32
Czuję jak mnie ciągnie. Mrużę oczy. Światło, które wcześniej mnie w ogóle nie raziło, teraz wypala w mojej głowie dziurę. Staram się rozglądać, ale sprawia mi to zbyt wiele trudu. Czuję okropny ból w prawym ramieniu. Jakby uciekała ze mnie dusza. Mam wrażenie, że jestem przekłutym balonem. Zaczynam cicho jęczeć. Jestem słaba.
-C..o ..
-Ciii...- słyszę cichy głos Aspen. Jest nade mną. Sapie ciężko. Staram się spojrzeć na nią, ale jej ciało jest zamazane. Do moich uszu dochodzi coraz więcej dźwięku. Zaczynam analizować otoczenie, które dalej mi ucieka. Światło przestaje być takie rażące. Dziewczyna ciągnie mnie korytarzami w miejsce, którego nie znam. Muszę uciekać! Jak? Nie czuję nóg. Są bezwładne. Moje ramie piekielnie boli. Zakładam, że zmysł równowagi jest obecnie również mocno naruszony.
-Już niedaleko...- zamykam oczy. Chce płakać, ale na to również nie mam chyba siły. Dalej coś mamroczę. Sama nie mam bladego pojęcia co. Jednak głos błądzi gdzieś w moim zamkniętym umyśle. Jakbym została uwięziona sama w sobie. Zewnętrznie nieobecna. Moje ciało szura tak jeszcze chwilę i nagle...
-TATO!- słyszę piskliwy krzyk dziewczyny, a moja głowa uderza z impetem o wykładzinę. Ból w ramieniu nie ustaje. Wszystko się dalej mieni i kręci. Nieco mniej niż wcześniej. Dochodzę do siebie. Przekręcam się na bok i spoglądam na dwie sylwetki. Aspen i Ben. Dziewczyna podbiega do siedzącego mężczyzny. Nie widzę go dokładnie. Ona go zasłania kucając.
-C..Co się stało?!- głos dziewczyny mnie wybudza. Ciekawi. Co się mu stało? Podnoszę się lekko, by dokonać oceny.
-Otwieraj szybko brame.. on zaraz wróci.. poszedł po nią.. – mężczyzna zdaje się czymś krztusić. Mrużę oczy i staram się go dostrzec z wzmożoną siłą.
-Kto?!
-Colton! Otwórz tę cholerną bramę!- jego głos mimo, że nie jest krzykiem sprawia, że po moim ciele biegną dreszcze. Czuję je. Zaczynam widzieć wyraźniej. Tak jakbym trzeźwiała. Dziewczyna szybko odskakuje od mężczyzny. Robi to tak błyskawicznie, że widzę jej ruchy w opóźnieniu. Bena za to dostrzegam wyraźnie. Jest cały we krwi. Siedzi we krwi. Krew po nim spływa. Jego twarz jest spuchnięta. Prawa noga nienaturalnie wygięta. Dłonie i palce praktycznie białe. Związane bardzo ciasno liną. Chce spytać co się stało, ale nie mam nawet czasu. Nic do mnie nie dochodzi. Aspen ponownie chwyta mnie za kurtkę i ciągnie w stronę bardzo czarnej ściany. Kamiennej ściany. Mieniącej się tysiącem jaśniejszych kropek, które teraz częściowo się zlały. Praktycznie rzuca mną o nią. Czuję okropny ból w plecach. Słyszę cichy szloch dziewczyny. Ruch jakiejś maszyny. Dźwięki przycisków. Za dużo na raz.
-Aspen..- głos Bena jest szorstki i zdławiony. Jakby cały czas miał coś w buzi.-.. świetna robota.- patrzę na dziewczynę. Nie widzę jej twarzy, bo ta spogląda na ojca. Wiem, że płacze. Ze smutku i radości równocześnie. Zawsze czekała od niego na te dwa słowa. Wiem to doskonale. Zwłaszcza teraz.
