jednak z tym, czy brat w ogóle go do takowej dopuszczał.
Nie wiedziała, co gorsze: świadomość, że włada tobą król, który nie szanuje swoich ludzi i każdego najchętniej wysłałby na wojnę, czy że w kolejce do tronu czeka oschły książę o zwichrowanej psychice i osobliwym pociągu do pustelnictwa.
– Calden raczej nie jest typem osoby, która przechadza się z nudów po pałacowych korytarzach – powiedział Fien. Wzmianka o księciu sprawiła, że jego twarz straciła pogodny wyraz. – Już nie raz się zdarzało, że wszyscy myśleli, że wyjechał, bo tygodniami nie opuszczał wschodniego skrzydła.
– Tygodniami?
Skrzywił się. Chyba zdał sobie sprawę, że powiedział o jedno słowo za dużo, bo nagle zaczął się śpieszyć.
– Wybacz, Marisse, powinienem wracać na posiedzenie. – Uśmiechnął się przepraszająco, wskazując brodą wynurzające się z torby papiery. – Zostawiłem go samego nad stertą dokumentów. Choćby był nie wiadomo jak inteligentny, bez tych książek i map nie zdziała za wiele.
– Obawiam się, że tak czy owak nie zdziała – odparła, mając w pamięci daty widniejące obok poszczególnych szerokości geograficznych. – Te mapy są już od dawna nieaktualne.
* * *
Marisse myliła się do Caladiena Hallvorda. Gdyby udało jej się zbliżyć do księcia w stopniu, który umożliwiłby im rozmowę pozbawioną podejrzeń i zrodzonego z nich dystansu, z pewnością odkryłaby, że wbrew wszelkim pozorom ten naprawdę dobrze spełniłby się w roli władcy. Choćby i wyłącznie dlatego, że w przeciwieństwie do swojego starszego brata, miał jedną, bardzo pożądaną wśród władców cechę.
Darzył czynność myślenia ogromnym szacunkiem. I tak jak Araven uwielbiał słuchać narzekać swoich poddanych i udawać, że jest w stanie rozwiązać ich naglące problemy, tak Calden, który z reguły zbywał ich utyski równie nieprzyjemnymi do wysłuchiwania odezwami, ostatecznie zawsze starał się im pomóc. Problem w tym, że robił to bez upomina się o swoje zasługi, co bez skrupułów wykorzystywał wspomniany już Araven. W czasie, w którym młodszy z Hallvordów wolał się więc nie wychylać i rządzić z cienia, starszy był od tego, aby jeździć na oficjalne narady i chełpić się przed wszystkimi swoimi talentami.
– Też mógłbyś się czasem zabawić w księcia – rzucił Ren pewnego popołudnia. To było chwilę po tym, jak opuścił ważną naradę z delegatami z Northuanu. Za oficjalny powód swojego nagłego wyjścia z sali obrad, podał niechęć do Asayaha Wiendy, jednego z zaufanych doradców króla Nejry. Caladien jako jedyny wiedział, że ten nieoficjalny powód czekał w jednej z jego prywatnych sypialni. Miał nabrzmiałe piersi, długie nogi i przynajmniej sto powodów, aby uwieść przyszłego władcę, jeszcze zanim ten zacznie rozglądać się za przyszłą małżonką. Problem w tym, że ów powód nosił przy tym charakterystyczny strój Northuańskiej służącej.
– Ta rozmowa była ważna! – Caladien myślał, że wyjdzie z siebie i stanie obok. Sam nie mógł pojawić się na spotkaniu, bo w tym samym czasie prowadził negocjację z dowódcą sił zbrojnych Idory, niewielkiego miasta położonego na południowy-wschód od doliny Sardah. Gdyby mógł z chęcią by się rozdwoił. Ponieważ jednak nie mógł, musiał polegać na widzimisię lekceważącego wszystkich brata. – Nie możesz bez przerwy uchylać się od obowiązków!
– Nie uchylam. – Ren ściągnął brwi. – Jasno dałem Wiendzie do zrozumienia, że nie podpiszemy z nimi żadnej umowy handlowej, dopóki będą utrudniać Breavieńczykom dostęp do swojego zaopatrzenia.
Gdyby nie więzy krwi, Caladien niechybnie zostałby w tym momencie królobójcą.
– Ze sprawozdania wynika, że zażądałeś od niego dwóch tysięcy płytkowych sztyletów – przypomniał, siląc się na spokój. Problem w tym, że był obecnie tak spokojny, jak sekretarz, który właśnie dowiedział się, że wszystko dokumenty z jego gabinetu poszły z dymem. – W Vardzie stacjonuje obecnie tylko czterystu naszych żołnierzy. Czterystu.
