2.2. "Hatef*ck"
Ilość wyrazów: 6072
⛔: scena erotyczna, narkotyki, bdsm, wulgaryzmy, terroryzm, głupie dzieci
Akt IV: Miss Strawberry
W czwartek po południu jechaliśmy z Timem do Red Roomu, żeby porozmawiać z Ibaigurenami o pomyśle na moją przyszłość. Po kilku pierwszych dniach roku szkolnego miałam tak dosyć wszystkiego, że spotkanie z szefami naszej organizacji nagle przedstawiało mi się jako emocjonalna odskocznia.
Od wczoraj media na całym świecie wałkowały jeden temat. Państwo Islamskie odpowiadało za zamach bombowy na lotnisku w Madrycie, a Amado udzielał wywiadu. Odpowiadał na pytania o bazach treningowych ISIS mieszczących się na terytorium Hiszpanii, jak również poruszył temat dochodu podstawowego. Powiedział, że ten program przywracał wszystkim ludziom godność, ponieważ nikt nie miał wpływu na to, w jakich warunkach i w jakiej rodzinie przyszedł na świat, a to determinowało nasz los, czy nam się to podobało, czy nie.
Ciekawe, czy strzeliłby focha, gdybym mu o tym przypomniała, kiedy następnym razem wspomni o konieczności utraty przeze mnie godności w Red Roomie. Przecież nie wybierałam sobie takiego życia. Z całą pewnością wolałabym ukształtować swój los inaczej.
Nasza czwórka wpadła na siebie przed bramą. Amado poruszał się na ostrym rozweselaczu. Podśpiewywał pod nosem, przywitał się ze mną słowami Ciao, bella, a gdy Mika pokazał mi swój policzek, żebym się wspięła na palce i go pocałowała, komentował:
— Ale ty jesteś łatwy. Ja nie oddaję się kobietom przed trzecią randką.
Przez cały czas żartował i wszystko go bawiło, ze szczególnym uwzględnieniem zabytkowej windy, ogrodzonej żeliwnymi, zdobionymi przęsłami, którą jechaliśmy na drugie piętro tak powoli, że szybciej byśmy tam doszli po schodach. A kiedy nalegał, że zaparzy mi kawę i przyniesie do stolika w pokoju, zaczęłam się zastanawiać, co takiego zażył. Niby mówił z sensem, chodził normalnie, żadnych halucynacji, a jednak to był jakiś podmieniony Amado, który nie miał nic wspólnego z tym, którego widziałam wcześniej.
Mika jak zwykle bagatelizował: – Nie przejmuj się nim, a mi go było w nieokreślony sposób szkoda. Musiał się nafaszerować jakimś gównem do tego stopnia, żeby wytrzymać ten wywiad. Nie mówię, że zaczynałam go rozumieć, ale... może trochę. Miał na głowie taką dużą organizację. Tylu ludzi chciało jej zaszkodzić. Musiało go to kosztować sporo nerwów.
— Nie przeciągajmy już dłużej – rzucił krótko Mika, a ja napięłam mięśnie, bo przechodziliśmy do sprawy, która dotyczyła mnie bezpośrednio. – Powiem wprost: zostaniesz niewolnicą.
Nie spodziewałam się usłyszeć dobrych wiadomości, ale...
What the fuck..?
Przystojny brunet spojrzał na czubki swoich eleganckich butów, żeby uniknąć konfrontacji z przerażeniem wypisanym na mojej twarzy.
— Potrzebujesz minimum trzech milionów dolarów na nowe życie, a najszybciej załatwisz to przez BDSM – uzupełnił. – Wytrenujemy cię.
Spodziewałam się czegoś w tym guście. Jednak to słowo wypowiedziane na głos bezosobowym tonem, jakbym była towarem pakowanym w kartony razem z innymi i sprzedawanym w hurtowniach, wywołało we mnie panikę. Miałam stracić jakiekolwiek prawo głosu, obrony, zabierano mi indywidualność i miałam zostać wtłoczona w ramy czyichś oczekiwań, we wzorce zachowań, w którym byłam jedynie kobiecym ciałem do poniżenia.
Niepewnie pociągnęłam łyk kawy z drobnej filiżanki. Tim mrugnął do mnie, dając do zrozumienia, że to najlepsza opcja pod względem finansowym. Owszem, kiedy usłyszałam tę kwotę, prawie się zakrztusiłam. Potrzebowaliśmy więcej pieniędzy, ale to na moim bracie spoczywał ciężar, żeby je zdobyć. Pomysł, że mogłabym zarobić swoim ciałem aż tyle, wydawał mi się niedorzeczny.
Obaj Ibaigurenowie zachowywali się jednak spokojnie. Uważali, że to możliwe.
— Potrzebujesz kogoś, kto się w tobie zakocha – wyjaśnił Mika, tym razem już patrząc mi w oczy. – Na początku będzie ci dawał drobne upominki. Z czasem dostaniesz samochód. Mieszkanie. Pensję.
— Mieszkanie jest najważniejsze – wtrącił Amado. – Kiedy podpiszesz akt notarialny, powinnaś już szukać kupca.
Domyśliłam się, że nie miał na myśli kawalerki gdzieś na obrzeżach naszego miasta, tylko bardziej apartament z widokiem na morze. Ogólnie miało to sens, ale najpierw ktoś... powinien się zakochać? We mnie?
Jak?
Mika zauważył moją niepewność, bo natychmiast mnie uspokoił.
— Jeden z nas będzie występował w roli twojego właściciela. – Palcami wykonał gest cudzysłowu, pokazując, że ta rola oznaczała pewną konwencję i nie miała nic wspólnego z prawdziwym niewolnictwem. – Będziemy cię przedstawiać innym osobom, wypożyczać, aż wreszcie trafisz na swojego nowego pana, który się tobą zaopiekuje. I tu nasze zadanie się kończy.
— Natomiast zaczyna się twoje – uzupełnił Amado. – Naciągnąć gościa na kasę.
W pierwszej chwili zaśmiałam się z jego bezpośredniości, ale zaraz potem podrapałam się po głowie. Nie wiedziałam, jak on to sobie wyobrażał. Mówił o moich finansowych sukcesach w taki sposób, jakby w ogóle nie znał mojej przeszłości. Albo nie widział mojej twarzy. Ani moich piersi.
Okej. Piersi mógł naprawdę nie zauważyć.
