18.



        Kolejne godziny upłynęły nam wszystkim pod znakiem poszukiwań. Każdy  z nas chciał zgromadzić jak najwięcej informacji na temat Briana Gusto i Emilio Sanders. Dwóch najstarszych przemytników w Chicago. Na koniec swojego nędznego życia chcieli odzyskać panowanie nad tym rynkiem i nie zamierzali odpuszczać. Po opuszczeniu więzienia, a dziwnym trafem opuścili je razem, w jednym dniu, zamieszkali niby w jednym z domów na West Loop. Jednak pod adresem podanym na dokumentach zwolnienia jest restauracja meksykańska, która nie ma nic wspólnego z przemytem narkotyków. Tak więc "parka" zgubiła nam się w wielkim mieście, ale wydaje mi się, że nie na długo. 

Od patrzenia w monitor rozbolały mnie oczy i zaschło mi w gardle. Postanowiłam odpocząć i napić się tego co nazywamy tutaj kawą. Na szczęście dziś rano wymienili nam ekspres i może napiję się czegoś lepszego od tej czarnej gęstej mazi jaką piję zwykle. 

- No to teraz może powiesz mi prawdę - usłyszałam głos partnera i bez odwracania się wiedziałam, że zamknął drzwi. Czułam, ze Halstead nie da się przekonać moim wypadkiem i bajeczką, że właśnie to chciałam im powiedzieć. Jest bystry, nie można zaprzeczyć, ale czy on naprawdę sądzi, że będę mu się zwierzać?

- Przecież mówiłam...-  Nalewałam wolno kawy, żeby pozbierać myśli.

- Bonnie, przestań - szepnął, jakby miał nas ktoś usłyszeć. - Widziałem, jak Voight cię pouczał. Nie wmówisz mi, że strzał w głowę to było to o czym chciałaś powiedzieć na forum - wyjaśnił stając obok. Mimo, iż nie chciałam, musiałam na niego spojrzeć. Był zdeterminowany poznać prawdę, trochę mnie to rozbawiło. 

- Nie będziesz wybrańcem, który wie o mnie wszystko - odpowiedziałam z uśmiechem. 

- Jestem twoim partnerem. Muszę wiedzieć.

- To jeśli musisz wiedzieć, wyobraź sobie, że pracujesz z Voightem, tylko w żeńskiej wersji. 

- Co to ma znaczyć? - westchnął niezadowolony.

- Nie wiem, ty znasz Voighta lepiej - westchnęłam, znikając z pomieszczenia zanim zada kolejne pytanie. 

Usiadłam za biurkiem i upiłam łyk kawy. Halstead usiadł przy swoim nie spuszczajac mnie z oka. Wiem, że prędzej czy później będę musiała mu powiedzieć, ale na razie, jak mówił sierżant odpuszczę. Niech się jeszcze trochę pomęczy, a nóż dojdzie sam do prawdy.

- Hej! - na schodach stanęła Trudy - W Beidler wybuchł pożar, straż już tam jest. - rzuciła od niechcenia, a mnie serce stanęło. Przecież to...

- To podstawówka J.J.'a - krzyknęłam i jako jedyni z Jayem wybiegliśmy z biura. Nie wiem jak to się stało, ale miałam kluczyki do GMC w ręku. W ostatniej chwili wyrwał mi je.

- Ja prowadzę, wsiadaj - rzucił, a ja nie miałam czasu, ani ochoty na kłótnie. Ręce zaczęły mi się trząś, a oczy zaszły łzami. Dlaczego zawsze w takich momentach myślę o najgorszym. Cholerny defetyzm. Wtedy nawet nie zdawałam sobie sprawy z tego, że Jay również się przejął. Gnał jak szalony, ale nie zważałam na to, bo jak najszybciej chciałam mieć pewność, że mój syn jest bezpieczny. 

*****

Tymczasem w biurze zapadła konsternacja, Hank opuścił gabinet i starał się dowiedzieć dlaczego Simpson i Halstead wypadli stamtąd jak burza. Gdy usłyszał o chłopcu rozkazał zbierać się swoim ludziom i ruszyli za detektywem i oficer. Jeśli chodziło o członka rodziny jego podwładnego, Voight zachowywał się, jakby chodziło o członka jego rodziny.

******

Wjeżdżając na drogę prowadzącą do szkoły zobaczyłam gęsty dym wydobywający się z dachu i mnóstwo straży pożarnej. Dookoła budynku stały grupy dzieci wraz z opiekunami wszyscy przerażeni i oszołomieni. Omiotłam wzrokiem tłum sprawdzając czy nie ma wśród nich klasy mojego syna. Podjechaliśmy najbliżej jak się dało. Od razu jeden z oficerów doskoczył do nas starając się nas zawrócić. Jednak mnie nie zdążył powstrzymać przed przekroczeniem taśm. 

