☙ III ❧

Noc nad Nebelburgiem rozświetlała miękka łuna mglistej poświaty. Tradycyjne żeliwne latarnie naftowe wypierały nowoczesne, cybernetyczno-solarne dziwnomory. Postęp pędził jak szalony, czasy się zmieniały, ale wciąż ze studzienek kłębami wydobywała się para. Osiadała na fasadach i oknach, otulała kamienice niczym tajemnicza, mlecznobiała zjawa. Na tyłach Centrum Handlowego znajdowały się skromne mieszkania sprzedawców i obsługi. Wydawało mu się, że w oknach jednego z pokoi pali się światło. Wszedł, stąpając lekko po drewnianych schodach, unikając hałasu. Miewał gości, ale nigdy nie wchodzili pod jego nieobecność. Nienaoliwione zawiasy zaskrzypiały, a ciemnowłosa kobieta podskoczyła zaskoczona, wstając z fotela, w którym najwyraźniej drzemała. Złapała się za serce teatralnym gestem.

— Co robisz w moim pokoju? — huknął Hank znienacka, ale od razu dodał ciszej: — Nie dawałem ci kluczy.

— Zostawiłeś otwarte drzwi. Czekałam. Przepraszam — westchnęła smętnie. — W kamienicy mieliśmy dziś odszczurzanie i jeszcze nie skończyli wietrzyć. Jeśli nie mogę zostać, to wrócę na ulicę.

— Zostań Molly, zajmij łóżko, a ja będę spał w fotelu. To i tak luksus, w porównaniu z noclegami na hamaku pod gołym niebem — wymamrotał, po czym usadowił się na skrzypiącym, zużytym uszaku. — To mówisz, że jesteś sierotą? Uciekłaś z Blogheim? — zapytał, siląc się na oryginalność. Po tak ciężkim dniu wychodziło to dość topornie.

— Tak i nie. Właściwie, to nie wiem. Miałam amnezję. Pamiętam, że stałam na dworcu, przestraszona, zmarznięta. Nie wiedziałam nawet, jak się nazywam. — Molly spojrzała przez okno z napięciem, jakby na coś czekała, ale po chwili rozluźniła się i opowiadała dalej. — Bawiłam się pozytywką przy Pomniku Założycieli, przeczytałam wszystkie ulotki dla turystów. Nawet tę bajeczkę o odważnej elfce, która założyła pierwszą pralnię parową w Nebelburgu. Jak ona się nazywała?

— Agata Larenchlock — wymamrotał Hank. Dźwięczna paplanina Molly chwilowo odpędziła sen.

— Tak, Agata. Byłam całkiem sama, tak jak ona — tłumaczyła. — Chciałam nadać telegram do domu albo depeszę, ale ukradziono mi pieniądze i dokumenty. — Zaciskała palce za plecami, chowając posiniaczone nadgarstki. — Teraz wydaje mi się, że miałam na imię Millena, nie Molly. Tak czy siak, nikt mnie nie szukał.

Hank znał takie dziewczyny. Wsiadały w pociąg, uciekając byle dalej od prześladowców, a na peronie trafiały w ręce alfonsów. Chciał powiedzieć, że przy nim będzie bezpieczna. Wyciągnął rękę, aby pogłaskać ją delikatnie po ramieniu, ale odskoczyła gwałtownie.

— Nie jestem taka, jak myślisz. Nikt nie łoży na moje utrzymanie, sam wiesz, jak ciężko jest z pracą w mieście. Dorabiam sobie na dworcu...

— Wiem, Molly, ale to nie żaden wstyd, kiedy nie masz na chleb...

— Ale ja pomagam mechanikom, czyszczę piece i kominy w parowozach — załamała ręce. — Jestem cała posiniaczona, smar utkwił mi pod paznokciami. To nie wygląda dobrze, szczególnie że na drugą zmianę pracuję w teatrze.

— Jesteś aktorką?