-Twoja kolej.- blondynka zwraca się do mnie, a w jej głosie słyszę ogrom nienawiści. Chwyta mnie mocno za włosy i szarpie w górę. Jak mi je wyrwała to więcej się nie obudzi. Moje kolana już nie są tak chwiejne... Mogę się na nich stabilnie oprzeć. Dziewczyna przykłada moją głowę do dziwnie wyglądającego urządzenia. Jest jasno metalowe. Ma dwa wgłębienia przypominające oczy. Wklęsłe miejsca zapalają się na czerwono. Pamiętam je. Gdzieś je widziałam. Coś takiego bardzo dawno skanowało moje oczy. Lata wcześniej. To samo miał Max i Maisha. Nie wiedziałam, po co nam wtedy je skanowali. Myślałam, że to jakaś forma badań, żeby nie stracić wzroku. Teraz te wydarzenia się łączą. Mama dała nam dostęp do tego pomieszczenia. Tylko oczy w ciągu całego ludzkiego życia się nie zmieniają. Automatycznie zaciskam swoje powieki.
-No... dalej otwieraj je!- dziewczyna syczy mi nad głową i szarpie mnie za włosy, ale ani myślę to zrobić.
-Co się dzieje?- pyta słabym głosem Ben.
-Zamknęła oczy!- warczy Aspen i ponownie przykłada moją głowę do urządzenia.
-Wyłup je. Teraz skro już jest na miejscu... nic nam po reszcie.- Dziewczyna znów przykłada moją twarz do czytnika. Słyszę jak wyciąg nóż, którym się wcześniej bawiła. Nie otworze ich. Nie zrobię tego choćby dla mamy. Czekam. Zaraz zaboli... Nie boli... w zamian słyszę znany pstryk... odblokowanie broni...
-Wywal to...- jego głos napełnia moje serce ulgą. Czuję jak ogromny ciężar spada z moich ramion. Jakbym została zwolniona z jakiegoś obowiązku. W samą porę Colton. Robię to samoczynnie. Z radości. Chce go zobaczyć. Uśmiechnąć się. Podzielić bólem. Powiedzieć co się stało. Otwieram oczy...
-Dobra dziewczynka...- głos Bena rani moje uszy. Co ja zrobiłam?! Ogromne drzwi przede mnę zaczynają się otwierać podnosząc w górę. Gigantyczny powiew wiatru owiewa nas wszystkich. W jednej chwili wyczuwam znany mi dobrze zapach. Jest bardzo słaby, ale wyczuwalny. Czuje. Mama... Tak właśnie pachniała. Delikatnością i medykamentami. Patrzę z przerażaniem do środka. Widzę średniej wielkości pomieszczenie. Idealnie białe. Sterylne. Wyłożone płytkami. Podłoga, ściany i sufit. Białe biurka, na których stoją książki, komputery, fiolki ( puste i pełne). Tysiące próbek. Klatek. Chce tam wejść i to wszystko zobaczyć... Znam ten pokój, a uczucie że go znam przyprawia mnie o zawroty głowy, szybszy oddech, strach.
-Ty...- głos Aspen jest cichy. Puszcza moje włosy i odrzuca mnie na bok, a ja ponownie uderzam o podłogę. Tym razem policzkiem. Znowu mam karuzele w głowie. Widzę chłopaka. Mierzy prosto w Aspen. Ta jednak ma to gdzieś, bo robi kilka kroków w jego stronę z widocznym zamiarem zrobienia mu krzywdy.- TY TO ZROBIŁEŚ?!- dziewczyna gestykuluje żywo w stronę skatowanego ojca. Macha nożem jak szalona. Colton nic nie odpowiada stoi i patrzy na nią z obojętnością i pogardą. Staram się zapanować nad sobą i wyostrzyć widzenie, które ciągle się zamazuje. Coś mnie rozprasza. Moje ramię. Boli tak piekielnie. Spoglądam na nie i widzę dziurę o średnicy 3 centymetrów. Wylewa się z niej strumień krwi. Staram się oderwać kawałek materiału mojego ubioru i jakoś zawiązać ranę. Robiłam to nie raz. W końcu mogę powiedzieć, że 10 lat koczowania przyniosły pożytek.
