Rozdział 37

(4/4 cześć maratonu)

Pov. Octavia

Nie stoję, nie latam, tylko się unoszę. Lewituję pośród ciemnej pustki. Próbuję się z niej wyrwać, lecz na nic to się zdaje. Z zewnątrz docierają do mnie pojedyncze słowa i dźwięki.

- Byłeś dobrym Betą - stwierdza Aaron, którego rozpoznaję po głosie. - Ale nie jesteś mi już potrzebny.

- Zostaw go! - drę się w nicość, która wszystko pochłania, niczym gąbka wodę.

Milknę i staram się skupić na dziwnych hałasach.

Warczenie wilków?

Nagle czuję ogromny ból nadgarstka. Podnoszę rękę. Widnieje na niej głębokie ugryzienie, które niemiłosiernie boli i obficie krwawi. W tym momencie taka sama rana pojawia się na drugiej ręce, a chwilę później również na kostce.

Co jest?!

Moje racjonalnie myślenie zanika. Ból rozsadza mi czaszkę. Zamykam oczy i kiedy skaleczenia przestają tak mocno piec, próbuję je otworzyć, ale nie mogę. Zaczynam panikować. Nie czuję żadnej części ciała. Jakby mój mózg samodzielnie dryfował po burzliwym morzu. Nie wiem ile spędzam w takim stanie. Wydaje się, że nieskończoność, ale pewnie parę nic nie znaczących sekund. Wszystko zaczyna mrowieć, a nerwy ponownie się uruchamiają. Jakby moje ciało przeszył piorun. Ruszam palcami u rąk i stóp, a moje powieki się uchylają. Nade mną jest jakiś pysk. Przerażona szybko podnoszę się do siadu, przysparzając sobie przy tym sporo bólu. Rozglądam się dookoła. Mnie i mojego brata okrążają wilki. Na moim policzku ląduje czyiś mokry jęzor. Odwracam się w jego stronę i po prostu nie mogę w to uwierzyć.

- Corey! - krzyczę szczęśliwa i głaszczę sierść wielkiego wilka. - To wy mnie pogryźliście, żebym się obudziła? - bardziej stwierdzam niż pytam.

Wtedy zauważam, jak Gastrell zabija członków wilczej watahy, żeby się do mnie dostać.

- Twoje pchlarze Ci nie pomogą! - krzyczy Aaron i zabija kolejnego wilka.

Wtedy zauważam Lydię, która od tych kilku lat rozłąki, prawie wcale się nie zmieniła. Staje na przeciw hybrydy.

- Nie rób tego - mówię i zamierzam wstać, ale jestem jeszcze zbyt obolała.

Gdy Alfa zamierza skręcić gardło matki Coreya coś z ogromną szybkością w niego uderza i odpycha na drzewa. Jak się okazuje, nie coś, a ktoś. - Luke - uśmiecham się w jego stronę co odwzajemnia, ale po chwili powala go na ziemię ogromny jasny wilkołak, który wygląda na trochę zmutowanego przez geny wampira. Inne wilki z mojego dawnego stada, odwracają się do mnie i jakby kiwają głowami na gest szacunku czym bez zastanowienia im odpowiadam. Kiedy podniosłam głowę z powrotem wszystkie zwierzęta wybiegały razem z polany. Zapewne nasze drogi ponownie się nie zejdą, jednak to one uratowały mnie przed hybrydą już w zasadzie dwukrotnie, za co jestem im niezmiernie wdzięczna.

Przyrodni bracia dzięki prędkości wampirów są tak szybcy, że ledwo mogę ich od siebie odróżnić. Dziwię się, gdy się zatrzymują, ale szybko dostrzegam przyczynę. Aaron wgryzł się w ramię przyrodniego brata i nie puszcza. Luke nie może się oswobodzić. Wtedy na plecy hybrydy skacze mniejszy wilk o podobnej barwie i wbija kły w jego kark. Od razu poznaję w niej swoją betę, Michelle. Gastrell puszcza Edevana i miota wilczycą na drzewo przez co ta zmienia się w człowieka i traci przytomność. Wampir regeneruje się i ponownie walczy z hybrydą.

- Zbliżają się - odzywa się bez entuzjazmu Max.

- Kto? - pytam zdezorientowana.

- Moje... Znaczy Aarona stado - odpowiada.

Na jego słowa wytężam słuch. Ma rację w naszą stronę biegnie wiele wilkołaków. Nie mamy, jak się bronić. Już z ich Alfą jest ciężko, a co dopiero z całym stadem. Łapię się za głowę, mając nadzieję, że to pomoże mi coś wymyśleć. Jednak bez Cany, która daje się więzić, nic nie zrobię. Moja kochana wilczyca przepadła, a to wszystko przez więź mate, która w moim przypadku jest przekleństwem, a powinna być darem od losu.

