II
[Jeff]
Biegłem przez las jakby coś mnie goniło. Ale jedyne przed czym uciekałem to przeszłość, właściwie cały czas przed nią uciekam. A najgorsze jest to, że nigdy nie uda mi się przed nią uciec, choćbym bardzo chciał.
Ze spuszczoną głową włóczyłem się po lesie, nie mając co z sobą zrobić. Czułem jak ciemność ponownie zalewa mnie od środka; aż odechciewa się żyć.
Nie miałem konkretnego celu, po prostu cały czas szedłem przed siebie z rękami w kieszeni bluzy, która już nigdy nie odzyska swojego pierwotnego, śnieżnobiałego koloru. Już zawsze pozostaną na niej plamy, których nie da się pozbyć. Nie przeszkadza mi to, bo właśnie tak ma być. Oni muszą wiedzieć co zrobiłem.
Nim się spostrzegłem, stałem przy ogrodzeniu miejskiego cmentarza. Nie myśląc o niczym wspiąłem się na nie i przeskoczyłem na drugą stronę. Mijając nagrobki zacząłem się zastanawiać co ja tu właściwie jeszcze robię. Dlaczego nie zostawię tego miejsca? Nie odejdę? Przecież już nic mnie tu nie trzyma, a jednak nie potrafię tego zostawić. A może gdybym odszedł, to te wszystkie koszmary przestały by mnie dręczyć.
Przystanąłem przy szarym, lekko już podniszczonym grobie, gdzie wyblakłe litery głosiły: "Tu spoczywa Liu Woods." Zmęczonym wzrokiem wpatrywałem się w napis; to boli.
Nie pamiętam już ile razy tu przychodziłem i przepraszałem mojego brata za to, co mu zrobiłem. Nie wiem ile razy przychodziłem tu tylko po to, by pobyć samemu, by pozwolić okrutnym wspomnieniom ponownie zalać mój umysł.
Czasem słyszę jego głos, a przede mną pojawia się jego zrozpaczona mina tuż przed tym jak go zamordowałem. To najgorsze koszmary.
Nie mogłem tam dłużej stać, to zabierało ze mnie życie.
- Kim jesteś? - Usłyszałem, gdy już miałem odejść. Usmiechnąłem się sam do siebie i odwróciłem się.
- Jestem Jeff - powiedziałem. Widziałem jak na twarzy starszej kobiety maluje się przerażenie. - Idź. Spać. - Złapałem ją za włosy i poderżnąłem gardło; jej krew opryskała moją bluzę i ręce. Spojrzałem na nią z nienawiścią w oczach, po czym zwyczajnie odrzuciłem na bok. Żeby tego było mało, uderzyła głową o sąsiedni nagrobek. Znów będę musiał ją prać - pomyślałem, wycierając ostrze noża o rękaw.
Ruszyłem w stronę ogrodzenia; czas wracać.
- Jeffrey... - Usłyszałem, gdy znalazłem się już za cmentarzem. Rozejrzałem się wokół lecz nikogo nie było. - Jeffrey, synku - dopiero teraz rozpoznałem ten głos. Poczułem jak moje serce nagle zwalnia. - Synku, chodź do mnie.
- Zamknij się. - Wycedziłem przez zęby. - Zamknij się kurwa! - Krzyknąłem po chwili i zacząłem biec przed siebie. Jednak jej głos nie ustępował mnie na krok.
W końcu zdyszany zatrzymałem się i usiadłem pod jednym z drzew, starając się choć trochę uspokoić.
- Cześć - usłyszałem. Czy to znowu wytwór mojej wyobraźni? - Zastanawiałem się.
- Cześć - odparłem po chwili.
- Co tu robisz?
- Uciekam - oznajmiłem otwarcie.
- Przed kim? - Śmiało mogłem stwierdzić, że po drugiej stronie drzewa jest jakaś dziewczyna. I że na pewno tam jest, że istnieje.
- Przed przeszłością.
- O zabawne, ja właśnie do niej wracam - prychnąłem cicho, słysząc jej odpowiedź.
- Ty wiesz z kim rozmawiasz?
- Nie. Z kim?
Wybuchnąłem śmiechem, jak tylko to usłyszałem. Rozbawiło mnie to po prostu.
- Co cię tak bawi?
- Twoja głupota - powiedziałem.
- Głupota?
- Chcesz coś zobaczyć? - Spytałem, gdy już przestałem się z niej śmiać.
- Co takiego?
- Ale chcesz?
- Mogę.
Powoli podniosłem się z ziemi, poprawiłem moją piękną bluzę, przy okazji otrzepując ją trochę i zaciągnąłem kaptur na głowę.
Wyszedłem zza drzewa i stanąłem przed nią z lekko spuszczoną głową.
- Czy to miałam zobaczyć? - Spytała.
Nie odpowiedziałem; po prostu ściągnąłem kaptur i spojrzałem na nią. Była zszokowana tym, co zobaczyła. Bo przecież żaden normalny człowiek nie wygląda tak jak ja - pomyślałem.
- Dlaczego się tak na mnie patrzysz? - Spytałem, wsadzając ręce z powrotem do kieszeni. - Wiem, że jestem piękny.
Nie odpowiedziała mi. Siedziała nieruchomo jakby coś ją sparaliżowało.
- Hej, może chcesz zagrać w grę co?
- Chyba nie - podniosła się z ziemi.
- Żeby mnie obchodziło twoje zdanie - prychnąłem.
- To po jaką cholerę pytasz?
- Z grzeczności - usmiechnąłem się.
Już miałem sięgnąć po nóż, który schowałem do kieszeni, gdy nagle poczułem ostry ból. Przyzwyczaiłem się do niego, jednak wciąż na dłuższą chwilę jest nie do zniesienia.
- Zostaw ją. - Odezwał się nagle.
- Bo?
- Bo ona należy do mnie.
Spojrzałem na nią; nadal tam stała, choć miała szansę uciec, gdy ja rozmawiałem z tym zasranym patyczakiem. Skrzywiłem się lekko, bo jak zwykle musiał się wtrącić i popsuć mi zabawę.
- Przyprowadź ją do mnie. - Rozkazał.
- Nie wiem czy masz cholerne szczęście, czy jednak pecha - stwierdziłem.
- Co? - Spytała.
- Chodź. Muszę cię gdzieś dostarczyć - odwróciłem się do niej plecami.
- Że co? Ja nigdzie z tobą nie idę. Nie ma mowy.
Eh... Nie dość, że nie mogę jej zabić, to jeszcze będę musiał użyć siły, by zaprowadzić ją do tej jebanej tyczki - myślałem.
- Już ci mówiłem, że twoje zdanie mnie nie obchodzi. A skoro nie chcesz po dobroci, to zabiorę cię tam siłą.
- Spróbuj tylko. - Syknęła.
- To brzmiało prawie jak wyzwanie - podszedłem do niej; wystarczyło mi zaledwie kilka prostych ruchów by ją obezwładnić. - Chciałaś, to masz - powiedziałem, biorąc ją na ręce.
Żebym to ja kurwa musiał odwalać za niego jego robotę - myślałem. - Przecież ma te swoje sługusy, dlaczego ich nie wysłał?
- Bo ty byłeś już na miejscu.
- Oh zamknij się.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top