-Ma to na co zasłużył..
-CO?- po głosie można łatwo stwierdzić, że Aspen jest gotowa rozerwać bruneta gołymi rękami. Ja również na chwilę podnoszę wzrok i przyglądam się Coltonowi. Dopiero teraz dochodzi do mnie informacja, że to ON TAK skatował Bena. Patrzę z przerażeniem to na niego to na mężczyznę i wiążę ranę.
- Bo pewnie ci nie powiedział...- chłopak parska śmiechem, co zatrzymuje i równocześnie złości blondynkę jeszcze bardziej. Nasłuchuje z ogromną uwagą rozmowy. Jestem całkowicie nie w temacie. O co chodzi? Colton wiedział, gdzie prowadzi nas Ben? Jego zachowanie zaczyna mnie przerażać. Zrobił TO Benowi? Mężczyzna wygląda .. on już nie wygląda. Jest breją. Resztką człowieka. Do tego był zdolny... Colton? Tylko Colton? Kończę zawijać ramie i patrzę tępo na kłócących się członków mojej grupy.
-Powiedział co?- dziewczyna czeka na odpowiedź. Wiem jednak, że po jej uzyskaniu rzuci się brunetowi do gardła. Jest cała napięta. Palce dłoni ma pobielałe od ścisku wywieranego na nóż.
-Zabiłem jego mamusię...- Ben. Jego paraliżujący głos dociera do naszych uszu i stanowi wyjaśnienie wszystkiego. Ton, który nie wyraża żadnego poczucia winy, przeraża mnie jeszcze bardziej.Mimo opuchlizny i krwistej maski na jego twarzy widzę ten okropny uśmiech.Blondynka zamiera. Colton spina się cały i wiem, że zaraz zaatakuje Bena.- Nie produkujcie się. Oni już są w drodze. Już nic nie możecie zrobić...
–Co?- pyta zszokowana Aspen. Nie w odniesieniu do drugiej wypowiedzi Bena. W odniesieniu do pierwszej... Mężczyzna spogląda na nią z wyższością. Spluwa krwią na bok i uśmiechając się fałszywie zaczyna powoli i wyraźnie powtarzać.
-Pociąłem... zgwałciłem ... i zabiłem.- Te słowa wypowiedziane tak... bezwstydnie przyprawiają mnie o mdłości. On zachowuje się jakby szczycił się tą zbrodnią. Jakby to było godne dumy. W jednej sekundzie, co było pewne, Colton rzuca się w stronę mężczyzny. Aspen przygląda się mu w osłupieniu. Z jej dłoni wypada nóż. Sama jestem tak zaskoczona wyznaniem człowieka, który chronił mnie 10 lat. On? Czy on faktycznie mógł być takim potworem? Dopiero teraz zaczynam rozumieć po co Colton do nas dołączył. Teraz rozumiem czemu tak wypowiadał się na temat gwałtu, nie wierząc w moją siłę. Rozumiem, czemu Ben to ciągnął... ''Nie ma już próbek E-27. Istnieje tylko receptura..'' Z przerażeniem widzę jak brunet wymierza serię ciosów prosto w twarz Bena. Ten się nie broni. Nie ma jak. Na pomoc ojcu rzuca się Aspen. Wskakuje Coltonowi na plecy i zaczyna go odciągać,dusić. Na marne. Chłopak nie przestaje. ''Zrobimy wymianę...'' Wszystko wydaje się zwalniać. Patrzę na nich jakby w zwolnionym tempie. Widzę w jakim szaleństwie jest Ben, który śmieje się mimo pewnego bólu. Szaleństwo Coltona,który nie zwalnia i bije mężczyznę bez przerwy z ogromem okrucieństwa, brutalności. Szaleństwo Aspen, która stara się desperacko ratować ojca. Mimo wszystko. Znowu. Zamykam oczy. Czas zwalnia... Otwieram je...