- Zatrzymam ich, jak długo się da - mówi mój brat i się podnosi, na co zmartwiona łapię go za rękę.

- Nie zatrzymasz całego stada - mówię wkurzona, że znowu chce się narażać.

- Jestem ich betą, coś się wymyśli - odpowiada Max z tajemniczym uśmiechem.

Ciekawe co ma na myśli...

Nie zdążyłam się dopytać, bo chłopak strącił moją dłoń i wbiegł do ciemnego lasu.

Powracam spojrzeniem do Luka, akurat w momencie kiedy Aaron na sekundę się zatrzymuje, żeby z tyłu spodni wyciągnąć niewielki sztylet. Znajduje w sobie siłę by wstać. Powoli stawiam pierwsze kroki w kierunku walczących. - W tym tempie nie zdążę mu pomóc! - myślę zła na siebie.

- Uważaj! - wrzeszczę przerażona, widząc, jak Aaron podnosi sztylet z zamiarem wbicia go w serce wampira. Niestety Luke mnie nie usłyszał jest zbyt zajęty walką.

Nagle mignęło mi coś przed oczami, a zaraz później obok mnie stanął nie kto inny, jak Oliver ze sztyletem mojego mate w ręku. Chcę się odezwać, ale nie pozwala mi na to damski krzyk.

- Oliver! - krzyczy zapłakana łzami szczęścia Rose, która dopiero co wyszła z zarośli. W jednym słowie zawarła tyle emocji, że na pewno wszystkich nie dam rady nazwać, ale najbardziej wyczuwalna była oczywiście troska, złość za to, że ją zostawił i niedowierzanie.

Mężczyzna odwraca się do niej, a w jego spojrzeniu dostrzegam jeszcze więcej emocji niż dałoby się ubrać w słowach.

- Cieszę się, że jednak żyjesz - mówię szczerze do mężczyzny.

Podbiega do nas Rose i robimy grupowego przytulasa. Jednak tą piękną chwilę przerywa Luke, którego cisnęła pod nasze nogi wściekła bestia.

- Zaraz wrócę skarbie - odzywa się pełnym miłości głosem Oliver i biegnie na Aarona.

Widzę, jak Rose ma zamiar za nim pobiec, więc ją powstrzymuje.

- Chyba nie chcesz skończyć, jak Michelle? - pytam, a ona tylko zła kiwa głową i staje w miejscu, uważnie obserwując poczynania ukochanego.

W tym czasie nachylam się nad Lukiem. Jego ciało jest pokryte wieloma ugryzieniami i śladami pazurów, a utrata krwi spowodowała utratę przytomności.

Wtedy czuje charakterystyczny zapach Ikserów. Podnoszę wzrok i od razu je rozpoznaję w rękach Rose. Bez pytania biorę je od niej. Dziewczyna nawet tego nie zauważa, jest za bardzo wpatrzona w Olivera, który muszę przyznać, ale bardzo dobrze walczy.

Zdecydowanym ruchem przykładam kwiat pod nos Luka. Wampir od razu otwiera oczy i jak oparzony odsuwa się ode mnie.

- Fuj, ale to śmierdzi - mówi zgorszony, na co śmieję się, jak głupia. - No co? - pyta zdezorientowany.

- Nic. O dziwo, bardzo mi cię brakowało - odpowiadam szczerze i zamykam go w szczelnych objęciach. Zaciągam się jego zapachem. Wiem, że to dziwne, ale co ja poradzę, że pachnie połączeniem czekolady i mrocznego lasu. To jest mój drugi ulubiony zapach, niestety pierwszy należy do Aarona. - Dobra, a teraz leć pomóc Oliverowi.

Skinął głową i wbiegł między walczących. Teraz obaj mają znaczą przewagę nad hybrydą. Jednak on nie daje po sobie znaku jakiegokolwiek strachu. Albo jest głupi, albo szalony.

W trakcie ich walki mam czas, żeby zapytać o to, co nurciło mnie, kiedy byłam w nicości.

- Dlaczego nie zabiłeś Aarona, kiedy ten skurwysyn mnie ugryzł? - spytałam z wyrzutem Rudgedona.

On w odpowiedzi prychnął.

¬ Nawet Rudgedony nie są na tyle silne, żeby zabić kogoś przez oznaczenie. To więź mate, ona jest silniejsza ode mnie.

