3
- A więc tak – zaczęła Pepper, dopadając w końcu Tony'ego, schowanego w cieniu jego ulubionego drzewa. – Nazywa się Steve Rogers, ma dwadzieścia jeden lat i tytuł kapitana, wychowywał się na Brooklynie, lubi sport, literaturę piękną, stare filmy, Franka Sinatrę i malarstwo. Nie ma dziewczyny, a chociaż już zgłosiło się kilka kandydatek, żadną się nie zainteresował, więc może są szanse na...
- Pep – przerwał jej brunet z twarzą wykrzywioną w kiepskiej parodii uspokajającego uśmiechu. – On sypia z moim ojcem.
Pepper i Rhody spojrzeli na niego z przerażeniem. Nie martwiło ich zachowanie jego ojca, tylko to, jak Tony to zniesie. Cóż, nie pierwszy raz miał za sobą nieprzespaną noc, więc nie mogło być aż tak źle.
Po ich oczach odgadł, że było jeszcze gorzej.
Musiał od nich uciec. Od nich i od ich współczucia. Byli jego najlepszymi przyjaciółmi – jedynymi przyjaciółmi, nie licząc Bannera i Jarvisa – musiał więc chronić ich przed swoim bólem. Jeszcze raz spróbował się uśmiechnąć:
- Obiecałem Bruce'owi, że do niego zajrzę – skłamał i odszedł na tyle szybko, by nie chcieli za nim iść i na tyle wolno, by nie wyglądało to na ucieczkę.
W sumie był bardzo ciekaw wyników badań Bannera, więc może nic się nie stanie jeśli zaszyje się w jego laboratorium. To byłoby najlepsze posunięcie – zniknąłby z oczu Rhody'emu i Pepper, a przy okazji ograniczyłby prawdopodobieństwo, że przez przypadek wpadnie na...
- Stark, poczekaj!
Cudownie. Po prostu świetnie. Ten sam miękki męski głos, który ze śmiechem mruczał imię jego ojca, do niego zwraca się tylko per „Stark". Nie mogło być lepiej.
Tony odwrócił się powoli, by rzucić okiem na zmierzającego ku niemu Steve'a i jego dwuosobową obstawę. Z oczu tej dwójki wyczytał jasno, że jeśli Steve chce z nim porozmawiać, to już ich w tym głowa żeby nie udało mu się uciec. Postanowił nawet nie próbować.
- Hej – zawołał irytująco radośnie Steve, gdy był już na tyle blisko, by nie musieć podnosić głosu. Nie zmieniało to faktu, że ktoś taki jak on i tak zwracał na siebie uwagę wszystkich dookoła. – Przepraszam za wczoraj. Trochę głupio wyszło.
Stark zmierzył wzrokiem rumieniec, który wpełzł na policzki blondyna. Nie był w stanie nic na to odpowiedzieć. „Rzeczywiście, głupio wyszło. Chciałem się z tobą przespać, a ty wybrałeś mojego ojca." Żenujące. Skinął mu tylko głową, na znak, iż przyjmuje przeprosiny.
- Poznałeś już Natalie i Clinta? – zapytał Steve, ewidentnie próbując przerwać dzielące ich milczenie.
- Jeszcze nie miałem okazji – przyznał zgodnie z prawdą. Kiwnął w ich stronę głową. Wiedział, że są groźni, a oni wiedzieli, że on wie. Dla ich trojga taki początek znajomości w zupełności wystarczył, niestety, Steve postanowił dokonać bardziej szczegółowej prezentacji, przynajmniej jeśli chodziło o młodego geniusza:
- Tony jest synem Howarda.
A więc w jego świecie istnieje tylko dlatego, że jest synem swojego ojca. Pięknie.
Cokolwiek. Niech stanie się cokolwiek, co uratuje go od tego koszmaru. Naprawdę, nie będzie wybrzydzał.
- Anthony! Czy mógłbym cię porwać do mojego gabinetu?
Bogu niech będą dzięki za Coulsona.
Tony spojrzał na niego z uśmiechem tak pełnym szczęścia i wdzięczności, że brwi trójki jego nowych „znajomych" mimowolnie powędrowały ku górze.