– Wybacz, bracie, ale chyba nie rozumiem, gdzie widzisz problem?
Zacisnął szczękę.
– Problem? Jest ich przynajmniej pięć. Z czego ten najważniejszy jest związany z tym, że domagasz się od naszych potencjalnych sojuszników specjalistycznej broni – warknął. – Northuańczycy wytwarzają ją wyłącznie dla swoich ludzi Uważają te sztylety niemal za święte. Nie zrobiliby ich dla nas, nawet gdybyś domagał się od nich wyłącznie tuzina sztuk!
– Wszystko da się zrobić przy odpowiedniej motywacji.
– Groźbę niezawarcia sojuszu nazywasz odpowiednią motywacją?
– Bo widzisz, Caladienie. – Ren zbył jego pytanie wzruszeniem ramion. Książę nie znał drugiego człowieka, u którego podobny gest wypadałby równie wzgardliwie. Jego brat ociekał nienawiścią, lekceważeniem do wszystkiego, co choć w niewielkim stopniu wiązałoby się ze sztuką subtelnej perswazji. – Pod tym względem bardzo się różnimy. Ty myślisz logicznie, a ja strategicznie.
– To żadna strategia! To plucie w twarz Breavieńskiej przyzwoitości. Ojciec nigdy by w ten sposób nie postąpił.
– Ojca tu nie ma – przypomniał Ren, mrużąc powieki. – Podobnie jak matki.
Caladien zacisnął ręce w pięści. Nie powinien poruszać tematu rodziców. Ból po ich nagłej utracie, nawet jeśli stłumiony królewską oziębłością względem obu synów, wciąż panoszył się wśród pałacowych korytarzy. Przypominał pracującym w nim poddanym o konieczności zaakceptowania nowego, dla wielu wciąż zbyt młodego i niedoświadczonego władcy.
– Umarł król, niech żyje król – wycedził Ren. – Władcy nie mogą patrzeć wstecz i powielać błędów poprzednich królów. Oglądając się za siebie, zbyt szybko straciliby z oczu tron.
Caladien wpatrywał się w leżącą przed nim mapę. Zbyt często przypominał sobie tę konkretną rozmowę. Miał wrażenie, że ciążyła mu na umyśle tak samo, jak srebrne gwiazdy ciążyły na jego sercu czy płucach. Wtedy był zbyt wściekły, aby cokolwiek odpowiedzieć. Dziś z chęcią poprawiłby rozumowanie brata.
„Wiesz, dlaczego władcy nie chcą patrzeć za siebie?" – zapytałby go. „– Bo musieliby wtedy spojrzeć w oczy wszystkim, których skrzywdzili. Wszystkim, którzy podążają za nimi krok w krok, aby w dogodnym momencie wbić im nóż w plecy".
Oparł dłonie o brzeg stołu i nachylił się nad mapą. Mogłoby się wydawać, że spadkobiercy Kedvehskiej korony, bez względu na część świata, w której akurat mieli okazję władać, nie poświęcali planowaniu nawet ułamka swojego czasu. Kiedy mieliby znaleźć na to wolny moment, skoro zarówno dnie, jak i noce spędzali na przeliczaniu pokaźnych majątków, pławieniu się w luksusie, czy przekonywaniu innych szlachetnie urodzonych, że ich status nie wziął się z powietrza?
Calden cenił sobie możliwość roztrząsania pałacowych problemów. Analizowanie, rozpatrywanie, planowanie, to wszystko utwierdzało go w złudnym przekonaniu, że świat nie składał się wyłącznie z bolesnych wspomnień i powtarzającej się w kółko sekwencji przypadków. Zaprzątając umysł polityką, geografią lub gospodarką, odzyskiwał utraconą kontrolę. Wyniki, bez względu na to czy pozytywne czy negatywne, zależały od podjętych przez niego decyzji.
Podniósł głowę, gdy doszedł do niego dźwięk otwieranych drzwi. Otworzył usta, gotów upomnieć Fiena za zwłokę, ale zaraz je zamknął. Do skrzypienia drewna dołączył szelest materiału. Konkretniej: długiej, miedziano-złotej sukni, którą Marisse Evenghard wkopała właśnie do środka pomieszczenia, nic sobie nie robiąc z jego zdumienia.
– Co ty tu...? – zaczął, ale zaraz zamilkł i przeniósł wzrok na uśmiechającego się z zadowoleniem Fiena. Nie, nie ona powinna się tłumaczyć. – Co ona tu robi?
