Get Insane XCI
Powiadają, że każdy z nas jest dwulicowy i przebiegły niczym lis. Ale czy każdy z nas jest wredny? Tak szczerze, nie chciałam robić Deaconowi nadziei, ale samo jakoś wyszło. Wcale nie miałam w planach zdradzania Jokera. Zielonowłosy niezmiennie działa na mnie jak kocimiętka na kota, a D jest tylko chwilową odskocznią. Owszem. Co jakąś minutę fantazjuję o nim, ale nie znaczy to, że rzeczywiście dojdzie do jakiegoś romansu. Wykorzystałam biednego Deacona. On mi zapewni rozrywkę, odwiezie z powrotem do miasta, a ja będę go utrzymywać w niepewności. To bardzo podłe, ale nie umiem sobie odmówić tej przyjemności. Moje serducho szaleje ze szczęścia nie tylko wtedy, gdy zabiję i rozprzestrzeniam chaos. Ego złośliwej zdziry triumfuje, gdy świadomie lub nie, robię komuś świństwo. Nieważne, czy się kłócę, czy knuję intrygi. Jeśli jest to, chociaż w małym procencie niezgodne z moralnym postępowaniem człowieka, cholernie mnie to kręci. Dlatego tak uwielbiam prowokować J'a. Chociaż doskonale wiem, że denerwowanie Księcia Zbrodni może się dla mnie bardzo źle skończyć, nie mogę się oprzeć pokusie, by to robić ponownie. Szkoda co prawda tych wszystkich ludzi, których wykorzystuję, ale nikt nie jest idealny.
Dyskretnie otworzyłam torebkę i zerknęłam na jej zawartość. Telefon komórkowy, lizaki truskawkowe, perfumy, kosmetyczka, cukierki z zasłoną dymną, cukierki z gazem rozweselającym, trujące cukierki, które mogłabym rozdawać pod jakąś podstawówką...
- A ty co się tak szczerzysz do tej torebki, co? - D nie omieszkał skomentować mojego zachowania.
- A nic nic – zachichotałam przebiegle, macając wnętrze i poszukując tej jednej rzeczy, na której znalezieniu mi bardzo zależało.
- Wiem, że jesteś wariatką i ten tego, ale oszczędź mi swoich chorych zachowań, dobra? - D nie przywykł jeszcze do mojego prawdziwego ja.
- Jakich chorych zachowań – udawałam, że go nie rozumiem i w końcu wydobyłam moją upragnioną zabaweczkę – Bingo! - zapiszczałam radośnie. Omiotłam pożądliwym wzrokiem piękny, czarny pistolet z czerwonymi i niebieskimi napisami Hahaha i drobnymi złotymi diamencikami w kształcie rombów.
- Niezłe cacko – skwitował D.
- Och, jak ja dawno nie mordowałam – rozmarzyłam się, akcentując literkę ''r'' i wydobywając z siebie ochrypłe westchnięcie.
- Myślałem, że ty i Joker. No wiesz – odparł Deacon.
- Ostatnio nie – warknęłam niezadowolona.
- Yhm – mruknął i wykonał ostry manewr kierownicą.
- Uważaj, wariacie! - zaśmiałam się histerycznie – Bo się jeszcze na własny nóż nadzieję! - ponowiłam śmiech.
- Nóż?
- Nóż – wyszczerzyłam się do niego w odpowiedzi i wyciągnęłam z kieszeni kurtki, błyszczące ostrze z czarną rączką.
- Jeny, Jul – wzdrygnął się.
- Co jest D? Przerażam cię? - wybałuszyłam oczy i uśmiechnęłam się wariacko. Schowałam nóż z powrotem do kieszeni i odwróciłam się w stronę Deacona. Mam wrażenie, że odkąd mu się przyznałam do prawdziwej tożsamości, zaczął mnie traktować z rezerwą. Poniekąd miał rację. W pełni otworzyłam się przed nim i nie musiałam już się powstrzymywać od różnych rzeczy. Caro jest nieprzewidywalna i na swój sposób dziwna i przerażająca.
- Tak. Nawet bardzo – burknął i wrócił do patrzenia na trasę.
- Pardon – zaśmiałam się złowieszczo i oblizałam lufę pistoletu.
- Co ty robisz? - Deacon znowu rzucił mi dziwne spojrzenie.
- Ta świadomość Deacon – zapatrzyłam się w dal – Ta cudowna świadomość – zwróciłam na niego moje rozbiegane spojrzenie, przygryzając namiętnie wargę.
- Jaka świadomość? - mężczyzna wydawał się zszokowany moimi odpałami . No cóż. Mało kto potrafi przywyknąć do nieobliczalnych zachowań Juliet Caro. Ale skoro D miał już ten zaszczyt poznać Pannę J od jej prawdziwej strony, to dlaczego miałby nie dostąpić kolejnego splendoru, w postaci podziwiania jej naturalnych, nieco przerażających taksji?
