Rozdział 2
TREVOR
Jedząc, Trevor jednym uchem słuchał Agathy, wyjaśniającej mu, jakie wypadki doprowadziły go poprzedniej nocy na drzewo, a jednocześnie zastanawiał się, co się właśnie wydarzyło.
Nigdy nie zachowywał się w ten sposób wobec żadnej kobiety. Nigdy nie bywał zalotny, ani nie angażował się emocjonalnie. Nigdy na nikim nie zależało mu do tego stopnia, by choćby próbować. Teraz... te kilka dni spędzone w towarzystwie drużyny, poruszyło głęboko ukryte struny w jego duszy. Bardzo powoli zaczynał im ufać, choć musiał przyznać sam przed sobą, że mu tego nie ułatwiali. Rocky był w porządku, ale nie wyznawał Boga, a jego nawiązania do Odyna trochę Trevora odrzucały. Agatha z tym całym służeniem Szatanowi była na jeszcze gorszej pozycji. Niby już wiara ta sama, ale totalna opozycja. Z całej trójki najbardziej ufał Robertowi, choć uważał go za idiotę, z tą jego dziecięcą wiarą we wszystko. Jednak jednocześnie były pirat świetnie sprawdzał się w walce i był bardzo zręczny, a tego ostatniego Trevor nie mógł powiedzieć o sobie.
Jednak ta dziewczyna... była inna. A w dodatku nie mógł się oprzeć wrażeniu, że już ją spotkał. To było głupie, dopiero w okolicach Barovii natknął się pierwszy raz na Vistanich, zaledwie kilka dni temu. Nie było jej na wozie człowieka, który zostawił ich przed bramą.
Jednak kiedy zobaczył ją tego poranka, te sarnie oczy, okolone ciemnymi rzęsami, ta jasna cera, na której tak uroczo rozkwitał rumieniec... odniósł wrażenie, że już to oglądał. I że czuł się tak samo zauroczony.
Nieliczni widoczni w zasięgu wzroku Vistani klaskali na jego widok z uznaniem; ich aplauz cieszył go, zwłaszcza w kontekście jego misji. Polubił ten dumny, wolny naród i zamierzał pozostać z nimi w dobrych stosunkach w przyszłości. Teraz jednak jakaś nieokreślona siła popychała go do bliższego poznania Mai.
– Czarna magia – mruknął pod nosem, zerkając z ukosa na Agathę, ona jednak spokojnie siedziała w trawie, z troską przyglądając się swemu nietoperzowi.
Wstał niecierpliwie, czując, że wcale nie jest głodny i rozejrzał się za śliczną Vistaną.
Wychodziła właśnie z namiotu i Trevor ze zdumieniem uświadomił sobie, że to namiot madame Evy. Czy była jej córką? Czy miała takie same moce? Czy mogła pomóc im dowiedzieć się czegoś więcej? Czy WIEDZIAŁA coś więcej?
Nie zdawał sobie sprawy, że patrzył na nią spod zmrużonych powiek, dopóki uśmiech na twarzy zbliżającej się dziewczyny nie zmienił się w zdumienie.
Odetchnął głęboko, nim wyszedł jej naprzeciw, przywołując na usta półuśmiech. Jeśli coś skrywała, zamierzał się tego dowiedzieć, a bycie miłym tylko mu to ułatwi.
– Czy coś się stało? – Wydawała się zaniepokojona. Jej błękitne oczy błyszczały, gdy na niego patrzyła i poczuł, że przecież nic złego nie może się za nimi skrywać. Pokręcił głową.
– Przejdźmy się – zaproponował, kierując się w stronę stawu.
Wolnym krokiem zbliżyli się do tafli wody i stojąc na drobnych kamykach, pozwolili by maleńkie fale dochodziły prawie do ich stóp. Kilkanaście metrów na lewo od nich, lekko chlupiąc wodą, kołysała się dziwaczna konstrukcja, którą Robert doholował do brzegu. Pojedyncze ptaki nieśmiało pozwalały sobie na trele, ale poza tym wokół panowała cisza, wszelkie odgłosy zostawili za plecami, pomiędzy rozstawionymi na polanie wozami i namiotami.
– Czy madame Eva jest twoją matką? – spytał nagle ostrym głosem Trevor, odwracając się ku Mai i chwytając ją za rękę.