– Zaprosiłem ją – wyznał jasnowłosy, idąc do stołu. Odłożył na blat trzymane księgi. – Pomyślałem, że może nam się przydać.
Caladien poczuł się jak bohater kiepskiego romansu. Oczywiście, że ze wszystkich osób przebywających w pałacu, Fien musiał „zaprosić" na ich naradę właśnie Marisse Evenghard... Że też w ogóle miał czelność wpaść na równie absurdalny pomysł.
– Do czego? – Zsunął dłonie z blatu i wyprostował się, mrużąc powieki. – Rozmawiamy o sprawach królestwa. Marisse nie jest nawet Breavienką.
– Jest za to córką Josepha Evengharda – niezrażony Fien zabrał się za opróżnianie torby. Wyłożył na stół kilka pomniejszych map. – Wiesz, co się mówi wśród żeglarzy. Strategiem nie jest ten, kto całe życie oglądał nadmorskie porty, ale ten, kto wszedł na statek, aby przesiąknąć zapachem rzucających nim sztormów. Joseph był jednym z najlepszych i najbardziej szanowanych kupców na całym kontynencie.
– On... Nie ona. Ona nie przesiąkła nawet zapachem soli kuchennej, a co dopiero tej morskiej.
– „Ona", wbrew pozorom, też zna się co nieco na żegludze – odezwała się sama zainteresowana. Chyba ją uraził, bo zmarszczyła brwi i oparła teatralnie dłoń na biodrze. – Wasza wysokość chyba zapomina, że kobiety też potrafią myśleć.
Znów zwróciła się do niego tytułem. Zapewne użyła go, aby zrobić mu na złość, bo ton jej głosu był daleki od tonu wyrażającego jakikolwiek respekt przed koroną. Mimo wszystko był jej wdzięczny za tę uszczypliwość. Gdyby Fien dowiedział się, że któraś z dziewczyn zwraca się do niego po imieniu, w dodatku zdrobnieniem, którego sam używał, to już na pewno nie dałby mu żyć.
– Nie zamierzam kłócić się z tobą o to, że kobiety mogą być równie inteligentne co mężczyźni. – Zmierzył ją uważnym spojrzeniem. – Zdaje się jednak, że zapominasz, z kim rozmawiasz.
– Z księciem, który od dwóch dni próbuje wymyślić, w jaki sposób przypodobać się żeglarzom z Sedvy i Luevy. – Skrzyżowała ręce na piersi. – Ponadto z księciem, który usiłuje rozwiązać problem, o którym, zakładam, że ma nikłe pojęcie, bo sam nigdy nie pływał po wodach Koniczyny.
Caladien cały się spiął. Fien zaśmiał się nerwowo.
– Może po prostu...
– Marisse Evenghard – odezwał się książę, marszcząc czoło. – Ani ja, ani Fien, nie jesteśmy tutaj dla zabawy. Nie prowadzimy uroczej pogawędki przy piwie, żebyś ot tak sobie mogła dołączyć i zacząć rzucać drwiącymi uwagami.
Przygryzła wargę.
– Nie przyszłam po to, żeby cokolwiek udowodnić – powiedziała nieco spokojniejszym tonem. – Chcę pomóc. Nie znam się może stricte na polityce gospodarczej Breavien, ale wiem to i owo na temat morskich szlaków handlowym. Wiem też, w jaki sposób moglibyśmy... to znaczy, w jaki sposób wasza królewska mość mógłby przekonać Merthenczyków do ponownej współpracy.
Szczęka mężczyzny drgnęła.
– W Sulles też mamy pewne żeglarskie powiedzenie – zwróciła się do Fiena. – „Jeśli straszna jest ci morska strata, biegiem proś o pomoc kupca lub złego pirata". Nikt nie zna wód Koniczyny tak jak oni.
Caladien nie miał słów. Dając sobie spokój z dalszym wykłócaniem się o rację, na powrót zajął się studiowaniem map. Skoro już i tak przyszła, w ostateczności mogła podzielić się z nim swoim pomysłem. I tak nie miał zbyt wiele do stracenia.
– Wiesz, co jest naszym największym problemem? – zapytał.
– Pijani żeglarze, którzy rozbijają się po karczmach i katują na śmierć przypadkowych przechodniów?
Książę posłał Fienowi zmęczone spojrzenie.
– Właśnie „to" jej powiedziałeś?