— Nie, co ty, garderobianą — odparła ze śmiechem. — Mogłabym ci przyszyć guziki, naprawić koszule, w zamian za nocleg. Albo coś ugotować, posprzątać, już dawno chciałam zaoferować te usługi. Jesteś samotnym mężczyzną, niezamożnym, ale uczciwym. Byłabym dobrą gosposią.

Hank zagryzł wargę skonsternowany.

— A może Profesor Springsteen cię zatrudni? — zaproponował. — W szwalni jest dużo pracy, podobnie w warsztacie. — Znużony przymykał oczy.

— Może jest dla mnie jeszcze nadzieja — powiedziała ze smutkiem. — Dziękuję.

Obydwoje mogliby wyjechać do Thredsach, tam, gdzie podróżowali przodkowie Klarksonów. Zacząć od nowa i zobaczyć jak wygląda morze. 

Tymczasem strudzony całodzienną pracą mężczyzna zasnął.

Molly nakryła go pledem, następnie cichutko otworzyła szafę i przeszukała kieszenie marynarki. Były zacerowane, ale puste. Po ciemku nie zauważyła pudełka po butach wciśniętego w sam kąt. Zawiedziona, położyła się na wersalce.

— Gdzie trzymasz swoje skarby, Hank? — wyszeptała tak cicho, że nie usłyszały jej nawet karaluchy.


Na szczęście Pani Profesor przychyliła się do prośby Hanka, przygarnęła Molly pod swoje opiekuńcze skrzydła. Młoda kobieta była wdzięczna za pomoc, uczynna i serdeczna. Rano pomagała krawcowej, a resztę dnia spędzała w warsztacie, czytając dokumentację. Hank zaczął poważnie myśleć o przyszłości, lecz nie snuł wizji wielkiego powrotu. Odkładał pieniądze, karmiąc się niewypowiedzianą obietnicą normalności.

Chłód coraz częściej dawał o sobie znać w postaci szronu, uliczki były śliskie o poranku, błotniste popołudniami. Ochlapane spodnie i mokre skarpetki ciągle suszyły się na rurach ciepłowniczych. Nie chciał tracić oszczędności, ale musiał kupić wełniany płaszcz i ocieplane kozaki, bo inaczej kapało mu z nosa, a to utrudniało pracę.

Dodatkowe obowiązki zaczynały go przytłaczać. Budował nowe urządzenie na podstawie niejasnych wytycznych od szefowej. Musiał opierać się na domysłach, a tego nie lubił, podobnie jak niepotrzebnego ryzyka. Każdy kolejny dzień przynosił nowe wyzwania, lecz czuł, jakby tonął w morzu nierealnych wytycznych. Tracił czas na domysły i spekulacje, zamiast skupić się na konkretach. Nie był wynalazcą, tylko konstruktorem, pewnie nawet nie najlepszym.

Dopiero montaż soczewki, znalezionej na złomowisku, skłonił go do przemyśleń. Działała jak kondensator, skupiając energię, a przy korzystnych warunkach miała możliwość kumulować ogromną moc. Tak przynajmniej wnioskował na podstawie wykładów z astrofizyki. Ta wiedza o koniunkcjach planet i zaćmieniach była jego jedynym punktem zaczepienia. Niestety wszystkie podręczniki zostały w bibliotece, w domu, którego już nie miał. Powoli przypominał sobie schematy, wykresy, obco brzmiące terminy. Brakowało tylko magika w dziwnym berecie z antenką i czarnego kota, by jego aktualna praca miała więcej wspólnego z alchemią niż mechaniką.

— Co to takiego do stu gwizdków? Faktury za odczynniki i ekstrakty, usługi mistyka, opłaty za dzierżawę talizmanów, zbiorcze opakowania eliksirów? — Zbyt późno skojarzył ich praktyczne zastosowanie. Kiedy coś mruczącego zaczęło ocierać się o jego łydki, był już pewny swego. Pchlarz mógł oznaczać tylko jedno.


Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top