Szkarłatny rumieniec oblał policzki dziewczyny, kiedy podniosła na niego swoje błękitne oczy. Patrzył, jak jej ciemna główka podnosi się do góry, jak okolone długimi rzęsami oczy spoglądają na niego i nie mógł się oprzeć wrażeniu, że już to widział. Ta scena już nastąpiła, a on bierze udział w jakiejś dziwnej powtórce, jakby odtwarzał czyjąś rolę, niczym kuglarz na scenie.
– Trevor... – jej różowe wargi zadrżały, a jego serce stanęło. Poczuł, że jeśli czegoś nie zrobi, to za chwilę straci nad sobą kontrolę. Co miałoby się wtedy wydarzyć, było dla niego tajemnicą, ale nie był przekonany, czy chciałby się tego dowiadywać.
– Trevor... – powtórzyła cicho, prosząco. Nie wiedział, o co go prosiła, ale z każdą chwilą coraz bardziej tracił kontrolę nad sytuacją i to doprowadzało go do wściekłości.
– Odpowiedz mi! – Krzyknął, chwytając ją za ramiona, jakby chciał nią potrząsnąć. – Jest twoją matką, czy nie?
Maya powoli pokręciła głową.
– Nie. Ja... nie jestem stąd.
– Co masz na myśli? Jesteś z innego obozu Vistanich?!
Dziewczyna ponownie pokręciła głową i westchnęła.
– Bogowie... – rzekła, a Trevor wzdrygnął się na to słowo. Maya westchnęła, odgarniając włosy do tyłu. – Może usiądźmy gdzieś, to długa historia.
Nie rozumiał tego, co do niego mówiła. Nie słów, te ogarniał doskonale, ale sensu w tym nie było za grosz.
– Czy to jakieś czary? – Jego głos był chłodny, a umysł pracował na najwyższych obrotach. Czy będzie zmuszony ją spalić na stosie? Nie chciał tego. Nie do końca rozumiał własne odczucia, ale zdecydowanie nie był zainteresowany paleniem tej dziewczyny na stosie.
– Nie wiem. – Wydawała się spokojna, zbyt spokojna. Może jednak go znaleźli, wysłali szpiega i postanowili wpłynąć na niego, zmiękczyć go, żeby stracił czujność?
Maya dotknęła jego ręki, ale strząsnął jej dłoń z delikatnym uczuciem odrazy.
– Po co mi to mówisz? To jakieś bajki! Co to znaczy, że wiesz, co się stanie? Wywróżyłaś z kart, jak madame Eva?! – Zerwał się z trawy, na której siedzieli, jakby jego emocje były zbyt wielkie, żeby mógł usiedzieć.
– Nie. Po prostu to wiem. Dla mnie to już się zdarzyło – dziewczyna również podniosła się na nogi.
– Brednie! To nie mogło się zdarzyć! Kto cię nasłał?! – chwycił ją za gardło, na razie nie ściskając zbyt mocno, dając jej czas na odpowiedź. Pchnął ją nieco, aż oparła się plecami o gładki pień brzozy, co dało mu stabilniejszą podstawę do przytrzymania jej.
Tak naprawdę nie chciał jej skrzywdzić. Kiedy spoglądał w jej błękitne oczy, wciąż spokojne, choć już ze śladami strachu, kiedy widział jej drżące różowe wargi... przestawało go obchodzić kim była i czy stanowiła dla niego zagrożenie.
Nie odpowiedziała, a on nie zacieśnił uścisku na jej szyi. Zamiast tego wpatrywał się w nią przez chwilę bez słowa, a potem nagle pochylił się i pocałował ją.
Jej usta były miękkie i słodkie, i nie umiał porównać tego uczucia, które nim zawładnęło do niczego, co czuł kiedykolwiek. Ta błogość, jakiej nigdy nie odczuwał, nawet wtedy gdy modlił się przez trzy dni i trzy noce. Czuł, jakby unosił się w powietrzu, jakby świat nie istniał i jedyne, co trzymało go przy życiu to te usta.
Nie wiedział, kiedy jego ręka z jej szyi zsunęła się niżej, wyczuł tylko, że nagle otacza coś miękkiego, co idealnie dopasowuje się do wnętrza jego dłoni. Poczuł jej dłonie, obejmujące jego twarz, potem drobne palce wsuwające się w jego włosy i wędrujące na kark, kiedy przyciągnęła go bliżej, pogłębiając pocałunek. Ich języki splotły się, a nowe doznania zaćmiły umysł Trevora. Już nie wiedział gdzie jest i co takiego się dzieje, nie był sobą, był jakimś nieokreślonym bytem, który dopiero się narodził, który nie wiedział, jak to jest żyć przed tą chwilą.