Jasnowłosy wzruszył ramionami. Zajął miejsce na krześle wciśniętym w róg pomieszczenia i jak gdyby nigdy nic, założył nogę na nogę. Najwyraźniej uznał, że jego rola w tym przedstawieniu właśnie się skończyła i może spokojnie zejść ze sceny.
– Wspomniał też o kapitanach, którzy zaczepiają w portach dobrze urodzone damy, bo myślą, że z racji pozycji wszystko im wolno – odparła dziewczyna, podchodząc do stołu i przyglądając się mapom.
Choć mówiła bez większego entuzjazmu, zdradziły ją oczy, które błyszczały z ciekawości i tłumionej ekscytacji. Oczywistym było, że nie traktowała całej tej sytuacji poważnie. Po pierwsze dlatego, że nie była królewskim strategiem, tylko tancerką sceniczną, po drugie, bo miała ojca kupca, który najpewniej w ogóle nie dopuszczał jej do swoich statków.
Wyprowadzało go to z równowagi. Mówili przecież o realnych ludziach i ich równie realnych problemach. Dla niej byli zaledwie zbitkiem losowo rzuconych słów, o których mogła zapomnieć zaraz po wyjściu z sali. Dla niego: ciężarem z krwi i kości, pod którym od lat uginały się jego ramiona.
– Chodziło mi o kształt wyspy – rzucił, kładąc palec na mapie i wiodąc nim po linii brzegowej. – Wbrew pozorom jest korzystny tylko na papierze.
Przytaknęła. Zauważył przy okazji, że starała się koncentrować swoją uwagę na stole, a nie na wystroju wnętrz. Wiedział, że nowe pomieszczenie ją ciekawi, bo nigdy w nim nie była. Calden pilnował, aby pod jego nieobecność zawsze pozostawało zamknięte. Sam tak właściwie nie wiedział, dlaczego. Nie trzymał w nim zbyt wielu cennych rzeczy, ot kilkanaście starych map, trzy zakurzone obrazy i stertę posrebrzanych figurek przypominających pionki z szachownicy, które ustawiał na papierowych wyspach, aby usystematyzować myśli. Mimo wszystko, o ile tylko pamiętał, pieczołowicie zakluczał drzwi do sali obrad. Tak samo zresztą, jak do każdego innego pomieszczenia, w którym zdarzało mu się przebywać dłużej niż godzinę dziennie.
– Co wiesz o naszym kontynencie? – zapytał, chcąc ustalić, na czym w ogóle stoją.
– Koniczyna pozwala wytyczyć granice naszych krajów i uchronić je przed potencjalnymi atakami z zewnątrz. – Ostrożnie przycisnęła do papieru własny palec. – Problem w tym, że te same granice utrudniają nam nawiązywanie jakichkolwiek kontaktów handlowych czy politycznych. Nie mówiąc już o żegludze. Nie jesteśmy w stanie dopłynąć z Villmar do Merthen czy z Breavien do Northuanu.
– Zgadza się. Właśnie dlatego, aby mieć szansę na pozyskiwanie surowców z sąsiadujących z naszymi krajami wysp, musimy wzajemnie na sobie polegać. Wpływać na swoje wody, żyć w zgodzie na lądach, dzielić się zasobami... Krótko mówiąc, dogadywać się na każdej możliwej płaszczyźnie.
– Morskie szlaki handlowe rozszerzają się na szlaki lądowe – potwierdziła, analizując legendę. Zainteresowało ją w szczególności rozmieszczenie poszczególnych bulwarów. – Mój ojciec często o tym wspominał. Wielokrotnie musiał nadkładać drogi, jeśli w którymś mieście, nie wpuszczano do portu jego statków.
Skinął głową.
– W Breavien zaopatrujemy się w surowce z Rukki i Elby, część z naszych materiałów budowlanych pochodzi jednak z Wysp Lados, które, jak widzisz, mieszczą się w zagłębieniu między Merthen i Northuanem. – Przesunął dłoń ku górze i postukał w skupisko niewielkich, ciemno-zielonych punktów przedstawiających kilka tulących się do siebie wysepek. – Na Lados rosną wyjątkowo wytrzymałe gatunki drzew, ich żywica ma ponadto wiele użytecznych właściwości. W Breavien tworzy się z niej leki, terpentynę, lak, spoiwo...
– Narkotyki – dorzucił Fien, czym zarobił sobie na dwa spojrzenia. Jedno zirytowane, sugerujące, że powinien się uciszyć i drugie, zdziwione. – Dajcie spokój. W Dolinie co drugi robotnik ma oczy przekrwione od żywicy z Lados. To ogólnodostępna wiedza.
