Rozdział 4

TREVOR


Coś chlupotało dookoła, sprawiając wrażenie, jakby Trevor miał zaraz wpaść do wody. Trochę niezgrabnie zaczął się gramolić, jednocześnie uświadamiając sobie, że jest nagi, a obok niego ktoś leży. Nagła świadomość rzeczywistości uderzyła go jak obuchem, kiedy spłynęły na niego wspomnienia o Mai i wydarzenia poprzedniego wieczoru.

Cholerny tokaj! Wszystko dlatego, że nie mógł znaleźć Mai w całym obozie, a madame Eva z uporem powtarzała, że jeszcze nie pora. To wtedy postanowił się upić, a potem przypomniał sobie, że jeszcze musi się wykąpać.

Słabo pamiętał, co było dalej, tokaj musiał mu już wtedy uderzyć do głowy i nawet nie bardzo zdawał sobie sprawę, gdzie tak naprawdę się znajduje.

Ostrożnie podniósł głowę, próbując nie zwracać uwagi na uporczywe łupanie pod czaszką i ku swemu zdziwieniu zobaczył, że obok niego leży kobieta. Naga.

Jedną rękę przerzuciła przez jego tors, a jej długie czarne włosy rozsypały się po jej ramionach i twarzy. Pochrapywała lekko, wtulając nos w jego ramię i rozczuliło go to. Delikatnym ruchem odgarnął jej włosy i zamarł.

To nie była Maya.

Kobietą, która nago leżała obok niego, której poufała poza wskazywała na to, że w nocy doszło między nimi do zbliżenia, była Ireena.

Trevor odskoczył od niej, spadając z niewielkiego daszku na drewniany pokład. Z oszołomieniem rozejrzał się dookoła, by zorientować się, że znajdują się na środku stawu Tsera, na łajbie Stefana Boshy. Na tym końcu krypy, który przy dużej ilości dobrej woli można by nazwać rufą, znalazł jakieś spodnie, ewidentnie nie swoje, i naciągnął je szybko, nie bacząc na to, że są zbyt krótkie. Gorączkowo zastanawiał się, jak wrócić do brzegu i nic poza popłynięciem wpław nie przychodziło mu do głowy. Zresztą, biorąc pod uwagę fakt, że na całej łajbie nie było jego ciuchów, zakładał, że tak właśnie się tu dostał. Zastanawiało go tylko, jak znalazła się tu Ireena? Czy to nie Robert powinien być na jego miejscu? Ostatnie dwa razy to właśnie on holował tę krypę rano.

Nieznośny ból głowy przeszkadzał mu w myśleniu; czuł, jakby jego czaszkę ktoś rozłupywał na pół tępym narzędziem, albo ewentualnie, jakby biegało tam stado oszalałych krów. Podniósł ręce i osłonił oczy, spoglądając w stronę brzegu i obozu Vistanich.

Kilka osób plątało się blisko wody, ale było za daleko, by jednoznacznie mógł stwierdzić, kto to. Zauważył jednak niebieską spódnicę Agathy i czerwoną kamizelkę Parpola.

Zaraz... Parpol? On nie powinien spać w trawie po nocnych walkach z Rockym? W tym momencie ktoś bardzo niski z nagim torsem podszedł do Agathy i oboje wdali się w dość głośną rozmowę z przywódcą Vistanich. Głos Agathy cichł, zanim dotarł do łajby, ale fragmenty tubalnych zdań wypowiadanych przez Parpola, niosły się daleko po wodzie.

– ... będzie musiał... ale jak to nie... wygląda to poważnie, powinniście... – docierało do uszu medyka.

– Słuchaj, Parpolu – to Rocky. – ... przeszedł wiele... Trevor na pewno... – dłoń Trevora zacisnęła się boleśnie mocno na wystającym daszku, kiedy zdał sobie sprawę, że wśród osób kręcących się w okolicy, nie widział Roberta.

Przez jego głowę przewinęły się obrazy z ich wędrówki do Vallaki i zrobiło mu się niedobrze. Jak najprędzej musiał powiedzieć Mai o tym, co ich spotkało, by razem mogli wymyślić, jak temu zapobiec.