- No nie wiem, Phil – zaśmiał się Tony, na co poza zdziwieniem na twarz Steve'a wstąpiła konsternacja. Skoro on nazywa jego ojca po imieniu, to niby co złego jest w tym, że on mówi tak do Coulsona? Ach, no tak. Oni nie są kochankami. – Porwanie mnie to nie jest taka prosta sprawa.
Dyrektor postanowił chwycić byka za rogi, bo zamiast skarcić go za spoufalanie się z nim na szkolnym korytarzu, objął go ramieniem, jak najlepszego przyjaciela i spróbował pociągnąć go za język:
- Wciąż nie powiedziałeś mi jak udało ci się wtedy uciec...
Nim zupełnie utonął w tych słownych przepychankach z Coulsonem, usłyszał jeszcze jak Steve pyta swojej obstawy:
- Jakie wtedy? O co chodzi z tym porwaniem?
Gabinet Coulsona jak zwykle emanował nadętością. Tym razem jednak Tony z wdzięcznością schował się w jego wnętrzu. Nawet jeśli miało to oznaczać wystawienie się na kłopotliwe pytania dyrektora.
- A więc poznałeś już Rogersa i resztę?
O, właśnie takie pytania.
- Mhm – bąknął niemrawo Tony. – Czy to w tej sprawie miałem dać się porwać?
Coulson usiadł na swoim czarnym fotelu za mahoniowym stołem i posłał mu uprzejmy lecz jednocześnie pełen protekcjonalnej wyższości uśmiech. Ciekawe do czego tym razem będzie chciał go zmusić.
- Moim przełożonym bardzo podobały się prototypy, które mi wczoraj zostawiłeś – wyznał Phil, a w jego ustach był to najwyższej klasy komplement. – Jeden z nich w szczególności przypadł im do gustu – na poparcie swych słów wyciągnął z szuflady plik dokumentów i podał je Starkowi. Chłopak szybko rozpoznał swoje własne notatki i wprowadzone do nich poprawki. W prawdzie nie lubił cudzych notatek na swoich pracach, ale niektóre z tych wydały mu się... intrygujące.
- Chcecie żebym przerobił impaktowy paralizator na grot strzały? – zapytał, podnosząc wzrok znad szkiców. – Ile mam czasu? I, jeśli wolno mi wiedzieć, skąd takie zamówienie?
- Tak. Nie więcej niż tydzień jeśli to możliwe. Nie, nie wolno. I tak wiesz już zbyt wiele.
- I co z tym zrobicie, Phil? Zlikwidujecie mnie? – zaśmiał się Tony, szybko jednak uświadomił sobie, że to jednak prawda. Właśnie to zrobią jeśli będzie za dużo węszył i produkował za mało broni.
- Oczywiście, że nie, Anthony – Coulson zaprzeczył przez grzeczność. – Jeśli chcesz, możesz już iść. Życzę ci miłej pracy.
Tony'emu nie trzeba było dwa razy powtarzać – błyskawicznie zrozumiał, że ma się ulotnić, i to też zrobił. Zachowanie Coulsona jasno dało mu do zrozumienia, że w którymś momencie dyrektor zdradził mu zbyt wiele informacji. Tylko w którym? Chwila, chwila, o co zapytał na początku? Czy poznał już Rogersa... Cóż, to głupie pytanie. Zapytał jednak również o pozostałą dwójkę. Czy któreś z nich posługiwało się łukiem? Steve'a od razu wykluczył. Jego sylwetka sugerowała raczej walkę w zwarciu niż ataki dystansowe. Natalie czy Clint? Clint miał zdecydowanie silniejsze ramiona, więc raczej to on wchodził w grę.
Co to w ogóle był za projekt? Przecież Rhody też był na stypendium wojskowym, a absolutnie w niczym ich nie przypominał. Nie mówiąc już o Stevie, z tymi jego...
Dość. Dość myślenia o Stevie. To i tak przecież nic nie zmieni, a myślenie o nim było bolesne.
Lepiej myśleć o Bannerze i jego promieniowaniu.
Po drodze do laboratorium zahaczył jeszcze o automat z kawą i wziął dwie największe ze wszystkimi możliwymi dodatkami (pieszczotliwie nazywał ją paliwem, co zawsze wywoływało śmiech Bruce'a). Dopiero tak uzbrojony ruszył odwiedzić przyjaciela.
Banner już na pierwszy rzut oka wydał mu się dużo weselszy niż na co dzień, co i jemu poprawiło humor. Przynajmniej do jednego z nich los się uśmiechnął.