Caladien przymknął powieki.
– Chcąc zaopatrywać się w drewno i żywicę z wysp, musimy zapuścić się w głąb Merthen – kontynuował, siląc się na spokój. – Nasze statki wypływają z Terdvy, a następnie zatrzymują się w Luevie lub Sedvie, gdzie zostają załadowane materiałami. W międzyczasie nasi ludzie, którzy stacjonują na stałe w Merthen, pływają na wyspy i transportują zdobyte na nich surowce przez niemalże całą szerokość kraju.
– Rozbijacie ten proces na aż trzy etapy – zrozumiała, śledząc jego wypowiedź i przekładając ją na wytyczany palcami szlak handlowy. – To nie ma sensu. Nie lepiej byłoby pozostać przy drewnie z Rukki i Elby?
Ren też niejednokrotnie zadawał to pytanie. Najpierw ojcu, królowi Deraanowi, a potem jemu. Według młodego króla, w podejmowaniu decyzji nie było nic szczególnie trudnego, ot: należało wymyślić ze dwa wygodne rozwiązania problemu, a jeśli żadne z nich by nie podziałało, pogrozić oponentom zerwaniem wszelkich sojuszy i krwawą wojną.
Zawsze taki był. Unikał odpowiedzialności, przerzucając ją na Caladiena. Skupiał się na teraźniejszości, zapominając o długofalowych konsekwencjach swoich wyborów. Bo owszem, zawsze istniało jakieś wygodne rozwiązanie problemu. Sęk w tym, aby znaleźć takie, które nie byłoby chwilowe.
Marisse Evenghard patrzyła na księcia, czekając na odpowiedź.
– Oczywiście, że by było – cmoknął. – Problem w tym, że drzewa, które rosną na południu nie są tak trwałe, jak te, które pokrywają północne tereny. Konstrukcje z ich drewna są stabilne, ale nie przetrwają zbyt długo w starciu z gwałtownymi burzami, silnym naciskiem, powodziami, czy ogniem. Powinnaś to wiedzieć, jestem Villmarką.
Skrzywiła się, jakby zarzucił jej niekompetencję. W gruncie rzeczy właśnie tak było, uważał, że nie miała do powiedzenia nic, o czym sam by nie wiedział.
– W Villmar posługujemy się talentami – oznajmiła, cofając rękę. – Nasi budowniczy wiedzą, jak skutecznie wzmocnić drewno. Nie musimy martwić się o jego naturalną trwałość.
No tak. Talenty... Czasami zapominał, że dla niektórych magiczne umiejętności faktycznie były darem, z którego bardzo chętnie korzystali.
– Wracając – odchrząknął. – Nie możemy sobie pozwolić na opóźnienia, więc nie jesteśmy w stanie opłynąć tej części wyspy. Zachodnia część Merthen składa się z wyjątkowo górzystych terenów, statki nie są w stanie ich opłynąć. Tamtejsze powietrze jest zimne, niekiedy wręcz zabójcze dla żeglarzy. Prądy morskie też pozostawiają wiele do życzenia, bo wiatr bije właśnie od zachodu. Nieważne, jak dobrych mielibyśmy kapitanów i załogę, masztowce byłby spychane na ląd, prosto na skały. To nawet nie kwestia dodatkowych miesięcy, ale życia naszych ludzi. Chcąc zapewnić im bezpieczną podróż, musielibyśmy zmuszać ich do wypływania na otwarte wody, wiele mil od lądu.
– Podróż wcale by się wtedy nie opłacała. Zyski nie starczyłyby na pokrycie kosztów przeprawy przez morze.
– Dokładnie. Właśnie ten problem staram się rozwiązać.
– Co z przeprawą lądową?
Pokręcił głową.
– Nie wchodzi w grę. Wiązałaby się z transportowaniem cennego surowca przez tereny Pogranicza. Ponadto musielibyśmy brać pod uwagę trasę prowadzącą do Merthen.
Wskazał na mapie Dolinę Deuhad. Zaznaczono ją jasnym, niemalże piaskowym kolorem, który sugerował obecność wielu stromych załamań terenu. Człowiek mógł je pokonać w pojedynkę lub w niewielkiej grupie, gdy jednak chodziło o transport towarów, sprawa robiła się dużo bardziej skomplikowana.
– To musi być szlak wodno-lądowy – powiedział.
– Twój ojciec z pewnością pływał po tych wodach, Marisse – wtrącił się Fien. – Może wspominał o jakichś mniej znanych szlakach handlowych lub o ludziach, którzy pomagali mu w przedostaniu się na Lados.
