♥Rozdział I- Maska zaczęła pękać...♥
*Lance POV*
Z każdym dniem było ze mną coraz gorzej. Mój głos był jeszcze bardziej ochrypły, a od trzech dni miałem wrażenie, że moje ciało trawi wysoka gorączka. Musiałem zachorować przez to, że ostatnimi czasy w ogóle o siebie nie dbałem. Prawie nic nie jadłem i nie spałem. W końcu kiedyś musiało odbić się to na moim zdrowiu. Ale przecież nie mogłem nic nikomu powiedzieć, chociaż ukrycie mojego stanu było coraz trudniejsze, bo cały czas kręciło mi się w głowie i opuściły mnie już wszystkie siły.
Zaakceptowałem już fakt bycia niepotrzebnym śmieciem w drużynie, ale ta myśl cały czas latała mi w głowie. Odczuwałem żal. Po raz pierwszy od ponad pół roku. Po raz pierwszy było mi przykro i po raz pierwszy po policzku spłynęła krystaliczna łza.
Wszystkie lwy były na miejscu, a drużyna siedziała w salonie. Byłem sam, a przynajmniej tak mi się wydawało, bo nie słyszałem nikogo wokół. Z każdą chwilą odczuwałem coraz większe zawroty głowy i rosnącą gulę w gardle. Czułem się coraz gorzej i miałem wrażenie, że gorączka rozsadza moje ciało od środka. Miałem już dość. Dość swojej choroby i swoich słabości. W końcu kotłujące się w mojej głowie myśli znalazły wyjście. Uderzyłem pięściami o ścianę i usunąłem się na kolana, a łzy płynęły. Anhedonia odeszła na chwilę, pozwalając mi na chwilę słabości. Płakałem w samotności, użalając się nad swoim losem. Czułem ból w dłoniach spowodowany zbyt mocnym uderzeniem w metal. Zagryzłem dolną wargę aż do krwi. To zabawne jak jeden rodzaj bólu wygłusza drugi.
Nie wiem jak długo tak siedziałem. Nie było filmowej sceny, nikt się nie pojawił, żeby mi pomóc. Nie ma happy end'u. Wstałem z kolan i chwiejnym krokiem udałem się do swojego pokoju. Po drodze wytarłem usta z krwi i pobyłem się łez z kącików oczu. Po drodze napotkałem Hunk'a. Nie odezwał się do mnie, tylko przeszedł obok, nie zważając ani na mnie, ani na mój stan, albowiem dalej wyglądałem co najmniej jak człowiek chory i wymęczony. Przecież był moim przyjacielem za czasów Garnizonu. A może nie? Może tylko udawał przez cały ten czas, a tak naprawdę za moimi plecami śmiał się ze mnie razem z Pidge? Przechodziłem obok salonu skąd dobiegała kończąca się już rozmowa drużyny. Drzwi były lekko uchylone, więc wszystko doskonale słyszałem.
- Dlaczego Lance nie przyszedł?- zapytała Allura.
- Wołałam go na radiu, ale nie odpowiadał. Pewnie wyrywa panienki- bo przecież nie mam nic lepszego do roboty, prawda?- Zresztą kto by się nim przejmował? Wróci pod wieczór i zapyta jaki jest plan- stwierdziła Pidge. Wnioskując po roli, jaką odgrywam od ponad sześciu miesięcy, może mieć rację, gdybym był tamtym Lance'm, zapewne właśnie to bym robił. Ale nim nie jestem. Jestem tylko słabym i niepotrzebnym McClain'em. Nawet moja rodzina tak twierdzi.
- Pewnie masz rację. Wróci, ale ja bym się nim zainteresował. Zmienił się przez ostatnie pół roku. Mam dziwne wrażenie, że coś przed nami ukrywa- powiedział Shiro.
