Cierpliwi zostaną wynagrodzeni
Skrzyżowałam kostki i posłusznie czekałam na wejście do gabinetu dyrektorki. W tymże momencie fantazyjne sklepienie sufitu wydawało się najciekawszym elementem korytarza, a podziwianie go odwracało moją uwagę od wiecznie spadającego kapelusza. Miałam awersję do tych błękitnych mundurków, o wiele swobodniej czułam się w ciemnych kolorach. Niestety, regulamin nakazywał nieustanne noszenie szkolnego stroju, wliczając w to niewygodne i niestabilne okrycie głowy.
Mogłam się skarżyć na swój los, lecz jakkolwiek głośno sprzeciwiałabym się wkładaniu kapelusza, to i tak „zapomnienie" o nim było surowo karane. Pozostało tylko wierzyć, że już wkrótce ominie mnie nakaz łażenia w tym lukrowanym wdzianku i będę mogła je zamienić na coś bardziej w moim stylu.
Mój wzrok leniwie przetoczył się po ozdobnych ornamentach ścian, gdy śnieżnobiałe drzwi gabinetu rozpostarły się, a w progu stanęła Madame Maxime, ochoczo zapraszając mnie do środka. Podniosłam się z miejsca, otrzepałam mundurek z niewidzialnego kurzu i weszłam za kobietą. Spodziewałam się torów tej rozmowy i szczerze miałam nadzieję na szybki, przewidywalny scenariusz.
— Usiądź na miejscem, Savannah – uśmiechnęła się delikatnie. Zrobiłam, co kazała.
— Pani dyrektor – mruknęłam oficjalnie, prostując plecy.
— Zapewne domiślasz się, dlaczego vous wizwałam? – złączyła te gigantyczne palce i wlepiła we mnie wyczekujący wzrok.
— Czy chodzi o zaklęcie, którego użyłam na Fleur? – zgadywałam, mimo że odpowiedź była oczywista. Od samego początku nie lubiłam Delacour, a z czasem ta niechęć przerodziła się w zwykłą nienawiść. Gardziłam tą zadufaną w sobie idiotką, w efekcie regularnie darłyśmy ze sobą koty. Psułam renomę szkoły, jak to określali nauczyciele, ale miałam to gdzieś, dopóki szmata dostawała za swoje. Zdecydowanie nie uosabiałam cnót, z których słynęła Akademia Magii Beauxbatons i to była kwestia czasu, kiedy mnie stąd wywalą.
Właściwie, to konsekwentnie od sześciu lat aspirowałam do przymusowej zmiany szkoły. Nigdy nie chciałam uczęszczać do Beauxbatons, przez cały ten czas robiłam wszystko, by mnie wyrzucili, ale mieli doprawdy anielską cierpliwość.
Mówiłam ojcu w święta, że dłużej nie wytrzymam w tej słodko—pierdzącej szkółce dla francuskich piesków, ale on nie chciał o tym słyszeć. Usilnie twierdził, że to najlepsze miejsce do nauki magii i zbywał milczeniem moje skargi, a w szczególności prośby o przeniesienie mnie do Hogwartu.
— W rziczy samej, Savannah – Madame Maxime potwierdziła moje przypuszczenia – Twoji za'owanie względim panny Delacour jest naphrawdę inacceptable – z jej oczu bił autentyczny smutek – Nie możimy w naszej szkole tolehrować takich przejawiw aghresji.
Nie będę kłamać, twierdząc, że żałuję tego, co zrobiłam. Należało jej się.
— Pani dyrektor, Fleur zaczęła obrażać moją rodzinę – przywołałam postawę obronną – Nie mogłam jej pozwolić na kontynuowanie tych oszczerstw. I nie. Nie żałuję swych czynów – skrzyżowałam ręce na piersiach.
— Savannah, bhrak wyrzitiw sumienia jest cechą, którą nahleżi zwalczać, a nie pielęgnować – kobieta przestała się kryć za maską oficjalnego profesjonalizmu – To nie twój piehrwszi taki występhek – skarciła mnie – Wielokhrotnie dawaliśmy ci siansę na pophrawę – w jej głosie dało się wyczuć politowanie.
Oho, zaczyna się.