Zamyśliła się.
– Nie przypominam sobie niczego takiego. Ojciec raczej nie dzielił się ze mną szczegółami na temat swoich wypraw. Nawet jeśli dopytywałam, zbywał moja ciekawość, twierdząc, że jestem za młoda, żeby zrozumieć, czym konkretnie się zajmuje.
– Co, gdyby zrobić nieco bardziej skomplikowaną wymianę? – zapytała, uważnie analizując linie brzegowe. – Przekonać Mertenczyków, że wpuszczenie was z powrotem do kraju jest dla nich korzystne, więc opłaci im się przystać na proponowany przez was układ.
Fien z zaciekawieniem wychylił się z krzesła. Caladien uniósł brwi.
– Mów dalej.
– Może moglibyście rozszerzyć swoje wpływy na tereny Villmaru? – zaczęła, wodząc w zamyśleniu palcem po dolnej wardze. Caladien odwrócił wzrok. – W Breavien nie przykładacie wagi do magii, inaczej sprawy mają się jednak w moim kraju, czy właśnie w Merthen. Czy król Araven nie brał pod uwagę współpracy handlowej na tej konkretnej płaszczyźnie?
Pokręcił głową. Jego brat nie interesował się żadnymi sojuszami. Dążył wyłącznie do ich zrywania.
– Doprecyzuj – poprosił, sięgając na brzeg stołu, aby wziąć stamtąd srebrną, misternie rzeźbioną figurkę przedstawiającą sztywny, jutowy worek. Obrócił ją w dłoni.
– Skoro i tak rozbijacie transport drewna i żywicy na etapy, to na pewno bierzecie pod uwagę potencjalne opóźnienia.
– Podlega pod nas ponad trzystu ludzi, z czego ponad połowa to ludzie z Sedvy, Luevy, Iden i stolicy Merthen. Opóźnienia są nieuniknione.
– No właśnie. Więc może najlepiej byłoby poszerzyć horyzonty i połączyć szlak morski z Villmar?
Wyciągnęła ku niemu otwartą dłoń, więc postawił przed nią figurkę. Delikatnie ujęła ją w palce, po czym przesunęła na mapę, tuż pod literą „U" w słowie Eludor. Wskazała w ten sposób jeden z Villmarskich portów.
– Założę się, wasza wysokość, że odkąd zacząłeś zajmować się tą sprawą, zakładałeś wyłącznie rozwiązania, które opierają się na użyciu siły lub wpływie pieniądza. – Bez pytania sięgnęła po kolejną figurkę. Wybrała powóz, który ustawiła w porcie w Breavien. – Nie pomyślałeś, że tamtejszym kupcom może zależeć zupełnie na czymś innym.
Zmarszczył brwi. Jeszcze parę lat temu wiedział wszystko na temat Kedvehskiej gospodarki. Decyzja o opuszczeniu stolicy, a raczej panoszącego się w niej Rena, skutecznie odciął go od wszelkich informacji na temat statu królestwa. Mógł polegać wyłącznie na doniesieniach, które od czasu do czasu przekazywali mu zaprzyjaźnieni, królewscy doradcy.
– Spójrz, książę – poprosiła Marisse, rysując na mapie łuk. Oczywiście zrobiła to palcem, pilnując, aby w żadnym momencie nie zahaczyć paznokciem o papier. – Nasi, to jest Villmarscy kupcy mogliby skupywać od Breavienczyków dobrej jakości mąkę. Słyniecie z pysznych wypieków, co każe mi przypuszczać, że przykładacie dużą wagę do składników. Wasze surowce cieszą się wśród handlarzy sporym uznaniem.
– Mamy zboże i orzechy – przyznał, zerkając na Fiena. Jasnowłosy także słuchał z uwagą tego, co miała do powiedzenia Marisse. Zaczynał rozumieć, do jakich doszła wniosków.
– No właśnie. Wystarczyłoby dopilnować, aby w mące nie rozwinęła się pleść. Regularne kontrole wilgoci, umożliwiłyby wodny transport mąki do Villmar. W zamiast Breavienczycy mogliby skupować od nas magiczne zioła. Merthenczycy na pewno nie odmówiliby współpracy, gdyby otrzymali w zamian dostęp do Villmarskich roślin. Skupiają całą swoją uwagę wokół leczniczych i kosmetycznych właściwości ziół, więc nie pogardzą ich zapasem.
Fien z wrażenia aż wstał. Podszedł do Caladiena i oparłszy dłonie na blacie, zaczął studiować wytyczoną przez dziewczynę trasę.