— Wiem, że w tym momencie to dla ciebie abstrakcja – Amado odczytał moje myśli – dlatego będziemy musieli nad tobą popracować. Nauczysz się zachowywać.
Postukałam kilkakrotnie mokasynem o deskę.
Zdecydowanie nie potrafiłam się zachowywać.
— Jutro przećwiczymy sobie scenariusz ceremonii – kontynuował Mika, ponieważ Amado otrzymał w telefonie powiadomienie, które wymagało zapalenia papierosa, a także oddalenia się w kierunku drzwi balkonowych. – Twój brat wystąpi w roli twojego właściciela. Wręczy ci obróżkę, zaprezentuje nam twoją osobę, a gdy będzie po wszystkim, zrobi ci aftercare. Wiesz, co to jest aftercare, prawda?
Kiwnęłam głową. Jedni czytali Wall Street Journal, a inni rzeczy, które pomagały im we własnej działce biznesu. Chodziło o zapewnienie bezpieczeństwa fizycznego i psychicznego po akcie seksualnym, najczęściej po praktykach z zakresu szeroko pojętego BDSM.
Cieszyłam się, że Tim będzie ze mną. W życiu by nie pozwolił, żeby któryś z nich zrobił mi krzywdę. Prawdziwe BDSM opierało się na zaufaniu, a nikomu nie ufałam bardziej, niż jemu.
W przyszłości jego zadanie miał przejąć jeden z Ibaigurenów. I to – niestety – widziałam już znacznie słabiej. Całość mojej sympatii do nich wynikała z faktu, że mogli mnie zabić, a tego nie robili. To pokazywało, jak niewiele oczekiwałam od życia.
Piątkowej nocy mieliśmy realizować scenariusz. Moim zadaniem było pójść do klubu i zatańczyć z Carmen tak gorąco, żeby wszyscy na nas patrzyli. Nie wolno mi było jednak powiedzieć jej o naszym układzie. Chodziło o względy bezpieczeństwa.
Amado, Mika oraz mój genialny brat mieli przyjść do naszej imprezowni i wyciągnąć Carmen na godzinę do Red Roomu za kasę. Domyśliłam się, że moja przyjaciółka będzie podekscytowana taką okazją. Ona romantyzowała organizacje. Dla niej to byli tajemniczy, władczy mężczyźni z ogromem pieniędzy, poklaskiem wśród tłumów oraz nieograniczonymi możliwościami. Nie chciała się ze mną zamienić, żeby być uwięzioną bez możliwości wyjścia, ale niebezpieczny flirt z tym światem ją pociągał. Zwłaszcza, że w obrębie swoich marzeń zawsze była bezpieczna. Może i w myśli pragnęła kogoś, kto ma nad nią kontrolę, ale w praktyce to ona miała kontrolę, bo to ona była właścicielką fantazji. Z realnym życiem nie miało to nic wspólnego.
Ja w tym czasie miałam za zadanie wyluzować się w klubie oraz zaliczyć dowolnego chłopaka, który mi wpadnie w oko. Brzmiało zaskakująco, ale sprawiedliwie. Spotykaliśmy się na miejscu o pierwszej rano. Amado podał mi swój prywatny numer. Wielki narkotykowy świat zapukał do mojego małego, filipińskiego telefonu.
— To, co wydarzy się tutaj w środku, będzie dla ciebie niespodzianką. Jeśli będziesz posłuszna, nie musisz obawiać się kary. – Mika uśmiechnął się prowokująco. – No chyba, że chcesz dostać karę.
Wbił we mnie swoje zielone, zadowolone ślepia, czekając na moją reakcję. Rozbrajał mnie spojrzeniem pełnym bezwstydnego pożądania. Żadnych półśrodków. Onieśmielało mnie to, ale też sprawiało, że czułam się atrakcyjniejsza, niż byłam w rzeczywistości. Zupełnie, jakby to wszystko między nami było na serio, podczas gdy Ibaigurenowie tak naprawdę robili tylko przysługę mojemu bratu.
Może jeszcze fascynowało ich to, że byłam nowością. Zgodnie z tym, co Hernan powiedział o upodobaniach swojego ojca oraz jego znajomych: oni potrzebowali ciągle nowych kobiet. Wygląd, czy zwłaszcza charakter, były na dalszym planie. Liczył się niezdobyty teren oraz możliwość wbicia w niego chorągiewki. Potem ta sama osoba stawała się nieciekawa, irytująca.
W naszym przypadku, mówiliśmy o relacji jeszcze innego typu. Zdobywanie odbywało się tu nie przez wytrysk, płatność i do widzenia. Zabawa nie kończyła się, dopóki się nie odsłoniłaś i nie oddałaś dostępu do siebie w całości. Ciało to była tylko jedna z plansz w grze. Moi przeciwnicy umieli w to grać. Miałam szanse przeciwko nim jak świeżo wykocona sarenka, wbiegająca na jezdnię w lesie, tuż przed sportowy samochód. Mogłam tylko liczyć na to, że kierowca miał świetny refleks, solidne hamulce i wiedział, że musi uważać na sarenki.
— Masz jakieś preferencje techniczne? – spytał Mika. – Ulubione zabawki, smaki, kolory? Coś lubisz, czegoś nie lubisz?
Lubię twoją bluzę X Rated – pomyślałam, wstydząc się powiedzieć to na głos. – Pasuje do ciebie. I lubię, kiedy mnie nosisz na rękach.
Odruchowo ukryłam twarz w dłoniach. Mieliśmy porozmawiać szczerze o wszystkim, ale jakoś nie mogłam się przemóc. Zawsze to ja byłam od spełniania czyichś życzeń. Mika miał dużo cierpliwości. Przekrzywił głowę. Sądził, że dostrzeże moją odpowiedź, jeśli obejrzy mnie pod innym kątem. Uśmiechnął się zachęcająco. Wiedział, że z sarenką trzeba ostrożnie.
— Gdybym mogła poprosić o truskawkowe kondomy i żele – wyrzuciłam wreszcie z siebie. Ufff, nie było aż tak źle.
Amado wypalił papierosa, dopił kawę, skończył odpisywać w swoim wątpliwym stanie na wiadomości i zainteresował się naszą dyskusją.
— Panno Strawberry Fields Forever, LSD też bierzesz? – nazwał mnie tytułem jednej z piosenek Beatlesów.