''-Co to mamo?- pytam uśmiechając się w stronę zajętej pakowaniem kawałka papieru kobiety. Jej blond włosy spięte w niechlujnego kucyka wyskakują pasemkami na wszystkie strony. Pakuje to szybko. Na jej twarzy maluje się skupienie. Niewielki rulonik zapisany od góry do dołu zostaje spakowany prosto do srebrnej tuby.Tuby, która wygląda jak fiolka. Każda inna, zwyczajna fiolka.
-To przepis na bycie super-silnym...- mówi i odkłada tubę na półkę przed nią.Przedmiot wtapia się idealnie w otoczenie.-.. super-szybkim...- siada na krześle,które znajduje się nieopodal i wyciąga do mnie ręce sugerując bym do niej podeszła. Robię to błyskawicznie. Skocznie. Radośnie. Siadam na jej kolanach.-.. super-sprytnym..- przytula mnie kołysząc.- no i super- inteligentnym,oczywiście!- zaczyna mnie łaskotać, a ja śmieję się głośno.
-Dlaczego to chowasz, mamusiu?- na jej twarzy pojawia się automatycznie coś co mnie niepokoi. Ciężkość? Smutek? Zastanawia się nad czymś. Milczy chwile, a ja czekam na odpowiedź.
-Bo na świecie jest za dużo ludzi, którzy nie potrafią opanować czegoś co jest zbyt potężne, Mav.- mówi i otwiera klatkę, która leży na biurku przed nami.- Ta potęga im ucieka...- w tej chwili z otwartego przedmiotu wylatuje coś przezroczystego, pięknego, bajkowego. Jak duszek. Do moich uszu dochodzi przyjemny bulgot. Istota zaczyna latać po całym pokoju. Powoli. Chwilami znika. Jej jasno-niebieska otoczka jest już prawie niewidoczna..- nieokiełznana...- kobieta przeciąga. Obserwuje zafascynowana latający wynalazek mamy. Duszek wylatuje bardzo wysoko. Jest taki piękny. Nadzwyczajny. I nagle... Wybucha.Niewielki huk dopływa do moich uszu. Pod sufitem zostaje ogromna plama czarnej smoły. Po moim ciele biegnie dreszcz. Boję się i przytulam mocniej do piersi matki.- Niszczy.- zaciskam oczy. Po kilku sekundach czuję jak ręka kobiety gładzi moje złociste włosy.- Dlatego obiecujesz nie dać tego komu popadnie?- patrzę w jej oczy.Mimo troski i ciepła emanują czymś więcej. Oczekiwaniem. Obarczają mnie obowiązkiem. Czuje go. Mam 6 lat.
-Obiecuje!- mówię i zeskakuje z kolan rodzicielki, by zasalutować. Blondynka zaczyna śmiać się z mojego zachowania i wraca do swoich zajęć. Ja zaś... niknę...''
-Zostaw go, błagam!- krzyk i płacz Aspen budzą mnie jakby ze snu. Nie minęła sekunda. Czuję się ... jakbym była odrodzona. Spoglądam to na nich to na laboratorium matki. Wiem co muszę zrobić. Wiem czego oni chcą. Wstaję i z przerażeniem wbiegam do miejsca, które było gniazdkiem mojej mamy. Wszystko wygląda tak samo. Jest jednak po części nieznajome. Znam to miejsce, a czuje jakby zostało lekko przetarte w mojej pamięci. Po mojej prawej i lewej znajdują się ogromne regały na książki mojej mamy. Kieruję się na schody naprzeciw mnie.Przeskakuje wszystkie 5 stopni jakby nie istniały. Rozglądam się w koło. Stoły do badań. Urządzenia, których nie potrafię nazwać. Nie wiem do czego służą, ale wyglądają jak zwiększone wersje kasków astronautów. Klatki- dla roślin, które dawno uschły. Zwierząt, po których zostały szkielety, czarne plamy. Widzę biurko. Ogromne.Nad nim znajduję się rząd półek. Zapełnionych po brzegi różnymi tubami,fiolkami. To pomieszczenie zdaje się być nietknięte. Staje w odległości półtora metra od swojego celu. Oddycham ciężko. W mojej głowie błądzą przebłyski,wspomnienia. Dziwne uczucie, że to wszystko miało miejsce. Widzę ją. Wiem, że to ona. Jedyna taka, a jednak niezauważalna. Chwytam ją. W chwili, gdy przedmiot styka się z moim ciałem czuje się jakbym była nią. Jakbym nie JA, a ONA teraz zabierała tę tubę. Mama. Odwracam się i uciekam z pomieszczenia. Zniknąć stąd. Szybko. Nie wierzę, że poszło mi tak gładko. Dobiegam już do przejścia. Nawet się nie odwracam. Nie mam do tego miejsca żadnego sentymentu. Tu nie ma rzeczy mamy. Są rzeczy doktor Brice. Wybiegając moje gardło prawie nie zostaje rozcięte. Odskakuje zdumiona i badam otoczenie w wolnych sekundach. Colton leży nieopodal Bena.Coś mamrocze, ale jest widocznie ogłuszony. Zaczynam szybciej oddychać, gdy Aspen ponownie próbuje pchnąć mnie nożem.