Maya. Jak wytłumaczy jej to, co wydarzyło się w nocy? Z poczuciem winy obejrzał się w stronę wciąż śpiącej Ireeny. Odwróciła się właśnie na plecy, w całej krasie prezentując swoje wdzięki i Trevor ponownie poczuł mdłości. Na pokładzie znalazł ubrania dziewczyny i nakrył ją suknią, a potem usiadł na brzegu łajby, mocząc stopy w zimnej wodzie, opierając łokcie na kolanach i chowając twarz w dłoniach.

Powoli wracały strzępy wspomnień z minionej nocy, wprawiając go w coraz większą rozpacz. Przez moment rozważał utopienie się, by tylko przyspieszyć zakończenie tego dnia, ale potem zaczął się zastanawiać, czy jego śmierć nie zakończyłaby definitywnie tego cyklu powtarzających się spotkań i zrezygnował. Musi przełknąć wstyd i hańbę, i błagać Mayę o wybaczenie.

Uniósł głowę i spojrzał na brzeg, by zobaczyć jej błękitną spódnicę, kiedy stała tuż przy samej linii wody, spoglądając w jego stronę.

Miał ochotę zapaść się pod ziemię. Albo pod wodę.

– Ahoj! – Rozległo się z brzegu i gdyby podniósł głowę, Trevor mógłby zauważyć jak Agatha macha do niego, a ktoś inny płynie przez staw i jest już w połowie drogi. Nie zareagował jednak i wzdrygnął się, zaskoczony, kiedy Stefan Bosha wynurzył się nagle obok.

– Ukradłeś mój okręt! – zaatakował medyka Vistani, gdy tylko wszedł na "pokład", machając rękoma dla lepszego zobrazowania problemu.

– Cicho, niektórzy śpią – Trevor wskazał głową na Ireenę.

Bosha nie odezwał się, wciąż ciężko łapał oddech, trzymając się kurczowo daszku "kajuty".

– Jak tym dopłynąć do brzegu? – spytał Trevor, patrząc na Boshę z odrobiną pogardy. Właściciel krypy rozejrzał się z lekkim obłędem w oczach.

– Co zrobiłeś z żaglem? Tu był żagiel!

W głowie Trevora mignął obraz siebie, ściągającego szmatę wiszącą na maszcie łajby, by rozścielić ją na daszku "kajuty". Wskazał Boshy wystający fragment, akurat w momencie, kiedy Ireena przeciągnęła się i próbowała usiąść. Na widok Stefana pisnęła i naciągnęła wyżej suknię, którą była przykryta, zakrywając piersi.

– Trev! Zrób coś! Niech on na mnie nie patrzy!

Trevor przesunął dłonią po twarzy, po czym bez słowa zsunął się do wody i ruszył do brzegu. Musiał pomyśleć, a histeryczne krzyki tej dwójki nie pomagały.

Płynął, zagarniając wodę długimi ruchami, próbując oczyścić umysł i ułożyć sobie słowa przeprosin. Z tyłu, dwójka pozostawiona na pokładzie łajby, wydzierała się za nim, ale coraz mniej go to obchodziło, wraz z każdym przepłyniętym metrem.

Kiedy wreszcie poczuł pod sobą dno i stanął na nogach, wydawało mu się, że wszystkie mięśnie ma jak z galarety. Brak tężyzny fizycznej dawał mu się we znaki i pomyślał, że dobrze by było to trochę zmienić. Zastanawiał się tylko, czy będzie miał na to czas.

Rozejrzał się po brzegu, ale Mai nigdzie nie było, za to Agatha i Rocky zbliżali się do niego szybkim krokiem. Trevor uważnym spojrzeniem obrzucił nadchodzącą dwójkę: Agatha nie miała Zandora, a ciało Rocky'ego nie było pokryte siniakami. Roberta nie było nigdzie w zasięgu wzroku.

Ruszył w kierunku kompanów, postanawiając, że znajdzie Mayę, gdy tylko dowie się, co się wydarzyło. Zauważył, że Agatha co chwilę dotyka ramienia, a spokojny zwykle Rocky, wydaje się pobudzony. Nagle zrozumiał słowa Mai z poprzedniego razu, że coś się zmieniło. Wyglądało na to, że tego ranka nic nie odbyło się tak, jak powinno.