Przerwał pocałunek, kiedy brakło mu tchu, objął Mayę i przyciągnął mocno do siebie. Przez chwilę milczeli, łapiąc oddech, a Trevor próbował opanować burzę szalejącą w jego umyśle. Kim była ta dziewczyna? Co z nim robiła? To jakieś czary? Co się z nim działo?
Odchrząknął, wypuszczając ją z objęć i robiąc krok w tył. Chciał coś powiedzieć, dać jej do zrozumienia, że nie uda jej się go omotać. Nie wierzył w jej zapewnienia, że zna przyszłość, inaczej, niż w namiocie madame Evy, nie wyczuwał w niej ani odrobiny magicznej mocy. Chwycił Mayę za rękę, próbując wysondować ją ponownie, gdy nagle dziwne uczucie zalało całe jego jestestwo, jakby pragnienie, pustka i pośpiech jednocześnie. Pośpiech... do czego? Trevor wciągnął powietrze przez zaciśnięte zęby, gdy w jego głowie wyraźny stał się obraz nagiego uda i wykłutego na nim kwiatu.
Musiał to sprawdzić. Po prostu musiał się przekonać, że nie traci zmysłów. Gorączkowo zaczął podciągać spódnicę Mai. Przez krótki moment dziewczyna wydawała się zdziwiona, ale potem ochoczo zaczęła mu pomagać. Tego też nie rozumiał, jeśli było tak, jak podejrzewał, czekał ją stos za czary; do czego tu się spieszyć?
Prawe udo było gładkie. Przytrzymał ręce Mai jedną dłonią, by wolnym ruchem przesunąć opuszkami palców drugiej po gładkiej, bladej skórze. Jego ogorzałe palce stanowiły spory kontrast kolorystyczny, co sprawiło mu dziwną satysfakcję, pomieszaną z fascynacją. Nagle obraz kwiatu został zastąpiony w jego głowie innym, w którym jego usta suną po tej niewiarygodnie gładkiej, miękkiej skórze; w którym jego język...
Otrząsnął się, ale obrazy nie chciały zniknąć, a co gorsza, dołączyło do nich to dziwne uczucie, że to już się wydarzyło.
Trevor nie był głupcem. Nigdy nie był z kobietą, nigdy wcześniej nie czuł też takiej potrzeby i zawsze podejrzewał, że coś może być z nim nie tak pod tym względem. Nie przeszkadzało mu to, gdy był w zakonie, choć wiedział, że inni nie mieli skrupułów, by łamać śluby czystości. Od kiedy uciekł, interesowało go tylko bezpieczeństwo i nie w głowie mu były amory. Maya była pierwszą kobietą w jego życiu, na którą zwrócił uwagę.
Technicznie zdawał sobie sprawę, co się z nim dzieje, nasłuchał się dość opowieści, kiedy ciemnymi nocami leżał na swojej pryczy we wspólnej sypialni zakonu, ale zalew odczuć z tym związanych był dla niego zaskoczeniem.
Maya poruszyła się lekko, uwalniając ręce i przesuwając palcami po jego twarzy. Spojrzał na nią, jak oblizuje usta, jak koniuszek jej języka wysuwa się z nich, by zaraz się schować i poczuł, jak krew uderza mu do głowy.
Zacisnął dłoń na jej udzie, na tej jedwabistej skórze, której dotyk sprawiał, że jego zmysły szalały. Nachylił się, by znowu posmakować jej warg, by poczuć ten ruchliwy język, by nią zawładnąć.
Poddała mu usta i przyciągnęła go do siebie, a jego rozszalałe zmysły błagały go o więcej. Więcej jej ust, dotyku jej skóry, pieszczot jej szczupłych palców. Sama myśl, że mogłaby dotykać jego nagiej skóry sprawiała, że drżał w oczekiwaniu.
Zsunęła dłonie na jego pierś i bezradnie oparła je o kolczugę, a on, po raz pierwszy od bardzo dawna, przeklął w myślach, przyciągając Mayę jeszcze bliżej, aż oparła się o niego całym ciałem. Westchnęła prosto w jego usta, jeszcze bardziej przyspieszając jego tętno. Krew szumiała mu w uszach, już nie dostrzegał niczego poza kobietą w swoich ramionach i w pierwszej chwili nie usłyszał też głosu, który zdecydowanie należał do osoby trzeciej.
– Trevor! – Mężczyzna był coraz bliżej, słychać było, jak przedziera się przez krzaki w ich stronę.