Poczułam na sobie krytyczne spojrzenie swojego brata. Niedawno pragnęłam pokonać swój brak talentu plastycznego dostarczając na lekcje wyjątkowo uduchowioną kompozycję wykonaną farbami akrylowymi. Zainspirowana kierunkiem obranym przez muzyków z ery psychodelików, postanowiłam wspomóc swoją kreatywność popularnym dietyloamidem kwasu lizergowego. Niestety, będąc już pod jego wpływem, wykonałam pracę nie na przygotowanym brystolu, lecz na ścianie w wynajmowanym mieszkaniu, którą potem z konieczności zasłoniłam sporym lustrem.
— Chyba już wszyscy znamy odpowiedź na to pytanie – Amado skomentował przedłużającą się ciszę z mojej strony. – Przejdźmy do kolejnej kwestii. Podaj mi trzy rzeczy, których na pewno tej nocy nie dasz rady zrobić.
Poczułam zdziwienie i nieoczekiwaną ulgę, że dał mi tę szansę, ale znowu: wstydziłam się powiedzieć o tym na głos. W błyskawicznym przebłysku odwagi, przysunęłam się do niego na kanapie i wyszeptałam mu do ucha wszystko, co najbardziej mnie obrzydziło we wszystkich książkach markiza de Sade, do których udało mi się dorwać. Oczywiście, wyłącznie w ramach eksploracji trendów schyłkowej epoki Oświecenia, celem dokładnego przygotowania się do matury. Oczywiście.
Nie wiedziałam, czy tego się spodziewał. Chyba go przytkało, bo przyjrzał mi się uważnie z dużym rozbawieniem. Człowiek, który zawsze miał przygotowany adekwatny komentarz, tym razem zbierał się dłuższą chwilę, żeby pozbierać słowa i udzielić odpowiedzi. Pewnie chodziło mu o rzeczy, które seksworkerki wykonywały bądź nie, typu wytrysk na twarz albo seks analny, a ja zaszczyciłam go pełną wiązką klasyki literatury francuskiej.
Poczułam, jak moje policzki zapiekły ze wstydu i pewnie nagle zrobiły się purpurowe. Weszłam tu jako niewinna dziewczyna, miałam wyjść jako rozpuszczona degeneratka.
— Okej. Okej, twoje życzenie zostanie spełnione. – Amado obdarował mnie psotnym uśmiechem, a wokół jego oczu uformowały się drobne zmarszczki. – Nawet jeśli wymieniłaś trochę więcej niż trzy rzeczy.
Chciałam stamtąd zniknąć. Marzyłam o technologii ze Star Treka, która w razie zagrożenia ewakuuje członków załogi z powrotem na statek. Captain, one to beam out.
— Wszystko, co nie jest zabronione, jest dozwolone, prawda? – upewnił się Amado, wciąż zagadkowo się uśmiechając.
— Można tak powiedzieć – jąkałam się z nerwów i zażenowania sytuacją, w którą sama się wpakowałam. – Ale wolałabym nigdy nie robić tych rzeczy, które wymieniłam.
— No, nie dziwię się – ironizował. – Powiedz mi tylko jedną rzecz: biblioteka czy jakaś kariera w deep webie, którą zapomniałaś się pochwalić?
Trochę mnie zmroziło, że rzucił tematem dziewczyn z deep webu. Ogłaszano tam podejrzane zlecenia dla najbardziej zdesperowanych. Nie wspominam nawet o handlu ludźmi, który odbywał się za pośrednictwem zakazanych stron. Co on o tym wiedział?
— Taki żarcik. – Już się nie uśmiechał. Ale wyciągnął do mnie dłoń. – Masz moje słowo.
Popatrzył na mnie jeszcze raz, chyba już w trochę inny sposób niż do tej pory, a może to moja wyobraźnia się zagalopowała. Niepewnie podałam mu rękę. Dokonaliśmy transakcji.
— Nie możesz wyglądać na spotkaniach jak głodująca artystka z epoki fin de siècle – ocenił moją długo wyszukiwaną po lumpeksach koralową, falbaniastą spódnicę w stylu boho, przepasaną granatową szarfą, oraz naręcza drewnianych korali. – Musisz być bardziej luksusowa. Wiesz, dlaczego high-endowe marki są drogie? – pytał. – Sam produkt może być słaby, ale ma taki design i całą otoczkę, że kupujący czuje się więcej wart, gdy na niego patrzy – irytował się moim ubiorem, znajdując w nim kolejne wady stylistyczne, stające na przeszkodzie mojemu wejściu na bogate salony. Zwrócił się do brata: – Podrzucisz jej na jutro coś z La Reiny. Nie wolno jej tak przyjść na własną ceremonię.
Mikel Ibaiguren prowadził ekskluzywną galerię handlową z domami mody, spa, siłownią, zakładem medycyny estetycznej, sky barem na dachu oraz kinem studyjnym emitującym filmy z festiwalowych selekcji. Wszystko czyściutkie, w kryształach, złocie i jasnych marmurach, połączone z prawdziwym ogrodem z miniaturowymi drzewami oraz wiecznie kwitnącymi krzewami.
Perłą w koronie tego cudeńka była tytułowa La Reina: specjalny butik z kreacjami pochodzącymi od topowych południowoamerykańskich projektantów, dzięki czemu sklep istniał w przewodnikach dla zagranicznych turystów, a także był opisywany przez najpotężniejszych międzynarodowych influencerów modowych. Jak pięknie by to nie brzmiało, tak naprawdę stanowił tylko kolejny kanał do prania brudnych pieniędzy.
Styl drogiej laleczki nie mógł być już bardziej odległy od mojego. Jeśli Ibaigurenowie naprawdę sądzili, że uda im się zrobić ze mnie drugą Aurélie Desjardins, to byli w błędzie. Najpierw myślałam, że wypadałoby rozpocząć tę metamorfozę od wymiany ryja na inny, ale potem doszłam do wniosku, że do tego trzeba było mieć w ogóle odmienny charakter, temperament, zainteresowania, ogładę towarzyską. Trzeba podróżować kabrioletem po światowych stolicach, chodzić po muzeach za dnia i po elitarnych klubach z door selection w nocy, a nie uciekać samochodem terenowym przez dżunglę i wioski.
Trzeba się bawić w loży VIP na koncercie Future'a w Nowym Jorku, zamiast marzyć o ubłoceniu na oryginalnym Woodstocku. Należy roztaczać wokół siebie wykwintny zapach cedru i żywicy jodły w nutach bazowych perfum oraz jaśminu i szafranu w górnych nutach, a nie zapach próbki perfum z Avonu o rynkowej nazwie próbka perfum z Avonu.
