Początek
Chłodny wiatr porwał kilka zeschniętych liści wraz ze sobą w głąb mokrej, zapuszczonej uliczki, w której roiło się od szczurów i innych paskudztw. Księżyc wznosił się ponad miasto, oświetlając dachy domów i główne ulice. Latarnie słabo świeciły, w niektórych pogasły płomyki świec. Gdzieś w oddali rozległ się huk zatrzaskiwanych okiennic. Ptaki spłoszone nagłym hałasem poderwały się do lotu i wzniosły się ku górze machając upstrzonymi skrzydłami.
Przez bramę powitalną wpadła mleczna, gęsta mgła pochłaniająca kolejne metry głównej ulicy, rozprzestrzeniając się jeszcze bardziej przez silny wiatr który się zebrał. Żelazne zawiasy zapiszczały, jak tylko prostokątne, obskurne drzwi karczmy otworzyły się na oścież, a na szeroką ulicę padło nieco żółtego światła, z jednej z pierwszych świec przy wyjściu. Wysoki, barczysty mężczyzna w średnim wieku, wytoczył się z karczmy i nieco chwiejnym krokiem ruszył za winkiel.
Za rogiem wpadł na kilka drewnianych beczek z winem, obił się o kilka skrzynek z warzywami po czym niknąc w mroku, udał się za potrzebą w ciemnym, ponurym kącie uliczki. Cicho wygwizdywał melodię, zupełnie tracąc czujność na krótką chwilę. I to ta chwila zadecydowała o jego losie, o jego jakże intrygującej i tajemniczej śmierci.
Wydał z siebie zduszony okrzyk bólu, ruszał żuchwą, jakby próbował coś mówić, wołać o pomoc, to jednak na nic. Mężczyzna poczuł silne ukłucie, jakby ktoś wbijał mu się w obojczyk. Mężczyzna zamarł na chwilę, kolana mu się trzęsły, miał mroczki przed oczami. Nie wiedział co się dzieje. Po krótkiej chwili padł na twarz, uderzając się głową i mur. Zmarł w kałuży własnej krwi.
Poranek następnego dnia nie był już taki kolorowy dla mieszkańców małej mieściny, zwanej Carmarten. Spokojne miasteczko, z całkiem bujną historią i plotkami. Bo to właśnie od nich się zaczęło.
Kiedy nad ranem karczmarz wyszedł do uliczki obok, swym krzykiem obudził mój dzielnicy. Mężczyźni wychodzili z mieczami, łukami a nawet bronią palną, zobaczyć kiego licho bierze, wystraszone kobiety niechętnie otwierały okiennice, a ciekawskie dzieciaki pchały się do uliczki, zobaczyć co się stało. Nikt jednak nic nie wiedział, ale po mieścinie rozniosła się plotka, o tajemniczym zabójstwie drwala w ponurej uliczce koło karczmy.
Przez długi czas prowadzono śledztwo, strażnicy i wartownicy patrolowali ulice w grupach czteroosobowych, w razie napadu dziwnej istoty (jak twierdził jeden z rzekomych świadków). Nikt jednak nikomu nie ufał. Ludzie pozamykali się w domach, a nazajutrz ogłoszono godzinę policyjną. Aby uniknąć kolejnych tragedii, ludzie stosowali się do nałożonego im nakazu pozostania w domach około godziny osiemnastej, kiedy to księżyc zawita już wysoko nad murem okalającym mieścinę.
Na znalezienie sprawcy, rozwiązaniu całej tajemnicy ze śmiercią drwala w obskurnej uliczce i wyjaśnieniu niewyjaśnionych rzeczy, ludzie rozkładali ręce. Nikt nie znał odpowiedzi na nurtujące strażników pytania, więc oficjalnie sprawę z morderstwem drwala zamknięto. Ludzie wiedzieli że coś wisi w powietrzu i mimo powrotu do codzienności, mimo zniesienia godziny policyjnej, ludzie byli jeszcze bardziej ostrożniejsi niż dotychczas. Chodzono w parach, czasem w trójkach a nawet i większych grupach, każdy się oglądał za siebie.
Wszyscy wiedzieli, że do póki nie znajdą sprawcy ataku na mężczyznę w uliczce, ludzie nie będą czuć się w mieście bezpieczne.
Jednak tajemniczy sprawca nie poprzestał na tym jednym człowieku. Przypadków o dziwnych atakach zwierząt, zaginięć ludzi było coraz więcej.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top