Pierwsza otrząsnęła się Maya. Odepchnęła delikatnie Trevora i kiedy zaskoczony wypuścił ją z objęć, odsunęła się od niego, wygładzając strój. Wołanie rozległo się tuż za najbliższymi krzakami i Trevor drgnął. Odwrócił się przodem do wołającego go Roberta, poprawiając płaszcz.
– Trevooo...! O tu jesteś – Robert wyglądał, jakby poranny smutek miał za sobą. Trevor dość brutalnie chwycił go za ramię.
– Stało się coś?
Były pirat zmierzył wzrokiem dziewczynę, stojącą dwa kroki za medykiem.
– Znam cię – stwierdził, uśmiechając się pod nosem. – Jesteś córką pani Mewy!
Maya parsknęła śmiechem.
– Czy coś się stało?! – powtórzył Trevor, podchodząc do Roberta jeszcze bliżej. Ten cofnął się o krok.
– Po co ta agresja?
– Wpadasz znienacka i przeszkadzasz...
– Przeszkadzam? – Robert porozumiewawczo kilkukrotnie uniósł brwi, a medykowi drgnęła szczęka. Maya złapała go za rękę.
– Dasz nam pięć minut? – spytała aspirującego bohatera, który tak wdzięcznie wdarł się w ich tete-a-tete.
– Jasne – Robert odwrócił się na pięcie w kierunku, z którego przyszedł. – Nie przeszkadzajcie sobie. Powiem, że, he he, Trevor jest zajęty...
Trevor wykonał ruch, jakby chciał złapać towarzysza podróży i porządnie nim potrząsnąć, ale Maya nie puściła jego ręki.
– Zostaw go – powiedziała cicho. – Pamiętasz, co ci mówiłam?
Kiwnął głową. Wbrew rozsądkowi i wszelkiej logice zaczynał jej wierzyć.
– Czy... – dziewczyna zawahała się, a on czuł, że zaraz znowu ją pocałuje i do diabła z konsekwencjami. Ta myśl nieco go otrzeźwiła.
– Czy co?
– Według madame Evy potrzebuję mieć coś, co mnie tutaj zakotwiczy. Żebym pamiętała, że już tu byłam, jeśli jeszcze kiedykolwiek tutaj wrócę.
– Co takiego?
– Nie wiem – wzruszyła ramionami. – Coś na czym mi zależy.
Trevor powoli sięgnął ręką za pazuchę i wyjął mały medalik na krótkim łańcuszku. Przez chwilę przyglądał mu się w milczeniu, zanim podał go Mai ze słowami:
– Sanctus Christopher, partonus viatris. Mam nadzieję, że przyniesie ci szczęście.
Delikatnie położył medalik na jej otwartej dłoni, a jego sercem targał strach. Czy teraz JEGO nie opuści szczęście? Z tego, co mówiła ta dziewczyna, będą go potrzebować. Spojrzał w oczy Mai, w te błękitne oczy, które tak go fascynowały.
– A czy ja będę ciebie pamiętał, jeśli jeszcze kiedykolwiek tu wrócę? – spytał cicho.
Dziewczyna zdjęła z szyi długi cienki łańcuszek, na końcu którego wisiał mały, srebrny sierp księżyca z wprawionym w niego niewielkim szafirem. Trevor wciągnął powietrze przez zęby.
– Znak czarownicy!
– Nie – Maya pokręciła głową. – To szafir. Odpędzi od ciebie złe duchy i uroki. Sam znak nie ma żadnej mocy.
Kiedy kładła mu wisiorek na dłoni, Trevor wyczuł magię spokoju płynącą od kamienia.
Pragnę podziękować Adamowi, twórcy postaci Trevora, za pomoc udzieloną mi w pracach nad tym rozdziałem. Rozmowy były miłe, rzetelne i nie zawierały żadnych spoilerów, więc nadal nie wiem więcej, niż Wy i nadal będę snuła dzikie teorie o Branie Przebiegłym oraz Michale Archaniele :)
Pragnę również podziękować Marcie, Pawłowi oraz reszcie zaangażowanej ekipy z discorda za podrzucanie pomysłów na wątki, dramy i twisty. Jeszcze nie mogę Wam powiedzieć czy któreś będą przydatne, but just you wait...
Pamiętajcie, że mój Trevor, to nie Trevor Adama i choć staram się zachować choć część vibe'u, to nadal są to dwie różne postacie. Mam nadzieję, że rozdział Wam się podobał i będziecie z niecierpliwością czekać na dalsze losy bohaterów.
Sol
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top