Takie dziewczyny, jak Aurélie, chyba nawet nie potrafiły wciągać koksu z własnego kciuka, tylko robiły to przez diamentową rurkę, pochylając się w wysokich szpilkach i koktajlowych sukienkach nad alabastrowym stolikiem.
***
Gdy Ibaigurenowie pożegnali gości i sami zbierali się do wyjścia, Mika chwycił Amado za ramię i nim szarpnął.
— Rozmawiałeś z nią o deep webie? Poważnie? – zapytał.
Starszy z braci obrócił się na pięcie, z miną przepełnioną zadowoleniem.
— A co, zazdrościsz nam wspólnych tematów?
— Przyznam, że nie miałem jej za kogoś takiego – Mika kompulsywnie pocierał swój nos, próbując dopasować nowe informacje do stanu posiadanej wiedzy. Runął mu przed oczami idealny obrazek intrygującej, odważnej dziewczyny, ale wciąż tak delikatnej, nieświadomej zagrożeń, która po prostu miała pecha urodzić się w złym miejscu i czasie. Pomyślał, że Toni wymagała znacznie poważniejszej pomocy, niż dotychczas sądził.
— Nie znasz się na kobietach, cabron. – Brat poklepał go protekcjonalnie po plecach. – Przypomnij sobie, dlaczego tę młodą damę wyrzucono z domu, a wtedy nie zdziwi cię pełen wachlarz jej libertynizmu.
Mika prychnął z oburzeniem.
— I co, zamierzasz to wykorzystać, idioto?
Co się stało z zasadami? Gdzie się podział Amado, który twierdził, że w ogóle nie da rady jej dotknąć, bo jest za młoda i zbyt niedoświadczona?
— Nie, masz rację, nie jest taka – uspokajał rozbawiony Amado, zdejmując z wieszaka marynarkę oraz kierując się do wyjścia. – Po prostu zamiast Pornhuba, naoglądała się Pasoliniego. Wiem, że się starzeję, kiedy alternatywka z Santa Marii potrafi mnie zgorszyć kilka razy w ciągu jednego tygodnia. Starzejemy się, mój drogi Watsonie. Nic tu po nas.
Mika zaczął ustawiać alarm w mieszkaniu, rozmyślając nad przebiegiem spotkania oraz nad tym, co powiedział jego brat.
— Jakoś ją polubiłem – mruknął. Znał sytuację Toni i zauważył jej swobodne zachowanie przy stole z narkotykami, ale mimo tego, nie wydawała mu się zepsuta. Widać było, że nie przyszła do nich, bo chciała. Nikt inny nie był w stanie jej pomóc, a brak pomocy mógł jej grozić śmiercią.
— Powiem ci coś, ale nie możesz mnie sypnąć, okej? – Amado uśmiechnął się tajemniczo, podrzucając kluczami.
— Ciebie? W życiu – droczył się Mika. – Choćby mi proponowali wyrok łagodniejszy o dwieście lat.
Wyszli na chłodny, kamienny korytarz, a następnie zwrócili się w kierunku windy.
Amado zastanowił się przez chwilę, czy powinien dokończyć. Jakby coś mu podpowiadało, że ta cała historia z siostrą Tima Williamsa dopiero zapowiadała początek kłopotów. W końcu postanowił jednak wkurzyć Mikę, który nie dopuszczał do siebie myśli innej niż ta, że zdobędzie kolejną dziewczynę.
— Ja t-e-ż ją polubiłem.
Akt V: Carmen
Weszłam do klubu o dwudziestej drugiej. Niepewnie się rozejrzałam. Lokal dopiero zapełniał się ludźmi. Większość siedziała na krzesłach przy metalowych blatach ustawionych obok ścian ozdobionych różowymi lampkami, albo na leżakach, w pobliżu białych stolików z europalet. Nie widziałam Carmen, a obie byłyśmy z tych, co zjawiały się na parkiecie jako pierwsze, bo nie mówiłyśmy: Czekajmy, aż impreza się rozkręci. To my rozkręcałyśmy. Kiedy planowałyśmy ostrzejsze balety, przychodziłyśmy za wcześnie, a nie na odwrót.
Za to zobaczyłam swojego chłopaka, który z każdym dniem coraz bardziej stawał się byłym chłopakiem. Po raz kolejny rozmawiał z tą samą dziewczyną. Wyprodukowałam sztuczny uśmiech, posyłając go na drugą stronę pustego parkietu i uniosłam dłoń do góry, niby machając. Na mój widok, krótko obcięty brunet w skórzanej kurtce i poszarpanych spodniach, skrzywił się w ambiwalentnym grymasie, a Paula, czarnowłosa pchełka w białej sukience i Converse'ach zastygła na moment, by po chwili pochylić się nad europaletą i wyszeptać coś Brianowi do ucha.
Miałam na sobie szerokie jeansy z haftowanymi kwiatami oraz zielony top. Pod spodem – czarną, koronkową bieliznę. W dłoni w papierowej torebeczce natomiast ściskałam najdroższy prezent, jaki dostałam w życiu. Sprawdziłam, po ile mogłabym go później sprzedać na eBay'u. Szafirowa aksamitna sukienka Otavia z wiskozy, jedwabiu i nylonu od kolumbijskiej projektantki Silvii Tcherassi kosztowała w La Reinie ponad tysiąc dolarów.
Była naprawdę elegancka i w dobrym guście. Cała ozdobiona metalicznymi, podłużnymi paseczkami, miała długie rękawy z delikatnymi pufkami oraz głęboki dekolt w kształcie V, który jednak nie odsłaniał piersi. Dla osoby mojego wzrostu sukienka kończyła się tuż nad kolanem. Talię przeplatała ciemnoniebieska szarfa zaplątująca się w kokardę, dzięki której wyglądałam jak zapakowana na prezent. Do tego w komplecie dostałam granatowe sandałki na szpilce, żeby zastąpiły na stopach moje czarne wyśmigane balerinki. Podobno za tę specjalną noc miałam otrzymać trzy tysiące dolarów. Wszystko zaczynało się finansowo układać, w takim tempie powinnam spokojnie zebrać wymaganą kwotę do dwudziestego września, a więc, do cholery, gdzie była Carmen?