- No, no, no, Bruce! Czy mi się wydaje, czy ty promieniejesz?
- Tony, ty mnie podrywasz czy tylko próbujesz być zabawny? – zapytał w odpowiedzi Banner, rzucając mu szeroki uśmiech znad rzędu probówek.
- Przyniosłem ci pełny bak paliwa, więc obawiam się, że raczej to pierwsze – odparł Stark, podając mu kawę. – Czy to źle?
- Powiedziałbym raczej, że dobrze się składa, bo akurat przyda mi się twoja pomoc – zaśmiał się Bruce. Odłożył na bok wszystkie notatki i wyliczenia, znajdując odrobinę przestrzeni na ich rozmowę. – Zaangażowano mnie w projekt. Taki prawdziwy projekt z prawdziwego zdarzenia. Nie jakieś tanie eksperymenty tylko PROJEKT. Czy ty to rozumiesz?
- Cieszę się twoim szczęściem – zapewnił go młodszy chłopak. – Nim jednak zacznę razem z tobą piszczeć jak mała dziewczynka na widok jednorożca, zechcesz mi zdradzić nieco więcej szczegółów?
Banner przewrócił oczami i zaczął się z nim droczyć.
- No wiesz, to jest bardzo tajny projekt...
- I ty przeciwko mnie?
- Mogę ci tylko powiedzieć, że odziedziczyłem po Abrahamie Erskinie projekt serum na super żołnierza – wyznał, bardzo z siebie zadowolony, gdy jednak napotkał na pełne zwątpienia spojrzenie Tony'ego, entuzjazm z niego uleciał. – Wiem, że to brzmi jak jakiś żart, ale uwierz mi, tak nie jest. Erskine'owi udało się przeprowadzić projekt do końca i stworzyć jednego takiego żołnierza, ale niedługo potem umarł i zostawił po sobie tylko wynik swoich badań i kilka zaszyfrowanych notatek.
- A ty, na podstawie tych notatek i materiału genetycznego pana żołnierza, masz odtworzyć to całe serum?
- Bingo! – przyznał radośnie Bruce. – I tak się składa, że on zaraz tu przyjdzie. Pewnie już miałeś okazję go zobaczyć. Nazywa się Steve Rogers, taki wysoki blondyn, raczej przystojny... Tony? Wszystko w porządku? Jesteś strasznie blady.
- Nic mi nie jest, po prostu się nie wyspałem. Znowu. Wiesz jak to jest...
To nieudolne tłumaczenie przerwało mu pukanie do drzwi. Cholera! Dlaczego on musiał być tak lekki na wspomnienie? Dlaczego to musiał być właśnie on?
- Możesz wejść, Steve! – zawołał Bruce. Naprawdę nie domyślił się, co działo się ze Starkiem? A podobno był geniuszem...
Rogers ostrożnie wślizgnął się do laboratorium. Widać było po nim, że takie miejsce pracy to zdecydowanie nie jego bajka, a mimo to nie dał się przytłoczyć ogromowi probówek, szalek, płytek, mikroskopów, spektrofotometrów i innych równie przyjaznych przeciętnemu człowiekowi sprzętów. Na widok Tony'ego uśmiechnął się i już otwierał usta, żeby coś powiedzieć, gdy spostrzegł ponury wyraz twarzy Bannera.
- Czy coś się stało? – zapytał zaniepokojony.
- Nic poważnego – odparł Banner i posłał Tony'emu znaczące spojrzenie. – Po prostu Tony miał właśnie zadzwonić do Happy'ego i poprosić, żeby zabrał go do domu. Prawda, Tony?
- Bruce, jestem tylko trochę zmęczony, to wszystko...
- Kłóć się ze mną jeszcze trochę, a osobiście dopilnuję żebyś trafił do łóżka – ta groźba nie wywołała chyba zamierzonego efektu, bo po chwili dodał: - Wspominałem już, że w pakiecie jest tulenie przeze mnie do snu, a rano poważna rozmowa z Pepper?
Gdyby w tym momencie Steve zaproponował, że to on utuli go do snu, z chęcią by się jeszcze pokłócił. Niestety, nic takiego nie usłyszał, więc posłusznie sięgnął po telefon i wybrał numer do Happy'ego.