— Zhrobiliśmi przysługę twemu ojciu, przyjmując vous do naszej akhademi, mimo żi według pochodzeni, twoje miejhsce jest w 'Ogwahrcie – wyskoczyła ze swoim ulubionym tematem, by podkreślić, że zrobili wielką łaskę, pozwalając Brytyjce uczyć się w Beauxbatons. Nic dodać, nic ująć, że czułam się jak czarna owca, a „nieoficjalne" uprzedzenia profesorów i dyrektorki tylko mnie w tym utwierdzały.
— Ja to wszystko rozumiem i doceniam tę hojność z państwa strony każdego dnia – przyłożyłam dłoń do serca, nasączając swoją wypowiedź szczyptą uległości. Przez lata wypracowałam sobie manierę, która zadowalała grono pedagogiczne, a to, że w rzeczywistości miałam ochotę rzucić na nich wszystkich Sectumsemprę, to już inna bajka. Nieco mroczniejsza od tych dozwolonych.
— Mon chéri – zaczęła dyrektorka – Jest mi bahrdzo przykri, ale obawiam się, żi wyczehrpałaś limit dhrugich sians – cierpki wyraz oblał jej ściągniętą twarz. Poprawiłam się na krześle, czekając na rozwój wydarzeń – Savannah Snape, jestem zmusiona zawiesić vous w phrawach ućnia – wydała wyrok – O twoim dalszym losie zdecydhuje hrada pedagogićna – dorzuciła – Nie spodziwij się jednak dobhrych messages. Hradziłi vous szukać sobie nowij szkoła – obdarzyła mnie porozumiewawczym spojrzeniem.
O kurwa. Wyjebali mnie dopiero po sześciu latach. Nie tak źle, jak się spodziewałam. No, ale teraz trzeba udawać, że mi przykro i zostawić jakieś okruchy skruchy.
— Oczywiście. Rozumiem pańską decyzję – spuściłam głowę – Niezwłocznie powiadomię o tym mojego ojca – dodałam.
— Twój ojcic otrzyma stosowny list z akhademi – zapewniła Madame Maxime – To wszystko, mon chéri – gestem dłoni dała znać o zakończeniu rozmowy – Możisz whracać na zajęci – uśmiechnęła się, a ja podziękowałam za poświęcony mi czas i opuściłam gabinet. Według zegara miałam jeszcze pół godziny, zanim zacznie się kolejna lekcja, ale ani mi się śniło, żeby postawić stopę w jakiejkolwiek klasie. Wróciłam do swojego pokoju, gdzie zastałam współlokatorkę – Magnolię Maritime. Była jedną z niewielu osób, dzięki której żywot we Francji był znośny. Dogadywałyśmy się w miarę dobrze, ale nawet ona nie mogła mnie odwieść od ochoty opuszczenia Beauxbatons raz na zawsze.
— Savannah? – rudowłosa zaprzestała czytanie książki – Co vous powidziła direktorki? – zapytała uprzejmie, pesząc się odrobinę z powodu swojego nieidealnego języka. Jako jedyna w szkole nie ogarniałam więcej, niż podstaw francuskiego. Porozumiewałam się ojczystym językiem, co wielu uczniów wykorzystywało jako okazję do podszkolenia się w angielskim. Nie odmawiałam, ale nie robiłam za darmo. Udzielałam korepetycji wzamian za przysługi. Bardziej naiwni wykonywali za mnie pracę domową, ci mniej wisieli mi w przyszłości jakiś dług.
— Silencio! – zawołałam wpierw, celując różdżką w drzwi, które uprzednio zamknęłam. Kiedy upewniłam się, że nikt nas nie słyszy, usiadłam na brzegu swojego łóżka – Zawiesili mnie – oznajmiłam lekko dziewczynie, skupiając się bardziej na swoim burdundowym manikiurze, aniżeli reakcji rozmówczyni.
— Oh non! – Magnolia zasłoniła dłonią usta. Kilka kosmyków posypało jej się na twarz – Tak mi przykri – wyraziła szczere współczucie.
— A mi nie – wzruszyłam ramionami – Morduję się w tej szkole od sześciu lat i może w końcu ojciec zrozumie, że moje miejsce jest w Hogwarcie – prychnęłam lekceważąco. Dziewczyna jako jedyna wiedziała, że moja tendencja do pakowania się w kłopoty jest celowa.