- Zmienił?- zdziwiła się Pidge.- Daj spokój, pewnie chciał tylko zwrócić na siebie twoją uwagę- zaśmiała się. Miło wiedzieć, że ktoś w ogóle się mną przejmuję, szkoda tylko, że jedynie z powodu tego, co może zrobić równie dobrze, a nawet lepiej, ktoś inny. Nie jestem przecież jakiś wyjątkowy. Bez Niebieskiej nie potrafię zrobić nic. I tego się lepiej trzymajmy.
Z hukiem zatrzasnąłem drzwi od salonu, mając dość słuchania drwin i wyzwisk pod swoim adresem. Znowu. Przyspieszyłem kroku i udałem się do swojego pokoju, jak na początku chciałem. Niepotrzebnie się tam zatrzymywałem. Znikając za zakrętem usłyszałem jeszcze, jak ktoś wychodzi z pomieszczenia i głos Pidge:
- Daj spokój. to pewnie ten idiota usłyszał kilka słów prawdy. Zostaw go- powiedziała.
- Puść mnie- zaznaczył ostro... Keith? A przynajmniej tak wywnioskowałem po głosie. Usłyszałem jego szybkie i zdecydowane kroki za sobą. Mimowolnie przyspieszyłem, a łzy zaczęły lecieć szybciej. Nie chcę go widzieć, patrzeć mu w twarz i znowu słuchać tego samego. Czego on chce? Jeszcze mnie dobić?
Nie byłem w stanie iść już szybciej przez zawroty głowy i zapewne wciąż rosnącą gorączkę. Nagle zakręciło mi się w głowie, a przed oczami pojawiła się ciemność. Poczułem jak spadam. Byłem przytomny, ale nie miałem siły ani się ruszyć, ani otworzyć oczu.
- Lance?- ktoś krzyknął, ale wszystkie dźwięki zlewały się w jedno, więc nie byłem w stanie stwierdzić kto to. Zostałem przewrócony na plecy i ktoś klepnął mnie parę razy po twarzy. Ostatkiem sił otworzyłem oczy. Nade mną pochylam się zmartwiony i przerażony Keith. Coś uciskało mnie w klatce i nie byłem w stanie normalnie oddychać. Chciałem umrzeć.
- Lance! Oddychaj spokojnie, dobrze?- powtarzał co chwilę czarnowłosy i chwycił mnie jedną ręką pod kolana w zgięciu, a drugą ułożył na plecach, podnosząc mnie.- Co ci jest?
Reszta chyba zorientowała się, że coś jest nie tak, bo już po chwili była tutaj cała drużyna, a przynajmniej tak mi się wydawało. Teraz zachciało im się mną zainteresować? Bo co? Bo Keith się zainteresował? Nie rozumiem ich.
- Z-zostaw mnie- wychrypiałem, chcąc się wyszarpać, pomimo że wiedziałem, że nie mam żadnych szans.
- Jesteś głupi? Nie jesteś w stanie nawet normalnie oddychać! Spokojnie, zaraz będziemy u ciebie w pokoju i wtedy cię puszczę zgoda?- mówił jak do dziecka. Z braku wyboru kiwnąłem głową i dałem się zanieść do swojej sypialni. Po drodze moja głowa opadła na pierś czarnowłosego.
*Keith POV*
Kiedy zobaczyłem Lance'a w takim stanie naprawdę się przeraziłem. Miał wysoką gorączkę, trząsł się i nie mógł nawet normalnie oddychać. Co mu się stało? Przed oczami przeleciały mi wszystkie sceny z poprzedniego tygodnia. Faktycznie, ostatnio stał się cichszy. Czasem kaszlał i zatrzymywał się na chwilę. Zawsze się tylko uśmiechał i mówił, że wszystko jest dobrze. Jak mogłem tego nie zauważyć? Musiał czuć się źle od dłuższego czasu, bo miał ogromne wory pod oczami i dopiero teraz zauważyłem jak bardzo schudł. Był lekki jak piórko, a wyglądał jak kościotrup. Dlaczego dopiero teraz to widzę?
