6. Dajmy sobie szansę
Pierwszą stację kontrolną minęli bez większych przeszkód. Na drugiej i trzeciej również nie napotkali problemów. Jedno spojrzenie w chmurne oczy Widow zazwyczaj wystarczyło, aby powstrzymać żołnierzy Hydry od zbędnych pytań. Tym bardziej dociekliwym mówili, że dostali specjalne rozkazy od samego von Struckera. Ten szereg drobnych sukcesów bardziej jednak martwił Rogersa, niż cieszył. Młody dowódca nie mógł się pozbyć wrażenia, że lada chwila los się odwróci i szczęście przestanie im sprzyjać.
- Ciekawe na jak długo to wystarczy.
- Musimy minąć jeszcze tylko jedną grupę żołnierzy - pocieszyła go dziewczyna. Widział, że sama też ledwie wytrzymywała napięcie. - Potem będziemy mogli zatrzymać się na parkingu i zaplanować, co robimy dalej.
- Myślałem, że masz już wszystko zaplanowane. - Nie potrafił ukryć rozczarowania, a ona najwidoczniej była na nie przygotowana, bo wzruszyła tylko niedbale ramionami.
- Nie spodziewałam się, że dotrzemy aż tak daleko - wyznała na swoje usprawiedliwienie. - Nikt też nie raczył powiedzieć mi, po co właściwie tu przybyliście.
- Musimy pojmać von Struckera i znaleźć to dziwne źródło energii, nad którym teraz pracuje.
- Skarbie, tego już się dawno domyśliłam - prychnęła Widow. - Chodziło mi o szczegóły.
- Jak najmniej strat, jak najwięcej odbitych więźniów. Musimy też zdobyć wszystko, co udało im się opracować na bazie tego źródła energii. Mamy też przesłać do siedziby głównej namiary, żeby mogli wysadzić wszystko w powietrze.
Widow prychnęła i pokręciła z niedowierzaniem głową. Zapewne po słynnej TARCZY spodziewała się jakiegoś bardziej konkretnego planu. A może po prostu zastanawiała się, dlaczego postanowiła im zaufać? Czy jej szansa na nowe życie była warta ryzyka?
Wjechali właśnie na zaskakująco opustoszały parking. W porównaniu z pilnie strzeżonymi stacjami kontrolnymi na wielkim placu nie było ani żywej duszy. Rogers wiedział, że powinno go to cieszyć, bo odwlekało moment nieuchronnej konfrontacji, ale z jakiegoś powodu poczuł się mocno zaniepokojony. Zupełnie jakby byli jedynie nic nieznaczącymi mrówkami, próbującymi wspiąć się po nodze śpiącego giganta.
Gdy odetniesz hydrze głowę, na jej miejscu wyrosną trzy nowe, jeszcze bardziej jadowite.
Zaklął pod nosem i wyskoczył z ciężarówki.
- Chłopaki - syknął, pukając w bok naczepy. - Jesteśmy w środku.
- W środku? - prychnął Remy. Jako pierwszy wylądował na asfalcie. - Bo mnie to wygląda na parking, mon ami.
- To i tak więcej niż nam było trzeba - zauważył Logan w przerwie pomiędzy jednym trzaśnięciem kości a drugim. - Śmierdzi Sabertoothem - dodał po chwili z mało przyjemnym uśmiechem.
- Nim i paroma innymi starymi przyjaciółmi - przyznał Steve. - Ale przecież nikt nigdy nie mówił, że będzie łatwo.
Jego słowa w ogóle im się nie spodobały, tym bardziej, że chwilę później podzielił ich na dwa zespoły. Pierwszy, w którego skład wchodzili Logan, Remy, Buck i Clint, miał przerwać eksperymenty genetyczne. Drugi, czyli on, Sam i Widow, kierował się prosto po Tesseract. Na wykonanie zadań dawał im tylko trzy godziny. Po upływie tego czasu, powinni spotkać się przy ciężarówce i niezwłocznie odjechać, bo TARCZA dostała już namiary na bazę Hydry i czekała jedynie na sygnał, aby wysadzić ją w powietrze.
- To nie jest jakoś wyjątkowo optymistyczny plan - zauważył smętnie Sam. - Tylko trzy godziny?
- Ktoś kiedykolwiek obiecywał, że będzie prosto? - prychnął Logan, dziwnie podniecony perspektywą zbliżającego się spotkania ze śmiercią. - Jakieś ciepłe słowa na pożegnanie, Rogers?
- Skopcie im dupy tak, żeby równo puchły - odparł, na co wszyscy wybuchnęli nieco nerwowym śmiechem. Wiedzieli doskonale, że Steve oszczędzał przekleństwa na wyjątkowe chwile, właśnie takie jak ta. Wbrew powszechnej opinii miał ich całkiem pokaźny asortyment, do tego w różnych językach. Fakt, że nie użył czegoś bardziej wyrafinowanego nieco poprawił wszystkim nastroje.
Nie chciał mówić nic zbyt optymistycznego, aby nie rozbudzać na próżno ich nadziei. Doskonale zdawał sobie sprawę, że ich szanse na powodzenie nie przekraczają pięćdziesięciu procent. Mimo to, gdy Remy chwycił go za ramię i obrzucił błagalnym spojrzeniem, zdobył się na uśmiech i zapewnił:
- Nasza umowa jest wciąż aktualna, LeBeau. Lepiej żebyś o tym pamiętał, gdy będziesz próbował uciec.
- Ja i ucieczka? Ależ mon ami! Nigdy nawet nie myślałem o tym, aby was porzucić!