Podpierałam ścianę, nerwowo scrollując na zmianę TikToka i Twittera, jedynie prześlizgując się wzrokiem po filmikach, memach oraz nagłówkach prasowych. Przy barze uformowała się już długa kolejka, DJ zwiększył głośność muzyki, a ja wysyłałam przyjaciółce ponaglające wiadomości. Wyświetlone, godzina 22.32. Damn it.
Wreszcie wparowała do środka. Jak petarda. Z groźną miną, w zamszowej, krótkiej, bordowej sukience na ramiączkach, na potężnych szpilach i w czarnych kabaretkach. Zafarbowane na blond włosy przewiązała czerwoną, szeroką tasiemką.
— Dzisiaj wyrywam – przywitała się z determinacją w głosie. – Później będę miała szlaban chyba aż do matury.
— Twoi starzy zawsze tak mówią – próbowałam uspokoić dyszącą furią Carmen.
— Tym razem na serio. Chodź, napijemy się szampana. Ja stawiam. – Przepchałyśmy się do baru pod pachami jakichś ludzi i wcisnęłyśmy się na krzesła. – Już się namyślili, co ze mną zrobią – fukała na swoich rodziców. – Każą mi iść na prawo. Mam siedzieć w domu i się uczyć. Wyszarpnęłam się matce, kiedy próbowała mnie zatrzymać. Trzasnęłam jej drzwiami... Nie wiem, chyba w twarz. Rano będą zjeby.
— Oj, grubo – współczułam.
To nie jest tak, że przygotowanie do matury i egzaminów wstępnych przerosłoby Carmen, zwłaszcza, gdyby zamknięta w pokoju nie miała nic innego do roboty, a pomagaliby jej dobrzy korepetytorzy.
Ale ona była wolną duszą, stworzoną do marketingu brandów modowych i beauty, do eventów, pomysłów na kampanie, współprac z gwiazdami. Czuła się w tym bardzo dobrze. Łatwo nawiązywała kontakty, wszyscy ją lubili. Nie oceniała innych przez filtr żadnych uprzedzeń. Dawała wyłącznie czystą, niepodszytą niczym sympatię. Dlatego nigdy nie przestała kolegować się ze mną.
Akurat państwa Sanchez stać było na to, żeby pomóc swojej jedynej córce realizować pasje. Carmen na wyciągnięcie ręki miała to, o czym wielu rówieśników nie odważyłoby się nawet pomarzyć. Mogła startować z wyższej półki, żeby osiągnąć więcej.
Ale rodzice wiedzieli lepiej: szalona, nieprzejmująca się zbędnymi detalami Carmen miała zostać prawniczką i pilnować kilkusetstronicowych umów handlowych rodzinnej firmy. Dziś to wyglądało wręcz na proszenie o katastrofę, lecz kto mógł przewidzieć, jaka moja przyjaciółka stanie się za kilka lat? Może ją złamią? Może wtłoczy się w sztywny gorset oczekiwań i nauczy się przyjmować czyjeś marzenia za swoje własne?
Dość szybko wypiłyśmy po małej buteleczce. Carmen już skanowała wzrokiem parkiet. Wiedziałam, że ma na oku Carlosa Morellego. Jak zresztą wszystkie laski, od momentu, w którym pierwszy raz w tym tygodniu przekroczył próg Santa Marii. Uśmiechnęłam się do swoich myśli. Wyjdziesz stąd z kimś innym. I to już niedługo.
Co ciekawe, tak popularna dziewczyna nie miała chłopaka z prawdziwego zdarzenia. Wszyscy chętnie wciągali z nią kreski na baletach, a potem pieprzyli się po kątach, ale niczyje męskie ego nie chciało wylądować na ustach całej szkoły w charakterze tego, który znudził się Sanchez Avili, więc rzuciła go jak brudną szmatę.
Sprawdziłam godzinę na telefonie. Dochodziła dwudziesta trzecia. Poszłyśmy odłożyć swoje torebki do zwolnionego stolika i ruszyłyśmy, by tańczyć. Z głośnika popłynęły spokojne, dark-popowe rytmy utworu Hatefuck Cruel Youth, brytyjskiej wokalistki o urugwajsko-jamajskich korzeniach. Na YouTube ktoś ją opisał jako nieślubne dziecko Amy Winehouse i Lany Del Rey. Właśnie czegoś takiego potrzebowałyśmy. Ja byłam Amy, a Carmen Laną i po chwili zatonęłyśmy w swoich ramionach, jak zwykle w takich przypadkach ściągając na siebie uwagę klubowiczów.
Jedną ręką obejmowałam ją w talii, a drugą przesunęłam po karku i wsunęłam w jej włosy, zaciskając je w pięści. Zbliżyłam usta do szyi Carmen, wdychając zapach jej obłędnego, owocowego balsamu. Zawsze była taka śliczna, zadbana, o gładkiej, miękkiej skórze. Jej przyjazny głos dźwięczał jak mały, roześmiany dzwoneczek.
Wiele razy zadawałam sobie pytania o własną tożsamość seksualną, kiedy stałam tak blisko niej. Przecież dziewczyny są ładniejsze, milsze w dotyku, lepiej cię rozumieją. Możesz rozmawiać z nimi tak, że żaden mężczyzna nie odczyta, bo nie jest wyposażony przez naturę w odbiornik do przyjmowania sygnału na tej częstotliwości.
Poczułam jej oddech tuż przy mnie. Złączyłyśmy usta w spokojnym, eksplorującym pocałunku. Przymknęłam oczy. Dawałam się prowadzić zmysłom, gdy nasze języki leniwie witały się ze sobą, a potem tysiąc drobnych całusów lądował na moich wargach. Trącałam subtelnie nosem jej mały, zadarty nosek. Wyczuwałam jej przyspieszone bicie serca. Byłam podniecona; każde najwolniejsze poruszenie się w tańcu dawało mi o tym znać. Szczerze mówiąc, wolałabym tę noc spędzić właśnie z Carmen: sprawdzić, jakiego koloru ma pas do pończoch (stawiałam na czerwony, pod kolor tasiemki we włosach), położyć ją powoli na łóżku, delektować się aromatem tutti frutti z jej skóry, długo całować, a potem odchylić jej stringi, wsunąć w nią dwa palce, obserwować, jak jej klatka piersiowa coraz szybciej wędruje w górę i w dół wraz z narastającym podnieceniem, i słuchać, kiedy szeptem prosi mnie o więcej. Zapomniałam na chwileczkę o prawdziwym świecie.