– Twoje rzeczy. – Warloczka podała mu zawiniątko, w którym z ulgą rozpoznał własne spodnie i koszulę. – Jak tam noc? Dobrze się bawiłeś?

– Gdzie jest Robert? – Przerwał jej i zauważył nagłą zmianę na jej twarzy, kiedy uśmiech znikł w mgnieniu oka, a zastąpiła go troska.

– W wozie Parpola – Rocky wskazał na duży wóz, stojący nieopodal. – Całą noc z nim spędziłem.

– Musisz go zbadać – dodała Agatha. – Parpol twierdzi, że to coś poważnego. Że Robert powinien tu zostać.

Trevor rozejrzał się w poszukiwaniu miejsca, w którym mógłby się przebrać. Jego wzrok padł na namiot madame Evy, z którego właśnie wyszła Maya. Przełknął nerwowo ślinę, w oczekiwaniu na jej ruch, ale stała tam tylko, patrząc na niego, a wyraz jej twarzy łamał mu serce.

"Już wie" pomyślał. "Ktoś jej powiedział."

Musiał to załatwić, wiedział o tym, ale w tym momencie Robert był ważniejszy. Machnął ręką na to, jak wygląda, posłał w stronę Mai blady uśmiech, na który nie zareagowała i podążył za Agathą i Rockym do wozu przywódcy Vistanich.

Były pirat wyglądał okropnie. Jego przystojna twarz wyrażała pustkę, kiedy spokojnie leżał na pryczy, patrząc na wchodzącą procesję. Parpol, ocierający pot z jego bladego czoła, obejrzał się na nich, po czym bez słowa wstał i wyszedł, zabierając ze sobą warloczkę.

Skacowany umysł Trevora próbował ogarnąć sytuację.

– Co mu się stało? – Zapytał stojącego obok barbarzyńcę, który z rozpaczą wpatrywał się w oblicze leżącego przyjaciela.

– To ja ciebie pytam, co mu jest! – Rocky ukrył twarz w dłoniach. – On nie może umrzeć, słyszysz?! Nie może! Zrób coś, te swoje machanie rękami i dziwne słowa. Uratuj go!

– Trevor – odezwał się nagle Robert. Medyk odwrócił się do niego i zobaczył niezdrowy blask w jego niebieskich oczach. Chłopak chciał się podnieść, ale coś go powstrzymywało i po chwili Tevor zorientował się, że to szerokie pasy materiału, którymi Robert był przywiązany do łóżka. – Trevor – powtórzył były pirat. – Masz babeczkę, prawda? Została ci jedna, wiem o tym! – Mówił gorączkowo, jego palce zaciskały się i rozluźniały, a bladość skóry podkreślała wszystkie szramy na jego twarzy. Wyglądał jak upiór.

– Kiedy to się zaczęło? – Spytał medyk Rocky'ego.

Barbarzyńca popatrzył na niego lekko nieprzytomnie.

– Jak to kiedy? Jak zjadł te cholerne babeczki!

– Nie. Wczoraj. Po wróżbach zachowywał się normalnie.

Rocky uspokoił się trochę, jakby niewzruszona poza Trevora wpłynęła na niego pozytywnie.

– Nie wiem dokładnie. Mieliśmy z Parpolem stanąć do walki na pięści, kiedy zaczął wykrzykiwać jakieś rzeczy o domu i rodzinie, a potem rzucił się z pięściami na niewinnych Vistanich. Miał całkiem szalone oczy i ociekał potem. I siły miał za dwóch. Czterech ludzi było trzeba, żeby go obezwładnić.

Głośny okrzyk Roberta przerwał opowiadanie barbarzyńcy.

– Masz babeczkę! Na pewno ją masz, czarownico! Wiem, że ją chowasz przede mną! – Zakończył swój wybuch wysokim śmiechem, który świdrował Trevora pod czaszką. Szarpał się przy tym na łóżku z siłą, która, zdawałoby się, pozwoli mu się zaraz uwolnić. Rocky zaczerpnął głęboko powietrza, zanim był w stanie kontynuować opowieść.