Przez kilka irytująco długich minut musiał mu tłumaczyć, że wzywanie karetki i dzwonienie po jego ojca są zbędne. Rozumiał jego troskę, ale ta nadopiekuńczość zaczynała go nieco irytować. Najgorsze było to, że przez cały czas czuł na sobie spojrzenie Steve'a, przez co bez przerwy gubił wątek. Dlaczego mu to robił? Już sama jego obecność sprawiała mu ból.
- Happy zaraz przyjedzie – oznajmił w końcu, zakończywszy połączenie. – Przez chwile zastanawiał się, czy nie przylecieć helikopterem, ale na szczęście przypomniał sobie, że nie ma licencji pilota.
- Nie martw się – prychnął Bruce, znów zadowolony z życia. – Do następnego razu na pewno ją zdobędzie.
- Do jutra? Niby jak? – żachnął się Tony, posyłając mu jeden ze swoich najbardziej rozbrajających uśmiechów.
Tego Banner zwyczajnie nie wytrzymał – przyciągnął do siebie przyjaciela i bezlitośnie zaczął mierzwić mu włosy. Taka sytuacja nie byłaby w sumie dla nich niczym nowym, wcześniej jednak nie miewali widowni. Tony miał absolutną pewność, że Steve uważnie śledzi wszystkie ich słowa i gesty, nie rozumiał tylko po co. Czyżby zamierzał o tym donieść jego ojcu? Ciekawe ile czasu zajmie mu zrozumienie, że wspominanie o Tony'm to najgorsza z możliwych gra wstępna.
- O co chodziło Coulsonowi z tym porwaniem? – zapytał w końcu.
Bruce odsunął się szybko od Tony'ego i spojrzał na niego z ledwie tłumioną troską. Dlaczego wszyscy jego przyjaciele tak bardzo przejmowali się tym porwaniem? Zupełnie jakby wychodzili z założenia, że było to u niego źródłem jakiejś traumy, czy coś... Ok, niech będzie, od tamtego dnia bez przerwy udoskonalał swoją zbroję, ale to chyba nic dziwnego, w końcu był technologicznym geniuszem!
Wzruszył ramionami w stronę Bannera i wyjaśnił:
- W zeszłym roku porwała mnie grupa terrorystyczna i próbowała zmusić do konstruowania dla nich broni, ale udało mi się im uciec. To wszystko.
- To wszystko? – Rogers wydawał się co najmniej wstrząśnięty.
- No... tak. W sumie to był ich błąd. Mogli mi nie zostawiać puszki po coca-coli, agrafek i śrubokręta. Nie wyobrażacie sobie nawet ile taki zestaw daje możliwości.
- Wystarczy, Stark – syknął blondyn. Skąd wzięła się ta jego złość? Przecież to nawet go nie dotyczyło. – Jak możesz w tak lekceważący sposób podchodzić do własnego życia?
- Byłem im potrzebny żywy, więc, jakbyś nie zauważył, Rogers, może życie nie było zagrożone – warknął Tony. – Poza tym – moje życie to absolutnie nie jest twój interes.
- Przeciwnie, to jest mój interes. Gdyby coś ci się stało, Howard z pewnością...
- PASS.
Nim Stark zdołał zorientować się, co właściwie robi, był już na zewnątrz, drżąc z rozpaczy, a drzwi od laboratorium trzasnęły za nim głośno. Czuł się zupełnie jakby ktoś próbował się przebić młotem pneumatycznym przez jego klatkę piersiową. Dlaczego on mu to robił? Dlaczego liczył się tylko jego ojciec?
- Przegiąłeś, stary – dobiegło go zza drzwi.
- Dlaczego? Czy powiedziałem coś nie tak? – głos Steve'a był pełen dziwnego smutku, zupełnie jakby kierował się jak najlepszymi chęciami i nie rozumiał, co mu nie wyszło.
- Nie powinieneś wspominać przy nim o jego ojcu.
- Ale dlaczego? Howard jest przecież...
- Jest cudownym człowiekiem, to z pewnością. Ale jest też beznadziejnym ojcem. Jeśli chcesz zaprzyjaźnić się z Tonym nigdy o nim nie wspominaj. Nigdy.
- Wydawało mi się, że Howard bardzo go kocha.
- Dobrze ci się wydawało. Ale nie w tym jest problem. Problem tkwi w tym, że oni nie potrafią kochać.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top