– To... ma sens – przyznał, nie wiedząc, czy powinien się dziwić czy pławić w oblepiającej go dumie. Caladien potrafił rozpoznać przynajmniej dwadzieścia różnych wyrazów twarzy, które przybierał jego przyjaciel. Gdy chodziło o Marisse Evenghard, Fienem targało mnóstwo emocji. Imponowała mu.
Caladien nie wiedział, co zrobić z tym faktem. Już od jakiegoś czasu podejrzewał, że Fien stracił resztki obiektywizmu. Choć w pałacu były jeszcze trzy panny, to właśnie w niej widział rokującą kandydatkę na przyszłą królową Breavien.
Ukrył dłonie pod stołem i wbił paznokcie w nadgarstek, w miejscu tuż obok żyły, dość wysoko, aby nowo powstałe zadrapanie nie było widoczne spod mankietu koszuli. Srebro kotłowało się pod jego skórą, niczym podsycany wodą ogień. Wrzało i syczało, zachęcając go do najgorszego. Do obnażenia zębów i zagłębienia szponów w ciele niczego nieświadomej tancerki. Kolejnej dziewczyny, która mogła go zauroczyć i usidlić tak, jak czyniła to z Fienem.
Nie mógł sobie pozwolić na kolejny przejaw słabości.
Nie ufał ani jej, ani samemu sobie. Był księciem, wiedział, jak ważne jest to, aby uczyć się na już raz popełnionych błędach.
Cofnął dłoń, czując pod palcami drażniące ciepło. Pod paznokciami zebrała się krew, ubrudziła mankiet, spod którego zaczęła wyłaniać się ciemna, lepiąca plama. Niezamierzenie (a może wręcz przeciwnie, świadomie) przebił paznokciami skórę. Tkankę, która zaraz na powrót się zasklepiła, nie pozostawiając na ciele żadnej, nawet najmniejszej rysy.
Miał ochotę na nowo ją rozerwać. Szarpać, dopóki promieniujący ból nie uciszy narastającej furii.
– ... nie mają dobrych stosunków z Villmarczykami – mówiła dalej Marisse. Caladien potrzebował chwili, aby na powrót skupić na niej swoje myśli. - Kupcy nie mogą skupować ziół, nie ma jednak zapisu zabraniającego innym krajom pośrednictwa w tego typu transakcjach.
– Jakoś nie chcę mi się wierzyć, żeby kupcy z Breavien czy Northuanu przejmowali się jakimiś zapisami – rzucił Fien, zerkając na Caladiena. Mężczyzna pociągnął za mankiet, aby ukryć zastygającą strużkę krwi. – Nielegalny handel kwitnie w najlepsze. Jestem przekonany, że nawet w tej chwili Merthenczycy witają w swoim porcie Breavienski statek załadowany marnym zapasem ziół. Oczywiście pod inną banderą.
Caladien westchnął.
– Moglibyśmy zaproponować tamtym zgodę na kontrolowaną wycinkę Sunhary – oznajmił, wygrzebując z odmętów umysłu wspomnienie jednego z listów. Leżał w jego gabinecie na stercie wielu rozpieczętowanych i w większości przypadków, zignorowanych dokumentów. – Obecnie jego uprawa jest przez nas ściśle monitorowana, bo źle spreparowane liście nabierają halucynogennych właściwości.
– Mówiłem – odezwał się Fien. – Narkotyki.
Książę przewrócił oczami.
– Sunhara jest niezastąpiona w Breavienskim przemyśle kosmetycznym – zignorował uwagę przyjaciela. – Król Seitha od lat zamawia od nas zapasy suszonych liści dla swojej żony. To mogłoby przekonać kupców z Sedvy.
– Biorąc pod uwagę, że królowa Sheilan ma jakieś sto pięćdziesiąt lat, a wygląda zaledwie na czterdzieści? – parsknął Fien. – Trzeba będzie zbudować więcej statków.
– Nie wiedziałam, że królowa tak dobrze się trzyma. – Marisse zrobiła dziwną minę. Widać na krótką chwilę zapomniała, z kim przyszło jej rozmawiać. Z ludźmi, dla których wzmianka o władcach Merthen nie była po prostu kolejną, mętną ciekawostką zza morza, lecz odniesieniem do własnych doświadczeń. Do czegoś, z czym mieli regularną styczność, bo nic nie uniemożliwiało im kontaktu z innymi władcami.