-MAM CIE JUŻ SERDECZNIE DOŚĆ!- krzyk dziewczyny jest przesączony żalem i nienawiścią.Obłędem.- CIEBIE I TWOJEGO KOCHASIA!- przecina moje ramię, a ja łapie się za nie przerażona. Materiał, którym wcześniej owijałam dziurę jest teraz lekko naruszony. Mimo wszystko kawałek skóry pod nim jest już nacięty. Cofam się bezbronna kilka kroków w stronę Coltona. Patrzę na Bena, który już chyba nie żyje... Przewracam się o ciało chłopaka i upadam tuż obok niego. Tym samym powoduje śmiech blondynki. Mimo to widzę dalej przerażenie w jej oczach. Nie boi się nas. Na pewno nie nas. Boi się siebie.Chwytam sprawną ręką za ramię chłopaka i resztką sił ciągnę go w kąt pomieszczenia. Nie mam jak uciekać. Po mojej lewej znajdują się drzwi prowadzące do laboratorium mamy. Za Aspen widzę korytarz, do którego już nie mam jak dobiec. Po mojej prawej leży Ben. Kiedy moje plecy spotykają się ze ścianą biorę głęboki oddech. Jest mi bardzo ciężko. Jestem słaba. No w każdym razie, pokłady mojej siły wyczerpuje za szybko. Mam tylko jedną rękę. Druga jest nabita i przecięta. Colton nie waży mało. Mimo wszystko.Opieram się i czekam wtulając głowę chłopaka w siebie. Całuje jego krucze włosy i spoglądam z przerażeniem na mierzącą we mnie Aspen. Chłopak dochodzi do siebie. Dostrzegając Aspen spina się i utyka w bezruchu. Zasłania mnie. Ona się trzęsie. W jej oczach pojawiają się łzy i ból. Mimo wszystko...
-Zrób to..- bardzo ochrypły głos po mojej prawej wprawia moje serce w szybszy ruch. To Ben. Patrzę na niego zapłakana. Ból jaki mi sprawia jest gorszy niż nabite ramię. Przecięta ręka.Moje serce pęka. Był jak ojciec.. A teraz.. pragnie mojej śmierci.
-Skończ to!- Dziewczyna stoi nad nami. Stoi między tunelem to wyjścia, a tym piekielnym laboratorium. Waha się. Zrobi to?
-Proszę...- mówię cicho. I wierzę, że jest w niej szczątka dobrego serca.Otwartego rozumu... Blondynka w bezruchu mierzy w nas nożem. Ma zaciśnięte zęby. Płacze. Niestety. Wydaje z siebie okropny okrzyk zwiastujący moją śmierć i... za jej plecami przelatuje niewielka czarna kulka.Zostaje wrzucona za bramę. Uderza o podłogę. Słyszę już tylko to. Wybuch. Widzę jak ogromne języki ognia muskają ciało Aspen. Jej twarz...Dziewczyna płonie. Z przerażeniem patrzę na nią jak na żywą pochodnie.
