Prolog

„Przeszłość tworzy przyszłość, przyszłość tworzy Nas".


Rudowłosa kobieta przyglądała się smutnym wzrokiem niebotycznie wysokiemu budynkowi. Mimo że wszystko wokół lśniło, nikt nie mógł przejść obok niego obojętnie. Uwagę od razu przykuwał iglasty kształt, dumnie zwieńczony złotym szpikulcem, wydającym się wygrażać niebiosom, który – w mniemaniu jego twórców – miał wzbudzać niepokój wśród przypadkowych przechodniów.

Tylko po co?

Przez jej głowę przemknęła myśl, lecz szybko zgubiła się w natłoku innych, bardziej natrętnych.

Mauzoleum było jej domem; odkąd pamiętała – całym jej życiem. Miała w nim pracować dla dobra ludzkości aż po kres swoich dni. Okazało się jednak więzieniem, pomimo tego, że zniewoleni tam ludzie nigdy nie mieli się o tym dowiedzieć.

Jej zagubione spojrzenie zawisło krótko na ostrych zakończeniach metalowych szkieletów, okalających przydymione szyby, które, jak dobrze wiedziała, pozwalały obserwować człowiekowi, co dzieje się na zewnątrz, nie zdradzając przy tym nic z tajemnic kryjących się za, również oszklonym, potężnym wejściem.

Przybliżyła się niepewnie do drzwi. Nagle w zimnej tafli zobaczyła swoją okrągłą, jeszcze nieco dziecinną twarz. Jedynie jej bystre zielone oczy zaczęły nieśmiało błyszczeć drobinkami dorosłości. Kolejny raz zaskoczył ją ten widok. Dawniej był jej obojętny, ale ostatnio stał się obsesją. Za każdym razem szukała w odbiciu potwierdzenia własnego istnienia, bojąc się zapewne, że na końcu czeka ją jedynie bezduszne przebudzenie.

Z ciemnej uliczki wyłonił się cień i stanął przy niej. Silne męskie ręce oplotły wąską talię dziewczyny, która od razu łapczywie przylgnęła do umięśnionego ciała, kładąc głowę na jego klatce, by usłyszeć choć przez chwilę rytmiczne bicie serca. Ten dźwięk uspokajał ją za każdym razem, gdy demony przeszłości nieproszone wkradały się do jej umysłu.

— Nie mamy czasu. Wszyscy czekamy już tylko na ciebie. — Mężczyzna starał się mówić łagodnie, ale wyczuła zniecierpliwienie w jego głosie. — Nie możesz przeciągać tego w nieskończoność.

— Ale to takie trudne — szepnęła i wyzwoliła się z jego objęć.

— Co ma być, to będzie. Przeszłości nie zmienimy — zawahał się, jakby nie był pewny prawdziwości swoich słów — jednak przyszłość leży w naszych rękach. Wiesz, co powinnaś zrobić.

Podniosła głowę. Odgarnęła czarne jak smoła włosy, by móc spojrzeć w czysty błękit oczu, które fascynowały ją od zawsze. Były jak dwa szafiry zamknięte w złotej otoczce skóry, okalane czarnymi rzęsami. To one ją do niego przywiązały. Jej ręka mimowolnie podążyła ku szramie, która ciągnęła się wzdłuż prawego policzka, a kończyła się na czole, robiąc mały przeskok na oku. O dziwo nie szpeciła jego przystojnej twarzy, a wręcz przeciwnie – sprawiała, że każda kobieta czuła się przy nim bezpieczna. Pogładziła ją czule. Mężczyzna łagodnie ujął jej dłoń i zbliżył ku swoim ustom, składając na niej niemą obietnicę. Wiedziała, że ma rację i nie było już odwrotu.

Kiwnęła nieznacznie głową – lecz ten ruch można było odczytać zarówno jako tak, jak i nie – i weszła do budynku.


Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top