– Jest zadbana, ale uroku dodaje jej przede wszystkim charakter – powiedział Caladien, czując nagłą potrzebę, aby dodatkowo podkreślić swój status. Na co dzień nienawidził stawiać się ponad innymi, teraz jednak miał ochotę odgrodzić się od dziewczyny o wiele grubszym murem. Podkreślić dzielące ich różnice. – Nie mówmy jednak o królowej, tylko o potencjalnym planie na odbudowę sojuszu z kupcami z Merthen. Twoja propozycja – zwrócił się do Marisse – wydaje się całkiem rozsądna. Jest tylko jeden problem.
– Mianowicie?
– W moim kraju na talenty i magiczne surowce patrzy się niezbyt przychylnym okiem. Mój brat jest ignorantem, ale z pewnością nie głupcem. Może nie zechcieć poprzeć tego pomysłu.
– Nie jesteś w stanie przekonać do niego króla Aravena, wasza wysokość?
Skrzyżował ręce na piersi i zapatrzył się na mapę.
– Zanim podsunę mojemu bratu jakiekolwiek rozwiązanie, sam też muszę je dobrze przemyśleć. – Utkwił wzrok w figurce jutowego worka. Drwiła z niego, przypominając, że sam nie wymyślił jak dotąd nic lepszego. – Tak ważnych decyzji nie podejmuje się w ciągu dwudziestu minut. Wbrew pozorom to dość ryzykowna inwestycja. Teraz wygląda dobrze, bo patrzysz na mapę z przymrużonymi powiekami. Skupiasz się wyłącznie na jej zaletach.
Uniosła brwi.
– Więc powinnam koncentrować się na wadach?
– Tylko i wyłącznie.
– To żart?
Pokręcił głową.
– Żadne zalety nie mają znaczenia, o ile nie wyeliminuje się najpierw wad – odrzekł, zachowując pełną powagi twarz. – Król nie decyduje o sobie, tylko o poddanych. Nie może sobie pozwolić na błędy.
Przeszło mu przez myśl, ile sam ich popełnił. Niektóre nie były dość znaczące, aby je spamiętać, za inne płacił po dziś dzień. Co noc nawiedzały go w koszmarach.
– Gdy wkładasz na głowę koronę, przestajesz być księciem – mówił dalej. – Wbrew pozorom nie zostajesz też królem. Stajesz się chodzącą konsekwencją. Pierwszą osobą, którą należy obwiniać za wszystkie szkody. Tyranem. Despotą... Nieważne, jak bardzo się starasz. Gdy siedzisz na tonie, ludzie dostrzegają wyłącznie jego blask. Nie ciebie.
Marisse zacisnęła usta. Przez chwilę milczała, co nakazało Caladienowi sądzić, że nie zrozumiała, co ma na myśli. Potem jednak jej twarz poszarzała.
– To dlatego zaszyłeś się w zimowym pałacu? – zapytała, wpatrując się w jego oblicze. – Wolałeś unikać bezpośrednich konfrontacji i rozwiązywać polityczne spory z miejsca, w którym na twoje dłonie będzie patrzeć wyłącznie zaufana służba?
Fien odkaszlnął.
– Marisse, może lepiej...
– Dyskretnie podsuwam najsensowniejsze rozwiązania mojemu upartemu i nierozmyślnemu bratu – oznajmił książę, mrużąc powieki. – Nie uciekam przed królewską odpowiedzialnością, jeśli już musisz wiedzieć, wyprowadziłem się z pałacu właśnie przez to, że naszemu nowemu władcy nie podobało się moje nadmierne zaangażowanie. Gdyby nie moje interwencje, już dawno wypowiedziałby wojnę wszystkim trzem królestwom. Jako książę nie przywykł do odmowy, domyśl się więc, jak reaguje na nią, będąc królem.
Fien syknął, upominając tym razem nie Marisse, lecz jego. Przypominał, aby mimo wszystko nie wyrażał na głos zbyt śmiałych opinii o władcy Breavien. Nie przy temperamentnej dziewczynie z Sulles.
Caladien odpowiedział mu zirytowanym spojrzeniem. Przywykł do słuchania pochwał, więc zbywał je zazwyczaj uprzejmym milczeniem. Pod względem przyjmowania zarzutów, miał jednak aż za dużo z ojca i starszego brata. Nie zamierzał pozwolić, aby tancerka snuła na jego temat jakiekolwiek domysły. Te okazywały się często bardziej niebezpieczne od prawdy.
Problem w tym, że w jego słowach kryła się tylko cząstka prawdy. Tak naprawdę uciekał i to od wielu lat.
Uciążliwy brat był jednym z jego najmniej przytłaczających zmartwień.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top