-Mavis!- moją uwagę przykuwa głos Leny. Dziewczyna stoi w korytarzu, który jest drogą ucieczki. Po chwili dostrzegam stojącego nade mną Logana. Kiedy dobiegł? Nie wiem. Wszystko śmiga mi przed oczami. Chłopak chwyta mnie i zaczyna wynosić ze stopniowo pochłanianego ogniem miejsca. Kątem oka widzę jak Holden stara się ugasić płonącą Aspen. Widzę Coltona, który wstaje i zatrzymuje się nad Benem. Pomieszczenie zaczyna płonąć. Powoli. Czas uciekać.
-No dawaj! Zrób to.. oni i tak już tu są...- charczy umierający mężczyzna. Nie chce sobie wyobrażać jaki ból musi czuć.- ZABIJ MNIE!- jego głuchy krzyk obija się o moje uszy. Bardzo boleśnie...
-Szybciej nie mamy czasu!- wrzeszczy Len i pośpiesza nas tym samym. Logan podnosi mnie i zatrzymuje się koło brunetki, która nawołuje Holdena. Chłopak odwraca się od prawie zgaszonej Aspen, która miota się dalej w okropnych cierpieniach. Biegnie do nas i zatrzymuje się przed Loganem. Z niej już też chyba nic nie będzie.
-Daj mi ją.- mówi i wyciąga ręce, żeby mnie przejąć. Moja głowa bezsilnie opada i tym samym wtula się w tors niebieskookiego.
-Nie..- odpowiada Logan, a jego ręce ściskają mnie mocniej. Nie widzę twarzy Holdena, ale nie słyszę również protestu.
-COLTON!- krzyczy wściekle Len.
-ZABIJ...- ponowny rozkaz Bena brzęczy w moich uszach. Czuję jakbym to ja miała teraz wykonać wyrok na tym zwyrodnialcu. Spoglądam na nich ostatni raz.
-Właśnie to robię.- mówi Colton i odwraca się od mężczyzny , który przerażenie ma wymalowane na twarzy. Rusza w naszym kierunku i bezceremonialnie stara się wyrwać mnie z rąk Logana. Bezskutecznie.
-ZABIJ MNIE!!!- wrzeszczy wściekle mężczyzna. Patrzę ostatni raz na leżącą w bezruchu Aspen. Już wygasłą, ale dalej mieniącą się czerwono-złotymi drobinkami.- ZABIJ!!!-ostatni krzyk, ale JEGO już nie widać. Został w tyle. Uciekamy. Rzędem tuneli. Słyszę wybuchy. Sama nie wiem czy dochodzą z góry czy z dołu. Czy do ONI? Czy coś innego. Wszystko się miesza. Rzeczywistość klatkuje. Jedyne co jest mi najbliższe to odgłos bicia serca. Serca Logana.
-Nie w górę!- warczy Holden.- Kondygnacje są zamknięte i jak słychać bombardowane.
-Gdzie?- odpowiada zasapany Colton.
-W doł! Są tu tunele łączeniowe. Musimy dostać się do wschodniego łączenia.Dojdziemy nim do Washingtonu. Wyjście jest w laboratorium partnerskim. Sprawdziłem to na tablicy w drodze do was.
-Wiesz jak tam dobiec?
-Raczej tak... Musimy się pospieszyć.
-Już mała.. wytrzymaj.- słyszę nad sobą szept Logana. Emanuje od niego przyjemne ciepło. Jest mi tak przykro. Wtulam się w jego tors i nasłuchuje bicia serca. Przyjemne zajęcie. Coś je zagłusza. Coś bardzo nieprzyjemnego. Odchylam lekko głowę i zdaje sobie sprawę, że słyszę coś czego nigdy nikt nie chce słyszeć...