Chętnie pogadałabym z nim jeszcze, ale poczułam na języku metaliczną ciecz. Wyplułam ją, ale zaczęło napływać na jej miejsce znacznie więcej. Zdziwiona starłam trochę z brody i przypatrzyłam się jej.

Krew.

Ale skąd...? - myślę, w momencie, w którym poczułam ogromny ból w klatce piersiowej.

Przeczuwając, czym może to być spowodowane, zerknęłam w stronę walczących. Luke pochylał się nad zmienionym już w mężczyznę, nagim Aaronem i trzymał wbity mu w serce sztylet.

Zaczęłam się krztusić własną krwią, wypluwałam jej dosłownie hektolitry.

Cały czas patrzyłam na mężczyzn. Hybryda umarła, ale nie jako wampir. Zapewne Olivera też nikt nie podpalił, kiedy umarł, dlatego się zregenerował. Taki już urok wampirów, żyją wiecznie chyba, że ktoś je podpali.

Luke wyciągnął z kieszeni kurtki zapalniczkę z wygrawerowanymi inicjałami.

Retrospekcja

<Kilka miesięcy wcześniej>

- Wszystkiego najlepszego Luke - mówię i podaje mu niewielkie pudełeczko.

Chłopak cicho dziękuję i z ciekawością otwiera przedmiot.

Dzisiaj są urodziny Luka, urządził je tylko dla przyjaciół czyli mnie, Rose, Michelle, Olivera i Nicole. Właśnie stoimy gołymi stopami na jeszcze ciepłym piasku w późny wieczór. Zrobiło się już za zimno na pływanie i tym bardziej na opalanie, dlatego wszyscy prócz mnie i Luka, czekają na nas w samochodzie.

Zaśmiałam się cicho, widząc jak wampir siłuje się z czerwoną wstążką. W końcu udaje mu się otworzyć pudełeczko. Wyjmuje z niego metalową rzecz z wygrawerowanymi literkami.

L. E.

Przewraca je sobie parę razy w palcach i sekundę później odpala. Razem wpatrujemy się w niewielki płomyczek. Luke prycha i go zgasza.

- Tylko Ty mogłaś wpaść na pomysł kupienia zapalniczki dla wampira - stwierdza rozbawiony.

- Tyle się namęczyłam, żeby wymyślić coś oryginalnego, a ty mnie wyśmiewasz - mówię, udając obrażoną i na żarty uderzam go w ramię.

Chyba wychodzi to ciut za mocno, jak na żarty.

- Ałć, za co to było kobieto - mówi, rozmasowując bolące miejsce.

- Sory, chciałam mocniej - mówię i wybucham śmiechem.

- Mam dzisiaj urodziny, a ty mnie bijesz.

- Wiesz, że to już któreś dwusetne urodziny? - dodaję przez śmiech.

- Ale przeprosiny mi się należą - mówi zadowolony Luke.

Aż tak bardzo cieszy go kiedy się poniżam? Nie no super przyjaciel.

Już chciałam powiedzieć to jedno słowo przeprosin, gdy wampir dodał.

- Ale na przeprosiny chcę buziaka - dopowiada i chytrze się uśmiecha. Moja mina wyraża zirytowanie jego dziecinnym zachowaniem. - No co, chciałaś coś oryginalnego.

Nie powiedział gdzie mam go pocałować...

- No dobra - mówię i podnoszę się na palcach, żeby dosięgnąć ustami jego twarzy.

W ostatniej chwili skręciłam, żeby pocałować go w policzek, ale chyba zapomniałam, że mam do czynienia z wampirem. Szybko przekręcił twarz tak, że pocałowałam go w usta. Chciałam się odsunąć, ale on przytrzymał moje policzki dłońmi i pogłębił pocałunek.

Następnego dnia nie drożyliśmy tego tematu. Oboje udaliśmy, że nic się nie stało. Jednak ta chwila, mój pierwszy pocałunek, wyrył mi się już na zawsze w pamięci. Muszę przyznać, że bardzo pozytywnie.

Koniec retrospekcji

Wampir odpalił zapalniczkę tak samo, jak tego pamiętnego dnia. Uśmiecham się na tamto wspomnienie. Teraz kiedy odnalazłam brata, a morderca moich rodziców umrze. Jestem gotowa zginąć razem z nim.

- Nie, Luke! Nie rób tego, zabijesz Octavię! - krzyczy Rose, która jako jedyna była świadkiem mojego oznaczenia.

Lecz jest już za późno, ogień spotyka się ze skórą Aarona.

Przez ogień cię poznałam Aaronie i dzięki ogniu już cię nie zobaczę.


-----------------------

Ciąg dalszy nastąpi...

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top