Utwór się skończył, wylądowałam na ziemi, a przy Carmen stał Mika odstrzelony w biały garnitur, pytając czy może zaprosić piękną nieznajomą do baru na drinka. Dziewczyna wybałuszyła oczy w moim kierunku, dając do zrozumienia, że to może być bardzo szczęśliwa noc, odczepiła się z moich objęć, wsunęła mu rękę pod ramię, i poszła z nim w stronę lady. Patrzyłam na nich przez chwilę, śmiejąc się.
Carmen przywitała się z moim bratem. Widziałam, że Tim zaczyna ją bajerować na ucho. Ona chichotała, przekrzywiała głowę i kręciła w palcach końcówkę swojej tasiemki. Zamierzałam ją poprosić na Messengerze o szybką opinię, które z nas całowało lepiej.
Oczywiście, że ja.
Amado opierał się o bar, sącząc whisky z lodem i ewidentnie żartując z mojego brata, bo wskazywał go palcem. Mówił coś, czego nie miałam szansy dosłyszeć, a Mika okropnie się z tego zaśmiewał. Cała czwórka wyglądała na rozluźnionych i szczęśliwych.
Pełen przejęcia gwar zagłuszył muzykę, gdy tylko ludzie zorientowali się, jaki to za haj lajf nawiedził nasze skromne progi. Część gości od razu wyszła w popłochu, kilka ofensywnie usposobionych lasek twardo ruszyło w stronę Ibaigurenów, aby polecać się ich uwadze, reszta po prostu plotkowała z przejęciem.
Panowie wymieniali żarty z flirtującymi dziewczynami, kupili kilka drinków chętnym, ale wyszli tylko z Carmen. Nie patrzyli na mnie nawet przez sekundę, żadnej porozumiewawczej wymiany spojrzeń, zupełnie jakbym stanowiła element dekoracji, stapiający się wizualnie ze ścianą.
Czy to tylko kwestia bezpieczeństwa? – zastanawiałam się. – A może miałam poczuć, że jestem nic niewarta? Bo chyba się udało. Nawet mój brat nie powiedział mi głupiego cześć, jakby nie wypadało się do mnie przyznawać przed ludźmi. Kiedy go dorwę, zapytam, co to miało znaczyć, i powiem, że nigdy więcej ma tak nie robić.
Akt VI: Carlos
Lekko urażona, wciąż pamiętałam o kolejnym punkcie, który powinnam zrealizować. Zastanawiałam się, do którego chłopaka podbić i wyciągnąć do toalety, a konkretnie przyłapałam się na intensywnym wyglądaniu za Hernanem Jimenezem, jednak tego dnia nie było go w klubie. Wybierał się na studia do Massachusetts Institute of Technology, co było poważną sprawą, czyli zapewne rodzice przeprowadzili już z nim rozmowę w sprawie częstego imprezowania.
Pomyślałam, że najszybciej pójdzie mi z jakimś naprutym studentem z pierwszego roku, który jeszcze mnie nie zna, więc daruje sobie komentarze. Właśnie usiłowałam takiego zlokalizować, gdy usłyszałam za sobą niski głos:
— Hej, seksowna.
Stanęłam jak wryta. Czy ja dobrze rozpoznawałam ten głos?
To był Carlos Morelli, syn Claudio Morellego, czołowego sicario z naszej organizacji – żniwiarza śmierci, bezwzględnego człowieka do zadań specjalnych, nieuchwytnego widma, postrachu nieprzekupnych polityków, dziennikarzy oraz policjantów. Wyrafinowanego, skutecznego dobermana ze stajni Ibaiguren Betancur.
Przy mnie stał umięśniony, pewny siebie brunet w podkoszulku opinającym ciało, z mocno zarysowaną szczęką, z ciemnymi oczami i gęstymi brwiami. Ledwie pojawił się w szkole, większość dziewczyn zdążyła już się w nim zakochać, a co najmniej solidnie oplotkować. Cóż z tego, że jego związek z naszą organizacją nie stanowił sekretu. Znaczyło to tyle, że chłopak był przystojny i niebezpieczny, więc ogarniętym na co dzień uczennicom wyłączały się mózgi, a włączały drżące kolana, zupełnie jakby ktoś rozpylił ogłupiacz otworem wentylacyjnym.
Zachowywałam się z większą rezerwą, bo wiedziałam, co to oznaczało. Niebezpieczeństwo nie kręciło mnie ani trochę, wręcz przeciwnie, było go w moim życiu za dużo. Natomiast gdy zaczęliśmy tańczyć, praktycznie od razu przechodząc do całowania, pomyślałam, że nie powinnam oceniać Carlosa przez pryzmat rodziny, w końcu sama pochodziłam ze zbliżonej, a jego samego prawie go nie znałam. Z tego, co widziałam, w szkole zachowywał się z sensem.
Skąd mogłam wiedzieć, że zupełnie przypadkiem miałam szansę spełnić swoje zadanie z tak wysoko notowanym mężczyzną? Niech teraz wszyscy patrzą i mi zazdroszczą.
Carlos Morelli von Wulffen. Drugi człon tytułu rodowego w krajach hiszpańskojęzycznych dobierało się od strony matki. Za każdym razem, gdy słyszało się niemieckie nazwisko w Ameryce Łacińskiej, w pierwszej kolejności nie myślało się o kolonizatorach przyjeżdżających dwieście lat temu na zaproszenie, by uprawiać dziewiczą ziemię.
Myślało się o czołowych hitlerowskich pogrobowcach, których w Europie czekałaby kara śmierci lub długoletnie więzienie i hańba. A tu w większości nie działa im się krzywda. Kwitli, promienieli, zbierali się razem, indoktrynowali swoje dzieci i śmiało wywierali presję na tych, którzy uciekli przed nimi na ten skraj świata: głównie na Żydów. Nawet nie potrafiłabym sobie wyobrazić tego, że uciekłam przed kimś tak daleko, a potem byłabym zmuszona z tą osobą się konfrontować i nikt by z tym nic nie robił.