Rozejrzałem się po reszcie, dalej trzymając Latynosa w ramionach, wszyscy wyglądali na zaskoczonych i przerażonych, Shiro podszedł do drzwi i otworzył sypialnie Lance'a. Nikt tam nie wchodził od dłuższego czasu, oprócz szatyna. To co tam zobaczyliśmy, było straszne. Wszędzie były jakieś krople krwi i gdzie nie gdzie leżały... zakrwawione żyletki. Dlaczego? Co mu się stało? Dlaczego nikt tego do cholery nie widział?! Na biurku leżał otwarty zapisany notes również poplamiony szkarłatną cieczą. Nie marnując czasu kazałem Hunk'owi i Coran'owi przynieść bandaże, zimne okłady, termometr i jakieś leki. Obaj byli tak wstrząśnięci tym, co zobaczyli, że jedynie kiwnęli głowami i wybiegli z pomieszczenia. Shiro podszedł do notatnika i zaczął czytać otwartą stronę.
- Nigdy nie czułem się nie potrzebny. Zawsze byłem optymistą, ale ciężko słyszeć na swój temat takie rzeczy z ust przyjaciół. Kiedy śmieją się z ciebie, a ty masz ochotę ze sobą skończyć, bo nie czujesz już ani radości, ani smutku i po prostu ci się nudzi. Żyletki są nawet fajne. Pomagają zapomnieć. Chociaż na moment. Pamiętam, gdy pierwszy raz po nią sięgnąłem, to było jakieś pół roku temu. W moje urodziny. Nie wiem, który to był dzień, nie pamiętam tej daty, ale po prostu to wiedziałem, tak po prostu. Wszyscy byli wtedy na misji, jedynie Coran i ja zostaliśmy, żeby pilnować statku. Byli na Balmerze. Wtedy była idealna pora, by powitać nowego przyjaciela który nie opuścił mnie aż do tej pory. Teraz jednak czuje się już coraz gorzej i nie widzę powodu, żeby tworzyć nowy ślad na przedramieniu. Zresztą nie mam na to siły. Głowa pulsuje tępym bólem, a mięśnie drżą od dobrych dwóch dni. Brak jedzenia i snu w końcu zemścił się na mnie. Mówi się trudno... Boże, co myśmy zrobili...- szepnął kapitan, a w jego oczach widziałem łzy, chyba po raz pierwszy w życiu.
- Dlaczego nic nie zauważyliśmy?- Allura zasłaniała usta ręką, a łzy płynęły po jej policzkach. Pidge stała obok niej i płakała... Tak, płakała.
- Jak m-mogłam coś t-takieg-o p-pow-wiedzieć?- wyszlochała.
- Zachowaliśmy się jak potwory to prawda- powiedziałem z trudem, powstrzymując łzy.- Ale teraz musimy mu pomóc!- w tym samym momencie wrócili Coran i Hunk z potrzebnymi rzeczami. Szybko zmierzyłem szatynowi temperaturę i wytrzeszczyłem oczy. Czterdzieści stopni. On może umrzeć! Przeraziłem się nie na żarty i szybko na przyłożyłem mu zimny okład na czoło i podałem leki przeciwgorączkowe. Lance może i nienawidził i panicznie bał się igieł, ale teraz nie miało to żadnego znaczenia. Miałem nadzieję, że gorączka choć trochę spadnie, bo już była idealnie na granicy.
Zawsze ze sobą rywalizowaliśmy we wszystkim. Teraz jednak mój rywal leżał na granicy śmierci trawiony gorączką. Nie potrafiłem w to uwierzyć. Zawsze powtarzałem, że go nienawidzę, ale tak nie było! J-ja... Ja tak bardzo żałuję tego, co wtedy powiedziałem podczas rozmowy z Shiro. Nie chciałem tego mówić!