Z jakiegoś powodu to oczywiste kłamstwo okropnie ich wszystkich rozbawiło. W końcu gdyby ich misja nie miała realnych szans na powodzenie Gambit uciekłby już dawno temu, prawda?
* * *
Steve nigdy by się do tego nie przyznał, ale na widok żołnierzy Hydry poczuł ogromną ulgę. Przyjemność sprawił mu również fakt, że w końcu mógł komuś porządne przyłożyć. Widow i Sam świetnie sobie radzili, jak przystało na dobrze wyszkolonych agentów. Z zabójczą precyzją eliminowali wszystkich niedobitków. Żałował tylko odrobinę, że nie mieli czasu na chowanie zwłok.
Po chwili jednak przestał się tym przejmować. Ktoś najwyraźniej albo znalazł zmasakrowanych kolegów, albo domyślił się, dlaczego nie odpowiadają na wezwania, bo wąskie korytarze rozbłysły czerwonym światłem a z głośników ryknął alarm.
W przeświadczeniu, że podążają w dobrym kierunku, upewniał ich coraz większy opór ze strony żołnierzy Hydry. Chociaż Rosjanka dysponowała mnóstwem informacji o bazie, nikt nie pozwolił jej poznać dokładnie planu budowli, dlatego musieli się opierać wyłącznie na przeczuciach.
- Daleko jeszcze? - sapnął Sam.
- Twoje jęczenie na pewno nie przybliży nas do celu - sarknęła Widow w trakcie jednego ze swoich popisowych wykopów.
- Przecież się tylko grzecznie zapytałem!
- A co? Zmęczyłeś się już?
- Dość! - uciszył ich Rogers. - Słyszycie to?
Rzeczywiście, dookoła dało się słyszeć dziwne jednostajne buczenie rozchodzące się stłumionym echem po korytarzach. Nawet wycie alarmu nie zdołało w pełni go zagłuszyć. Na pytające spojrzenie Rogersa, Widow po prostu kiwnęła głową.
- Zachowajcie czujność - rzucił szeptem Steve, choć wiedział, że nie ma ku temu potrzeby.
Sam i Widow doskonale wiedzieli, co powinni robić. Skoczyli pod przeciwległe ściany, przygotowali do strzału krótkie karabiny z tłumikami i pozwolili Steve'owi skupić na sobie całą uwagę potencjalnych przeciwników. Ruszyli bez chwili zwłoki.
Przebili się przez pierwsze drzwi. Żołnierze, którzy za nimi czekali, okazali się zdecydowanie lepiej wyszkoleni i wyposażeni od tych, z którymi mieli do czynienia do tej pory. Schowani za pancernymi stołami laboratoryjnymi obsypali wejście gradem pocisków. Zamknięte w klatkach zwierzęta, spłoszone hukiem wystrzałów, zaczęły miotać się, wyć i skamleć.
Steve pożałował, że zdecydował się na porzucenie tarczy. Mimo to nie zamierzał rezygnować ze swojej niemal graniczącej z głupotą brawury. W kilku susach przebył odległość dzielącą go od pierwszego stołu, przeskoczył ceramiczny blat, rozgniatając przy okazji butem twarz zamaskowanego żołnierza. Dwóm jego kolegom pospiesznie wyszarpnął karabiny, którymi rozbił im nosy (a może nawet coś więcej). Choć nadludzka siła zawsze utrudniała mu ocenę poczynionych szkód, zdecydowanie wolał walkę wręcz niż inne, bardziej „humanitarne" metody pozbywania się wrogów.
Ponad jego głową żołnierze Hydry, Widow i Sam wymieniali się uprzejmościami. Stłumione przez maski krzyki i głuche jęki przeciwników jednoznacznie dowodziły, kto miał lepsze oko i pewniejszą rękę.
Wykorzystując trwającą kilka sekund ciszę, Steve wskoczył za następną osłonę i brutalnie przywitał nowych przeciwników.
Musiał powtórzyć manewr jeszcze cztery razy, zanim ogień ustał na dobre. Kałuże krwi rosły na posadzce, a czerwone światło jedynie potęgowało grozę. Wyjące zwierzęta zaczynały odchodzić od zmysłów i Rogers nie był nawet specjalnie zaskoczony, że to Wilson postanowił ruszyć im z pomocą.
- Zaczekaj. - Z bólem serca chwycił go za ramię, zanim przyjaciel zdążył zabrać się za klatkę z zlęknionymi kapucynkami. - Nie możesz ich wypuścić.
- Chciałeś chyba powiedzieć, że nie mogę ich tu zostawić - warknął Sam, z niedowierzaniem patrząc na dowódcę.
- Zastanów się nad tym, Sam. Nie mamy pojęcia, co na nich testowali.
- Znając von Struckera, nie zdziwiłabym się, gdyby to była broń biologiczna.
Wilson chciał zaoponować. Kochany, dobroduszny Sam. Godzinami potrafił siedzieć w parku i karmić gołębie, a przynajmniej raz w miesiącu musiał odwiedzić nowojorskie zoo, by upewnić się, czy zwierzęta aby na pewno miały odpowiednie warunki. Steve widział doskonale ile wysiłku kosztowało go podjęcie decyzji o porzuceniu kapucynek, beaglów i białych szczurów.
- Czyli teraz tędy? - zapytał zdławionym głosem, celując w kolejne drzwi.
- Pancerne - syknęła z niezadowoleniem Widow. - Tesseract, tak?
- Oby. - Steve zerknął na zegarek. - Czas się nam kończy.
- A jeśli to my znaleźliśmy eksperymenty?
- Wtedy Logan pozdrowi ode mnie von Struckera.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top