Moi pradziadkowie od strony mamy wyemigrowali z Polski do Kostaryki tuż po rozpoczęciu wojny. Tego dnia nie było już żadnych moralnych różnic pomiędzy mną a rodziną Carlosa. Moja mama nie zginęła w bohaterskiej akcji ruchu oporu wymierzonej w Trzecią Rzeszę, tylko w zbędnej strzelaninie w biurowcu, broniąc ksiąg rachunkowych kartelu narkotykowego. Nie umiałam powiedzieć ani jednego zdania po polsku. W życiu nie jadłam pierogów. W meczach Polski z Kostaryką i Kolumbią kibicowałam Kostaryce i Kolumbii. A jednak, nazywając się Williams Komorowska, gdzieś tam głęboko wewnątrz, byłam wyczulona na kogoś o nazwisku von Wulffen. Zupełnie, jakby siedemdziesiąt pięć lat po zakończeniu tragicznych światowych wydarzeń, wciąż mógł na mnie zapolować.
Wiedziałam, że Iñaki Ibaiguren, założyciel organizacji, nie był zadowolony z tego związku swojego sicario. Baskowie mieli przejścia z hitlerowcami zaangażowanymi w hiszpańską wojnę domową, a jeden z przykładów można było zobaczyć na obrazie Pablo Picasso przestawiającym bombardowanie Guerniki. Było bardzo prawdopodobne, że rodzina Ibaigurenów straciła kogoś na wojnie.
Związek się w końcu rozpadł, a mały Carlos wyjechał z matką do Bogoty. Teraz, po skończeniu osiemnastu lat wrócił, by trafić pod opiekę ojca.
Ameryka Południowa była zbieraniną wszystkich możliwych narodowości, warstw społecznych oraz frakcji politycznych. Jedni uciekali tu przed prześladowaniem, inni przed sprawiedliwością. Chociaż Kolumbia naprawdę starała się wychować tę mieszankę na współpracujące społeczeństwo, każdy przychodził z domu z własnym bagażem. Lekcje historii w naszej szkole czasem doprowadzały do ostrych kłótni między uczniami.
— Chcesz się zabawić w ubikacji, niña? – wyrwał mnie z zamyślenia Carlos.
Niña. Miłe, słodkie, nieco opiekuńcze słówko. Wszyscy do mnie mówili Gitana, ale Morelli był nowy i może jeszcze tego nie wiedział. A może nie chciał mnie tak nazywać. Odpowiedziałam twierdząco na jego pytanie, po czym wyszliśmy. Ja wzięłam ze sobą torebkę, a on pół butelki tequili, która mu została, więc po drodze upiliśmy odrobinę z gwinta.
— Lubisz? – poczęstował mnie alkoholem. – Możesz sobie wziąć resztę. Nie mam już ochoty.
— Spoko, dzięki. Mogę ci dać trochę towaru. – Wyciągnęłam samarkę z kokainą, którą przygotowałam sobie do znieczulenia na ceremonię, ale stwierdziłam, że wypadało się jakoś zrewanżować za prezent.
Gdy moja ręka zawędrowała w głąb kopertówki, trafiła na przejmującą pustkę w jednej z dwóch wewnętrznych kieszeni. Nie było portfela. Schowałam go do środka po przybiciu legitymacji do czytnika, tak jak robiłam to zawsze. Czyli nie mogłam go zgubić. Został zwinięty. Kradzieże w klubie praktycznie się nie zdarzały, bo w kilka osób układaliśmy rzeczy w jednym miejscu i zawsze ktoś tego pilnował.
W portfelu miałam imprezowy zestaw bezpieczeństwa: gotówkę na transport i na wieczorne balety, więc finansowa strata nie była znacząca. Niestety, razem z wysłużonym skórzanym neseserkiem odeszły również niektóre moje dokumenty, co już stanowiło o wiele większy problem. Poza tym, musiałam jednak zapłacić za dojazd do Red Roomu. Starałam się nie pokazywać złego humoru, żeby nie robić dramatu, chociaż po cichu zagryzałam zęby z wściekłości.
— Dużo śniegu. – Carlos ocenił zawartość foliowej torebki.
— O tak, w Andach jest na czym sobie pojeździć na sankach – rzuciłam obojętnie, popijając z butelki. Mój nastrój na seks wyparował. Właśnie miałam się kochać z najprzystojniejszym chłopakiem w szkole, marzeniem płci pięknej z Santa Marii, a nawet nie potrafiłam o nim myśleć.
Carlos posypał sobie kreskę na zewnętrznej części dłoni. Wciągnął ją do nosa.
Stanął za mną, przyciskając mnie ciężarem swojego ciała twarzą do ściany. Złapał za moje nadgarstki i zdecydowanym ruchem oparł moje dłonie o fasadę. Ściskał bardzo mocno. Ocierał się biodrami o moje pośladki i mówił mi prosto do ucha:
— Jesteś teraz moją suczką. Zerżnę cię tak ostro i głęboko, że będziesz płakać z bólu i podniecenia.
To był ten moment, w którym zapomniałam o portfelu, a przypomniałam sobie o Morellim. Carlos wiedział, jak zainteresować swoją ofertą. Poczułam, że na pewno nie byłam pierwszą kobietą, którą unieruchomił w taki sposób, chociaż to właśnie na mnie spadł zaszczyt otwarcia mu sezonu w Santa Marii. Poczułam się niemal wyjątkowa. Aż się zastanawiałam, czy naprawdę mogłam mu wpaść w oko, skoro miał tyle innych chętnych do wyboru. A może on również wiedział, kim byłam, i wolał ograniczyć kontakty w Medellin do kręgu dziewczyn związanych z organizacją.
— Bring it on, ogierze – zachęciłam.
Wprawnym ruchem odpiął guzik i rozporek przy moich jeansach. Zsunął je na dół po moim biodrze, a następnie opuścił moje koronkowe figi, które wylądowały na spodniach w okolicy kolan. Jedną dłonią odwrócił i przytrzymywał moją twarz tak, by policzek przywierał mocno do ściany. Drugą rozsunął odrobinę moje nogi i dość obcesowo, bez długich podchodów, włożył we mnie dwa palce.
— Taka wilgotna cipka, jesteś napalona. Marzysz o tym, żebym wszedł w ciebie swoim wielkim, twardym kutasem, żebym obijał cię swoimi kulami.
Marzyłam przede wszystkim o tym, żeby wyrażał się oględniej, znajdował miejsce na niedopowiedzenia oraz element ciszy, chociaż musiałam przyznać sama przed sobą, że oto znalazłam się w kiblu z młodym gangusem na koksie, a nie z Petrarcą układającym Sonety do Laury. Zdecydowałam się zatem obniżyć poprzeczkę własnych oczekiwań i nie przerywać gorącej sceny kłótnią o detale.