-Muty..- szepcze Lenvy zastygając w bezruchu. Zatrzymujemy się i stoimy w osłupieniu przyglądając temu co zaraz wybiegnie zza rogu. Oni już tu są. Na końcu korytarza dostrzegamy ciemne,masywne sylwetki. Sylwetki mutów. Zatrzymują się na nasz widok i ryczą przeraźliwie.Nie atakują jednak. Jest ich troje. Trzy ogromne ogaro-podobne muty. Czarne. Lekko owłosione. Ich oczy niewidoczne. Zębiska aż za bardzo. Wytrzeszczam oczy, a w mojej głowie narasta pulsowanie, kiedy zaraz za nimi dostrzegam coś o wiele dziwniejszego. Coś czego nigdy wcześniej nie widziałam. Mut?
-Czy to..?- mówi Lenvy stojąc w całkowitym amoku. Wygląda jak przerażonykrólik. Istoty stojące za mutami są wysokie. Szare, ale nie brudno szare. Idealnie szare. W dumnej barwie. Mają srebrne, ogromne oczy. Oczy, które przypominają powiększone nerki. Ich nogi wyglądają jak końskie, tyle tylko że są zakończone przeraźliwie wyglądającymi łapami wyposażonymi w szpony. Ich długie ramiona kończą się przypominającymi łapy morskich kreatur kończynami o długich pazurach. Prawie jak ludzkie. Świecą się jak kamień przy przejściu do laboratorium mojej matki. Delikatnie, magicznie. Chodzą lekko skuleni w niewysokich korytarzach. Trzymają.... Coś co przypomina karabin.. Jeden z nich podnosi łapę w górę, na znak czego muty ruszają prosto na nas. Czuje, że wiem kim są...
-Obcy...- szepczę bezsilnie. W jednej sekundzie wszyscy zaczynamy uciekać. Oni nas złapią. Zabiją. Wiem to. Nie uciekniemy, bo nie mamy gdzie, ani jak. Zaciskam ręce mocniej na koszulce Logana. Wbiegamy do jakiegoś pomieszczenia. Colton i Holden zatrzaskują za sobą biało-metalowe drzwi. Jesteśmy na jakiejś wielkiej sali. Są tu dwie inne pary drzwi, ogrom biurek i stołów do badań. Chłopaki barykadują wejście pobliskim biurkiem, dalej donosząc i kładąc na nie więcej ciężkich przedmiotów.
-Mavy wybacz mi...- mówi sapiący Logan, a do moich oczu napływa fala łez.Podnoszę na niego głowę i całkowicie rozbita zaczynam płakać. Chłopak odstawiamnie na ziemie, a ja czuje jak niestabilna jestem. W tej sytuacji raczej już nic nie można zrobić. Do mnie dochodzi, że szczęśliwe zakończenia i niezwykłe ucieczki bohaterów z dziecięcych kreskówek nie istnieją. Jeżeli istnieje wyższa potęga to to ona dominuje. I czy jesteś Katniss Everdeen, czy Tris Prior, jesteś jednostką, która sama.. znaczy mało. Realia są brutalne, ale to realia. To koniec?
-Nie mam czego, to ja cie przepraszam, tak bardzo przepraszam...- mówię i zalewam się falą łez. Brunet przytula mnie bardzo mocno, a ja odwzajemniam uścisk. Nie zważam na to czy Colton to widzi, co pomyśli. W końcu on haruje, żeby nas zabarykadować, a ja przytulam się z chłopakiem który wcześniej był na liście nieprzyjaciół.
-Colton!- zdumiona patrzę na twarz nawołującego Logana. Cole podbiega do nas błyskawicznie. Dopiero teraz dostrzegł co się działo. Nie zwracał uwagi. Był zbyt zajęty barykadowaniem drzwi. To może dobrze.
-Wiecie jak dobiec do wschodniego łączenia. Jeżeli coś ich nie rozproszy pobiegną za nami...
-Do czego zmierzasz?- pyta brunet marszcząc czoło.
-Weź ją.. i uciekajcie.. Odwrócę ich uwagę..
-CO?- zaczynam o wiele za głośno i za energicznie, bo do zabarykadowanych drzwi zaczyna się coś dobijać..- Nie ma takiej opcji!- ignoruje zagrożenie, które właśnie wpycha się nam do pokoju.