Miałem nadzieję, że mimo wszystko to jakiś głupi żart ze strony szatyna i ten za chwilę wstanie uśmiechnięty, śmiejąc się w ten swój głupkowaty sposób. Chciałem jeszcze sprawdzić jeszcze jedną rzecz. Podwinąłem rękawy jego bluzy z pod której wystawały pokrwawione bandaże. Wytrzeszczyłem oczy. To nie może być prawda. Odwinąłem je szybko. Blizny, rany, krew... Setki blizn szpeciły jego przedramię, ale było też kilka świeżych ran, które dalej krwawiły. Zacząłem je delikatnie opatrywać. Szczęście, że nie były zbyt głębokie i już po chwili krwawienie ustało. Skończyłem opatrywać jego ręce i poczułem, jak wzbiera we mnie poczucie winy. Te wszystkie okropne słowa. Jak mogliśmy? Pojedyncza łza spłynęła po moim policzku i skapnęła na zranione ramię szatyna. Każde cięcie było winą naszego zachowania, tego, że nie obchodziło nas, co się z nim dzieje, zakładaliśmy, że wszystko będzie dobrze.
Przypomniały mi się urodziny Hunk'a. Zrobiliśmy całkiem sporą imprezę, a pulchny chłopak śmiał się i dziękował każdemu. Natomiast Lance... nikogo to nie obchodziło. Około pół roku temu zniknął na cały dzień i wrócił dopiero rano, dalej tak samo radosny jak każdego dnia. To było wtedy? Udawał? Udawał, że jest szczęśliwy przez cały ten czas? 28 lipca... Jestem takim idiotą... Zwyzywałem go, gdy wrócił. Ale nie dlatego, że się o niego martwiłem, tylko dlatego że martwiłem się o jakąś głupią misję, a w ogóle nie wziąłem pod uwagę jego uczuć!
- Nazwał nas przyjaciółmi...- szepnęła Pidge przez, co każdy spojrzał na nią lekko zaskoczony. Ona tylko tępo patrzyła się w podłogę z szeroko otwartymi oczami.- Dlaczego? Wyrządziliśmy mu taką krzywdę, a on i tak ma nas za przyjaciół...
Shiro dalej przeglądał pamiętnik, tym razem cofnął się do wpisu z przed miesiąca.
- Nigdy nie byłem potrzebny. Żyłem z dość licznym rodzeństwem. Nie byłem najstarszy, ani najmłodszy, więc prawie w ogóle nie miałem prawa głosu. Do tego starszy brat zawsze się na mnie wyżywał. Bił, klął, wyzywał... mówił, że jestem nic nie wartym śmieciem. Ojciec tak samo. Matki nigdy nie było w domu. Nawet nie pamiętam, jak wygląda. Reszta w ogóle mnie nie zauważała. Myślałem, że jak dołączę do Garnizonu, to coś się zmieni. Nie. Nawet teraz moja drużyna się ze mną nie liczy. Niedługo Allura przejmie stery Niebieskiej, czuję to, a ja stanę się niepotrzebny i albo zostanę odesłany na Ziemię, do kochanego braciszka, albo zostanę tutaj i dalej będzie tak, jak teraz, o ile nie gorzej. Po co komu ktoś, kto nic nie potrafi? Przecież bez Niebieskiej byłbym nikim. Dalej byłbym tym samym nieudacznikiem, co zawsze. Może tak by było lepiej? Nie męczyłbym nikogo swoją obecnością i mógłbym zniknąć bezpowrotnie... R-raz na zawsze...- Shiro upadł na kolana, a notatnik wylądował na podłodze obok niego i zatrzasnął się z hukiem. Kapitan zacisnął ręce w pięści. Był na siebie wściekły. Jak każdy. Nie mogliśmy uwierzyć, że naszemu... nie możemy go już nazywać przyjacielem... Że zgotowaliśmy Lance'owi taki los...
♥1875 słów♥
OHAYOU! Zaczynamy trochę depresyjnie, ale mam nadzieję, że was to nie zrazi i że będziecie chcieli przeczytać tę książkę do końca. Zdecydowałam się na sobotę, jak zwykle zresztą. Obiecuję dotrzymać terminu. Sayounara i do następnego!
~alixsiorek
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top