Ścisnął mnie za nagi pośladek i nim potrząsnął. Potem zaserwował mi solidnego klapsa.
— Mogę się założyć, że zaraz dasz się zapakować od tyłu.
— Musisz mnie prosić znacznie ładniej – zachichotałam i obróciłam głowę, żeby odnaleźć jego wzrok i spojrzeć mu wyzywająco w oczy. W odpowiedzi, złapał mnie za włosy u nasady i ponownie przycisnął mnie policzkiem do ściany.
— Nie pozwoliłem ci się ruszać, suczko – wymruczał, zbliżając do mnie twarz. – Jaka ty jesteś chętna, lubisz się tak bawić, co? Znalazłem brudną, rozpuszczoną, niegrzeczną sunię.
Usłyszałam, jak rozpina swoje spodnie, wyciąga coś szeleszczącego z kieszeni, a następnie odrywa kawałek plastiku. Carlos naciągnął kondom i przywarł ciałem do moich pleców oraz pośladków. Rozkoszowałam się bliskością jego szerokiego, umięśnionego torsu, nieomal rozrywającego tę swoją białą koszulkę. Jego penis wszedł we mnie bardzo ostro, jak taran wyważający drzwi do średniowiecznych bram miasta, wywołując mój odruchowy jęk. Zabolało.
— Chcesz tego, mała. Chcesz więcej – szeptał mi niewyraźnie do ucha Morelli.
— Tak. Chcę więcej – potwierdziłam. Z każdym kolejnym mocnym pchnięciem, czułam się coraz bardziej atrakcyjna i pożądana, jego ogień wstępował we mnie.
— Poproś, suczko.
— Proszę.
Wtedy usłyszałam jedynie przytłumione stęknięcie i poczułam napinające się mięśnie chłopaka stojącego za mną.
No cóż, kokaina działała bardzo prędko i potrafiła przedłużać stosunek wręcz w nieskończoność, ale Carlos okazał się szybszy od najlepszego specjału przygotowywanego w laboratoriach naszej organizacji. Nie byłam największym moralnym autorytetem od unikania natychmiastowych orgazmów, co więcej, uważałam je za swego rodzaju komplement, a jednak, liczyłam na trochę więcej zabawy. Miałam nadzieję, że jeszcze kiedyś będziemy mieli okazję.
— Okej, muszę już iść. – Morelli poklepał mnie po ramieniu, zasunął spodnie i po prostu wyszedł z kabiny.
Nie zamierzałam się naśmiewać, ani komentować. Wszystkie sekrety były u mnie bezpieczne. Miałam nadzieję że się pocałujemy, wypalimy razem papierosa, pogadamy przez chwilę o Santa Marii. W końcu byliśmy już razem na zajęciach, a nawet nie zamieniliśmy słowa poza formalnym przywitaniem.
Musiałam dać mu jakoś do zrozumienia, że nie byłam stukniętą laską, która zamierzała się teraz głupio gapić. Z drugiej strony, nie chciałam się też narzucać. Może raz ze mną mu wystarczył i nie chciał mnie widzieć ponownie.
Pomyślałam, że najbardziej dyplomatycznym rozwiązaniem byłoby wysłanie mu DM na Instagramie, w którym nazwałabym go przystojnym i seksownym oraz podziękowałabym za dobrą zabawę. Ochroniłabym jego ego, zostawiłabym drzwi otwarte, a jednocześnie nie narzucałabym się swoją fizyczną obecnością. Wzięłam w dłoń butelkę, w której miałam jeszcze trochę alkoholu i wróciłam na salę.
Przywitał mnie śmiech. Ludzie rozstąpili się, a muzyka ucichła. Już widziałam że padłam ofiarą jakiegoś durnego pranka. Ten oślizgły DJ, z którym często toczyłam boje o piosenki, oczywiście musiał w tym uczestniczyć.
Na środku parkietu stał Carlos, obok niego rozbawiony Brian, do którego ramienia przyczepiła się Paula Giron Luque, niczym grzyb saprofityczny do drzewa. Rechotała bez pamięci. Dlaczego największym wrogiem kobiety musiała być zawsze inna kobieta? Co się stało z solidarnością jajników?
— Miałeś rację, że twoja ex jest tak tania, że da mi się zerżnąć w dupę za resztkę tequili. – Carlos Morelli wręczył mojemu byłemu chłopakowi banknot studolarowy.
To się nie działo naprawdę.
Przez ostatni rok stałam się przedmiotem wielu średnio udanych żartów, ale to już chyba była jakaś alternatywna rzeczywistość.
Nawet nie zamierzałam podawać własnej wersji. Dyskrecja w zawodzie była kluczowa, a poza tym nie było takiej opcji, żebym się publicznie pochwaliła, że dałam mu kokainę. Mogłam zignorować, obrócić się na pięcie i wyjść. Nie karmi się trolli. Ale kiedy nie odpyskowywałam i nie broniłam granic, ludzie posuwali się coraz dalej i niżej. Nawet ci, którzy baliby się cokolwiek powiedzieć mi prosto w twarz, obrabiali mi tyłek gdzieś po kątach. Zawsze najwygodniej było stać w grupie.
— Morelli, Sandoval, obaj jesteście śmieciami. – Wodziłam po nich palcem i mówiłam najbardziej opanowanym tonem, na jaki mogłam się zdobyć, gdy miałam ochotę wyć, krzyczeć i na ślepo prać pięściami po ich roześmianych mordach. – I to takimi małymi, upierdliwymi, jak plastikowa słomka w morzu. A ty – zwróciłam się do Pauli – kiedy następnym razem znajdziesz klej, to go nie wciągaj, tylko zalep sobie nim tę pustą mordę.
Podpici i naćpani goście klubu zwijali się ze śmiechu, napuszczając nas na siebie wzajemnie. Dla nich to był wymarzony piątkowy wieczór. Certyfikowana patologia Toni Williams dała przedstawienie godne konferencji prasowej przed Fame MMA. Będą mieli o czym opowiadać tym, którzy nie dotarli. Wybiegałam na zewnątrz w pośpiechu, wśród gwizdów i wulgarnych nawoływań. Robiło się późno. Musiałam zapomnieć o jednym problemie i przerzucić się na kolejny. Za pół godziny miałam być w Red Roomie.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top