-Nie ma innej opcji Mav..- mówi Logan i spogląda na twarze zdumionych towarzyszy.Nikt jednak nic nie mówi. Stoję jak wryta, bo sama nie wiem co mam powiedzieć.Ma rację. One nas wytropią. Tak czy inaczej. To obcy, a muty... to muty.
-Ale...- szpeczę.
-Dobrze.- mówi Colton. W jego głosie da się wyczuć nutę smutku. Może nie przyjaźnili się z Loganem, ale wiem że to będzie trudne zostawić go na pewną śmierć. W zasadzie, kiedy pozostawienie kogoś na pewną śmierć jest łatwe? Chce zaprotestować... cokolwiek... nie wiem jak..
-Logan...- jestem całkiem rozproszona. Lenvy i Holden biegną sprawdzić czy korytarz za odpowiednimi drzwiami jest czysty. Colton robi to samo z drugim przejściem. Zostaje z nim sama. Zapłakana. Rozbita.
-Już się tobą nacieszyłem...- mówi i gładzi mój policzek, a moje serce zostaje doszczętnie rozdarte. Chce go przytulić. Pocałować. Nie ma czasu. Jest mi bliski. Jak Holden.. Jak Len.. Kiedy się taki stał? Kreatury zaczynają dobijać się ze zdwojoną siłą. Barykada nie wytrzyma wieku.
-Czysto!- krzyczy Lenvy trzymając wolne drzwi.
-Tędy się dostaniemy do Łączenia..- informuje Holden.
-Na pewno?- pyta biegnący do mnie Colton.
-No oby...- brunet szybko podnosi mnie i posyłając smutne spojrzenie Loganowi odwraca się.
-Tam też jest czysto..- mówi o sprawdzonym korytarzu.
-Daj mi swój nóż...- nakazuje stanowczo Logan na co Colton patrzy na niego ze zdumieniem. Jednak nie ma czasu na głębsze analizy. Chłopak robi co mu rozkazano. Błyskawicznie niebieskooki rozcina sobie swoje ramie, a z rany wylewa się strumieniem krew. –Świeża podziała na nie jak alarm...- zapłakana patrzę w troskliwe oczy chłopaka. W niebieskie, smutne oczy. Jest zdolny poświęcić siebie, za nas? Za mnie. Nigdy na nas nie zważał. Chronił siebie. Za takiego uchodził. Za egoistycznego sadystę.
-Powodzenia..- mówi Colton i odwracając się zaczyna biec do drzwi, w których stoją Len i Holden. Widzę przez ramię bruneta, że Logan ani drgnął. Wyciągnął tylko pistolet i spogląda na nas, na mnie, nie znanym mi dziwnym wzrokiem. Ciepłym, troskliwym wzrokiem. Czuje ścisk w klatce piersiowej i twardą gule w gardle. Huk dobijających się potworów jest już zbyt brutalny.Zaraz się tu dostaną. W ostatniej chwili chłopak rzuca się do drzwi po drugiej stronie pokoju. Czy do nich dobiegnie? Nie wiem. Drzwi, przez które biegniemy zostają zamknięte przez Len. Jestem już oddzielona od niego. Uciekam.Tunelem w dół do łączenia, które jest moim ratunkiem. Naszym ratunkiem. Zamykam oczy i zaczynam gorzko płakać. Cały korytarz ogarnia lekkie czerwone światło, lampek wiszących na bocznych ścianach. Żegnaj Logan...
No to już prawie koniec <3 ostatni rozdział z tej części dodam za tydzień w pt/sob. Chciałam to już zakończyć na tygodniu, ale moja nauczycielka matematyki stwierdziła, że zrobi dwa sprawdziany ;_; a ja i moja matematyka to temat... trudny. Jeżeli się wam podobało gwiazdka? komentarz?
MAŁY SPOILER DLA TYCH CO TAM LUBIĄ LOGANA!!!!!!!!!!!!
To nie koniec. :)
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top