– Parpol kazał go tu przynieść i przywiązać do łóżka. Całą noc czuwałem przy nim, ale z każdą chwilą jest coraz gorzej. Coraz gorzej, Trevor.

Medyk czuł, jak poczucie winy przygniata go do ziemi. Zawiódł drużynę na całej linii. O Mai nawet nie chciał w tej chwili myśleć. O niczym nie chciał myśleć. Kolejna śmierć na jego sumieniu...

Nie wiedział, co miałby zrobić, by pomóc Robertowi. Jego czar uzdrawiający działał na fizyczne objawy, a tutaj problem najwyraźniej miał podłoże psychiczne. W tych cholernych babeczkach musiał być jakiś środek o długotrwałym działaniu, wywołujący halucynacje, który teraz krążył w ciele Roberta; we krwi, albo co gorsza, w mózgu. Trevor podejrzewał to drugie.

– Rocky... – medyk zastanawiał się przez moment, jakie zadanie może wyznaczyć druhowi, żeby go czymś zająć. – Przynieś mi wody. Nie ze stawu, pitnej.

– Wody? Chcesz go leczyć wodą? Może wino będzie lepsze?

– Wody. Gorącej. I niech nikt tu nie wchodzi przez chwilę. Powiedz Agacie, żeby przyzwała Zandora, będzie wiedziała o co ci chodzi.

– Dużo tej wody?

– Pół dzbana wystarczy. I spróbuj się potem przespać. Będziesz mi potrzebny w pełni sił.

Barbarzyńca z rozpaczą spojrzał na leżącego na łóżku, znowu spokojnego przyjaciela, po czym wyszedł, jakby mu ulżyło, że wreszcie ma przed sobą jasno określony cel. Trevor zmienił zbyt krótkie spodnie Boshy na własne ubranie, przez cały czas czując na sobie śledzący wzrok Roberta. W końcu klęknął koło pryczy, wydobył z ukrytego schowka w pasie swój krzyż i ujął dłoń kompana. Była zimna, jak marmur w kościele. Palce chłopaka zacisnęły się kurczowo na dłoni medyka i do uszu Trevora dobiegł ochrypły szept, jakby poprzednie krzyki odebrały choremu głos:

– Trevor... – Robert brzmiał całkowicie normalnie, a przy tym tak smutno i spokojnie, jak nigdy od kiedy się poznali. – Jeśli z tego nie wyjdę... powiedz Williamowi... powiedz mu... – zamilkł, jakby szukając słów, ale po chwili jego powieki opadły, zakrywając błękitne oczy. Były zakonnik w napięciu wpatrywał się w oblicze chorego, szukając oznak śmierci, ale Robert oddychał, choć z niejakim wysiłkiem. Rozpoczął więc modlitwę w jego intencji, w jednej ręce ściskając swój krzyż, a drugą obejmując lodowate palce przyjaciela. Łacińskie słowa modlitw, które płynęły prosto z serca, przepływały między nimi, a rozpaczliwe prośby o wybaczenie i zdrowie dla chorego, przeplatały się z błogosławieństwami, gdy zatracał się w litanii do sił Niebieskich.

Nie wiedział, ile czasu tak spędził, gdy od strony wejścia do wozu rozległy się głosy i ktoś wspiął się po drewnianych schodkach. Drzwi uchyliły się i w progu stanęła Maya, niosąca dzban z wodą. Jej twarz była całkowicie poważna, gdy ogarnęła wzrokiem scenę wewnątrz: leżącego na łóżku Roberta, którego oddech był tak płytki, że prawie niewidoczny i modlącego się Trevora. Czas jakby zatrzymał się na chwilę, kiedy oboje spojrzeli sobie w oczy.



Zrobiło się nieprzyjemnie i kto wie, do czego to wszystko doprowadzi? Kto wie, jaka jest przyczyna takiego stanu rzeczy?

Pomysł z Ireeną burzącą sielankę naszych bohaterów zawdzięczam Marcie (dziękuję!), która zwróciła mi uwagę, że nie może być za łatwo, ale ta sytuacja pięknie wpisała mi się w dzisiejszy rozdział. Mam nadzieję, że rozdział się Wam podobał i będziecie czekać na kolejny.

Sol

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top