25. Nie potrafię tego zaakceptować
"Czasami pamiętamy o rzeczach, o których chcemy zapomnieć,
i zapominamy o rzeczach, które powinniśmy pamiętać."
— Niech pani usiądzie. — Nakazała kobieta, przytulając zapłakaną nieznajomą. Podczas zakupów zauważyła osobę z której oczu lały się łzy, a ponieważ Karen miała wielkie serce i była dobrym człowiekiem, postanowiła jej pomóc.
Rozpoznała w niej także swoją byłą dziewczynę, więc nie widziała przeszkody w rozmowie.
I nie obchodziło ją nawet, czy tamta wyczynia coś złego, a może dobrego. Nadal była tylko człowiekiem i jak każdy, miała prawo mieć swoje chwilę słabości.
— D–dziękuję — Brunetka położyła palec wskazujący wraz z środkowym na swoim gardle oraz przełknęła gulę, która znajdowała się tam znajdowała. Następnie schowała twarz w dłoniach, kompletnie rujnując sobie tym samym makijaż. — Przepraszam, wiem, że to będzie teraz chamskie z mojej strony, lecz mogłaby sobie pani iść? Chciałabym zostać sama.
— Victoria, spójrz na mnie — nakazała Lenehan. Kobieta podniosła na nią zapłakany wzrok, lustrując jej twarz wzrokiem. Dopiero po chwili zdała sobie sprawę, kto tak naprawdę przed nią stoi. — Nie musisz mówić mi, co się stało, możesz się po prostu wypłakać, lecz jeśli masz ochotę, się wygadać, śmiało.
Osoba, którą nadal nie przestała kochać.
Osoba, której zawdzięczała życie.
Osoba, która była przy niej, kiedy nikogo innego przy niej nie było.
Osoba, która jako jedyna zauważyła tą nieporadną dziewczynkę z posiniaczoną twarzą zakrytą książkami, i pokazała jej, jak bardzo obecność drugiego człowieka może zmienić życie na lepsze.
Victoria nigdy nie miała łatwo. Jako piętnastolatka była wyśmiewana przez rówieśników, bita po szkole, wyzywana, prześladowana. Gdy wieczorami wracała do domu, rzucała okiem na zarzyganego ojca, który najczęściej leżał na dywanie w salonie, i rzucała się na łóżko w swoim pokoju.
A następnie szlochała w poduszkę oraz przepraszała Boga za to, jaka jest, prosiła go, by ją zaakceptował. Lecz on nie słuchał i jej dni nadal wyglądały tak samo, aż nie spotkała jej.
Karen niczym nie wyróżniała się z tłumu. Posiadała długie, gęste, blond włosy które opadały jej na plecy, jak każdy miała na sobie mundurek. We włosy wpięła niebieska kokardę, która podkreślała jej urok, a rumieńce wpływały na jej bladą twarz, kiedy ktoś tylko na nią spojrzał.
Miała ogromne powodzenie u chłopców, lecz mimo to nigdy nie kierowała się w ich stronę. Zamiast tego zmierzała do tej brunetki oraz przytulała ją na powitanie, dawała jej ciche znaki takie jak buziak w policzek czy przypadkowe otarcie dłoni.
Pomogła jej zgłosić sprawę z prześladowaniem w szkole, a raczej nakazała jej to zrobić, kiedy ta została pobita do nieprzytomności. Osoby zamieszane w tą sprawę zostały posłane do poprawczaka.
Pokazała jej, czym tak naprawdę jest miłość, nie wstydziła się faktu, iż ta jest kobietą, miała to kompletnie gdzieś. Nie bała się.
Lecz w Victorii nadal siedział ten strach, strach przed tym, że jej nie zaakceptują, ponieważ ona sama siebie nie akceptowała.
Dlatego też odrzuciła ją, ułożyła sobie życie, które może nie było szczęśliwe, lecz spokojne.
Do czasu.
Przyniosła na świat Leondre, bruneta o czekoladowych oczach, który uwielbiał nutelle i przypombial jej o wszystkim.
O chwilach, w których jeszcze była szczęśliwa. W których płakała, śmiała się, czuła z osobą, którą naprawdę kochała.
A później syn poszedł w jej ślady.
Krew odpłynęła jej z twarzy gdy ten w wieku czternastu lat poinformował ich, iż znalazł sobie chłopaka. Z początku uznała to za żart, lecz później na własne oczy widziała, jak ten przyciska usta do tych kolegi.
I jak się przy tym uśmiecha.
Lecz strach siedział w niej. Nie chciała, by jej dziecko czuło to co ona i chyba dlatego to zrobiła.
Zapisała go na terapię.
Wiedziała, iż to nic nie da, lecz mimo to wolała spróbować. A może mu się odwidzi.
Nie chciała dla niego źle, nigdy. Po prostu się o niego bała, bała się, że poczuje to samo, co ona.
I niestety miała rację.
— On woli chłopców.
— Leondre, wysłuchaj mnie, ja... Wiem, co czujesz i przykro mi z tego powodu. — W jej oczach zebrały się łzy. Mówiła prawdę, doskonale wiedziała, jak to jest być nieakceptowanym przez otoczenie i dlatego tak bardzo się o niego bała.
I nie akceptowała go.
Nie akceptowała samej siebie. Nie miała prawa istnieć, tak sobie wmawiała.
— Pociesz mnie. Nie masz pojęcia co czuję, przeżywam i w jaki sposób. I wiesz co? Ciesz się z tego powodu.
Karen mruknęła coś niezrozumiałego pod nosem oraz przyciągnęła do siebie kobietę, która z wdzięcznością się w nią wtuliła.
Dała upust emocjom.
W tamtej chwili nie liczyło się nic. Nie musiała się dłużej okłamywać, nie musiała już posyłać mu tych sztucznych uśmiechów.
Bo przecież trzymała w ramionach swój cały świat.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top