- J.J.! - krzyknęłam, rozglądając się. Szukałam znajomej twarzy, jakiejkolwiek aby tam zacząć szukać chłopca. Nadzieja opuszczała moją głowę w monecie kiedy spojrzałam na drzwi do wnętrza budynku. Byłam o krok aby tam wbiec, ale wtedy stało się coś co zwaliło mnie z nóg. W drzwiach pokazał się strażak niosący mojego syna na rękach. Przykucnęłam gdy moje serce znów zaczęło bić. Strażak chyba zorientował się, że to na niego czekam i puścił J.J.'a, aby wbiegł w moje ramiona. - Kochanie jak dobrze, że nic Ci nie jest - przytuliłam go najmocniej jak mogłam. Te kilkanaście minut sprawiło, że świat staną i gdyby nie to, że mojemu synowi nic nie jest dalej stał by w miejscu.

*****

- Halstead, Wywiad - Jay wyjął odznakę i pokazał oficerowi. - Co tu się stało? - także był zdenerwowany. Nie wiedział czy to przez emocje partnerki czy podświadomie bał się czegoś. Jeszcze ten jej przerażający krzyk, gdy zawołała swojego syna.

- Pożar wybuchł we wschodnim skrzydle. Większość opuściła budynek sama, ale jedna grupa została. - wyjaśnił policjant, a gdy to robił na teren szkoły wjechała dwa pozostałe auta jednostki.
Jay przeszedł przez taśmę chcąc pomóc Bonnie, widział jej rozpacz. Wtedy z budynku wyszedł strażak, Matt Casey niosący ich... jej syna. Kamień z serca spadł Halsteadowi wprost na nogę, gdy zobaczył z bliska chłopca. Lekko kręcone jasno-brązowe włosy, kilka piegów na nosie i zielone duże oczy. Wpatrywały się teraz w niego, a detektyw nie mógł oprzeć się wrażeniu jakby cofnął się w czasie.

*****

Wzięłam J.J'a na ręce. Nie robiłam tego często, bo ten mój książę już swoje waży. Jednak teraz nie chce go puszczać ani przez sekundę.

- Mogę sprawdzić co z małym? - zapytała pani paramedyk o jasnobrązowych oczach. Uśmiechnęła się szeroko do J.J.'a i wskazała na karetkę. Nim zaprowadziłam tam syna spojrzałam jeszcze na partnera i cały mój oddział stojący za taśmą. Jay wyglądał jakby zobaczył ducha, jednak gdy zorientował się, że patrzę uśmiechnął się pocieszająco. Podeszłam do karetki 61 gdzie była dobrze mi już znana Sylvie Brett.

- Jak się czujesz przystojniaku?  - zapytała z uśmiechem.

- Dobrze. Ale mama chyba źle, bo jest blada. - odparł na co moje serce znów zrobiło się jak z waty. Był słodki nawet w takich momentach gdzie normalne dzieci byłyby przerażone.

- Mama? - zaskoczona paramedyk odwróciła się do mnie - Nie wspominałaś, że masz tak dzielnego syna.

- Też myślę, że za mało się nim chwalę - odpowiedziałam patrząc tylko na niego.

- Jest wszystko w porządku, możesz jechać z nami jeśli chcesz go zbadać w szpitalu. - Normalnie pewnie bym odmówiła, jednak jeśli chodzi o J.J'a nic nie jest ważniejsze.

- Jasne tylko... - przeprosiłam ich na chwilę i podeszłam do ekipy. - Sierżancie ja...

- Jedź - powiedział nie dając mi dokończyć. Naprawdę musiałam wyglądać źle skoro nie dostałam żadnej bury. Przytaknęłam i z drżącym wciąż sercem ruszyłam w kierunku karetki.

- Dziękuję. - rzuciłam do partnera mijając go. Coś w nim było nie tak.

****

Jay osiągnął chyba najwyższy stopień szoku jak dotychczas. Gdyby nie Voight gapiłby się w ziemię jak baran przez kolejne kilka minut. 

- Co się dzieje? - spytał go sierżant wyrywając z konsternacji.

- Pożar,  na razie nic więcej... ale syn Bonnie jest już bezpieczny - wyjaśnił. Z trudem przeszły mu te ostatnie słowa przez gardło.

- Syn? - zaskoczona Kim nie spodziewała się, że jej przyjaciółka mogła zataić takie coś przed nią. Zabolało ją to. 

- Tym zajmiemy się później - sprostował  Hank. - Teraz trzeba pogadać z CFD co mają.

Jeszcze zanim zdążyli złapać jakiegoś strażaka Bonnie przyszła prosić o pozwolenie na przejazd do szpitala z synem. Nie zdziwiło nikogo, że sierżant pozwolił jej na to. Ale kiedy tylko drzwi karetki się zamknęły Jay odszedł na bok i wyjął telefon. Po trzecim sygnale odebrał rozmówca.

- Will, musisz coś dla mnie zrobić.



to be continued....


*trochę chaotyczne ale myślę, że ogarniecie...

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top