— 'Ogwart. Piękni szkoła. Pamintam ją z Tuhrniej Thrójmagiczny – rozmarzyła się – Lecz Beauxbatons ni bhrakuje nić i bić lepsia niź tin 'Ogwart – stwierdziła dumnie.
— Bez komentarza – ucięłam – Muszę powiadomić o wszystkim ojca, nim dostanie ten głupi list od rady – zadecydowałam, rozpinając mundurek – Poza tym, technicznie rzecz ujmując przestałam już być uczennicą akademi i moja nieobecność nie zrobi żadnej różnicy – z ulgą zrzuciłam tandentny kapelusz z głowy.
— Savannah, cio ti chceś zrobi? – zmartwiła się towarzyszka.
— Uciec stąd – popatrzyłam na nią jak na niedorozwiniętą – Nawet nie próbuj mnie podpierdolić, rozumiesz? – zmarszczyłam brwi.
— Uh, langage moche! – skrzywiła się na dźwięk przedostatniego słowa.
— Baise—le – odgryzłam się, na co Magnolia zakryła uszy, nie chcąc być świadkiem tych przekleństw. Stereotypowa cnotka, która boi się słowa na k.
— Przestani! – błagała dziewczyna, na co jedynie przewróciłam oczami i użyłam zaklęcia pakującego rzeczy. Cały dobytek spoczął w czarnym kufrze, nie licząc ubrań, które przygotowałam wcześniej. Poszłam za parawan, służący do przebierania się i wyswobodziłam się z kiczowatego mundurka. Z ulgą założyłam czarny golf, czarne spodnie i kurtkę. Następnie skierowałam różdżkę na swoją twarz, a konkretnie na wargi.
— Embelishmento! – zawołałam i bladoróżowy błyszczyk został zastąpiony ulubioną, czerwoną szminką – Kufer jest zabezpieczony zaklęciem, więc nawet nie próbuj go otwierać – zerknęłam na rudowłosą, która w milczeniu śledziła moje poczynania – Niebawem przyślę kogoś po niego – dodałam, stając przed drzwiami – Alohomora – skinęłam na nie różdżką, a te otworzyły się bezszelestnie.
— Cio mam powidzić, jećli nauczicil o ciebie ziapita ? – upewniła się.
— Coś w stylu, że jestem chora. Nie wiem, wymyśl coś – westchnęłam bez entuzjazmu i zamierzyłam do wyjścia.
— Poczekaj – dziewczyna zawołała za mną. Skinęłam na nią głową w oczekiwaniu na powód zatrzymania – Naphrawdę chcisz odejsć ? – wyglądała na przejętą. Niechętnie to mówię, ale Magnolia była jedyną osobą w szkole, którą tolerowałam, a może nawet lubiłam. Rudowłosa zresztą też to odczuwała i w pewien sposób jej to schlebiało. Miałam opinię outsiderki, może nawet i gbura, a z Maritime lubiłam spędzać czas bez wymuszonego uśmiechu.
— Znasz mnie, Mag. Od zawsze chciałam – potwierdziłam. Dziewczyna pokiwała głową ze zrozumieniem, po czym niespodziewanie mnie objęła. Rzadko dostawałam uściski. Tata nie był zbyt wylewny, dlatego nie przywykłam do czułości. A Magnolia lubiła mnie nimi obdarowywać.
— Vous allez me manquer – powiedziała szczerze.
— Dobra, ja też – poklepałam ją po plecach i szybko się ewakuowałam. Zostawiłam Magnolię samą i niepostrzeżenie zeszłam do stajni abraksanów.
Gdy zaczęłam chodzić do akademii, ojciec kupił mi abraksana, jako motywację do pozostania w szkole. Z perspektywy czasu zrozumiałam, że jedenastoletnia dziewczynka nie powinna być właścicielką wielkiego, latającego konia, chociaż nie latałam na swoim zwierzaku zbyt często, kiedy byłam młodsza. Co innego głaskanie, karmienie i tego typu rzeczy.
Im byłam starsza, tym częściej latałam na Stelli. Z nią w powietrzu czułam się naprawdę wolna, a poza tym klacz służyła mi jako środek transportu. Za miotłami nie przepadałam, i byłam zbyt niecierpliwa, by polegać na pociągach czy samochodach. Stella sprawdzała się świetnie, dlatego też zamierzałam polecieć do Szkocji i złożyć tatusiowi wizytę, nim sowa doniesie mu list o moim zawieszeniu.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top