Nie bądźmy tacy egoistyczni. Pozwólmy D posiadać przywilej obserwowania JC, pod kątem jej szaleństwa...
- Świadomość tego, że wystarczy jedna kula z tego maleństwa, żeby kogoś zabić – przymknęłam oczy, przytulając gnata do policzka.
- Okeej... - mruknął D – Robi się dziwnie...
- Witamy w domu wariatów – zachichotałam, głaszcząc czule pistolet – W ogóle, przestań być taki świętoszkowaty – przewróciłam oczami – Sam masz na sumieniu mnóstwo ludzkich żyć – podpuszczałam go.
- Nie zaprzeczę – westchnął Deacon obojętnie – Ale ja nie podchodzę do zabijania tak... - zamyślił się, szukając odpowiedniego słowa – Eee, szczegółowo – dodał szybko.
- Yhm – dmuchnęłam lekceważąco w kosmyk włosów, który opadał mi na czoło – Amator – mruknęłam bezgłośnie.
- Wielokrotnie pomagałem ojcu w ciemnych interesach, czy nawet we własnym biznesie rozwiązywałem problemy – kontynuował.
- Aha – ignorowałam go totalnie, przyglądając się czarnemu lakierowi na moich paznokciach.
- Tyle że ja – biedaczek nieźle się rozkręcał, łudząc się, że go słucham – Robiłem to bardziej humanitarnie, wiesz – plątał się – Jedna kulka w łeb i po krzyku. Ofiara się nie męczy.
- Mięczak – prychnęłam ledwo słyszalnie. Jeśli Deacon chciał mi, to źle mu szło. Założę się, że ani razu nie poderżnął nawet gardła nożem. Gdybym ja zajmowała się rozwiązywaniem problemów w mafii, ofiary długo by mnie pamiętały. Nie sztuką jest zabić szybko. Artyści to perfekcjoniści. Lubimy dopinać wszystko na ostatni guzik. W moich uszach dotąd rozbrzmiewają słowa klauna. Ofiara jest tortem urodzinowym. Trzeba ją kroić na bardzo równiutkie kawałeczki...
- Jak mniemam, ty wolisz powolne tortury? - zagadał.
- Z ust mi to wyjąłeś – wyszczerzyłam się – Zagrajmy w 7 pytań! - zmieniłam temat.
- Nie znam tego – mruknął.
- Przed chwilą to wymyśliłam – przewróciłam oczami.
- No dobra – odparł niepewnie.
- Pierwsze pytanko – zaśmiałam się niewinnie.
- No – poganiał mnie.
- Masz skłonności kanibalistyczne? - spytałam głosem, jakbym prosiła o kawę.
- Co?! - Deacon wrzasnął i gwałtownie zahamował samochód. Miałam okazję zauważyć, że zmierzamy w stronę miasta. Wracaliśmy do Gotham, a dupek miał mi pomóc znaleźć ofiarę! Chyba że, jedziemy w jakieś odosobnione miejsce w naszej cudownej metropolii, gdzie będę mogła w spokoju urządzić rzeź i niebezpieczny chaos! Może wtedy nadęty mięśniak u mnie zapunktuje.
- Widzę, że początek gry jest spektakularny – zachichotałam przebiegle – Pytam, czy masz skłonności kanibalistyczne – wyszczerzyłam się słodko – No wiesz, miałeś kiedyś ludzkie mięso w ustach? - oblizałam się, gestykulując żywo rękami. Deacon w dalszym ciągu patrzył na mnie jak na antychrysta. Szczerze, bardzo mi to schlebiało. Zawsze, kiedy ktoś patrzy na mnie wzrokiem mówiącym: Spalcie tę diablicę, moje obłąkane ego ambitnej psychopatki rośnie.
- ...
- Pomijając oczywiście relacje damsko-męskie i męsko-męskie – parsknęłam śmiechem.
- Nie?! - zrobił wielkie oczy i gapił się na mnie z obrzydzeniem – Tylko kompletny zwyrol mógłby...
- Masz rację – przerwałam mu, ciągle się szczerząc – Trzeba mieć mocno nasrane we łbie, żeby nawet o coś takiego pytać – wybuchnęłam maniakalnym śmiechem.
- I to jak – warknął D – Nie mów, że kiedykolwiek spróbowałaś ludzkiego mięsa! - wzdrygnął się.
- Dlaczego miałabym tak mówić? - mrugnęłam do niego – Co fakt, to fakt, nigdy nie spodziewałam się, że będę miała okazję zasmakować ludzkiego mięsa – wzruszyłam ramionami, mówiąc ze spokojem w głosie – Ale nie potrzeba wiele, żebym zdziczała, uwierz – najzwyczajniej w świecie wyciągnęłam lizaka z torebki, otworzyłam go i włożyłam do ust.
- Nawet nie chcę o tym słyszeć – warknął nieprzyjemnie.
- To wielka szkoda, bo to naprawdę pasjonująca historia – wydęłam usta, wyciągając lizaka.
- Nie mam najmniejszej ochoty, na słuchanie twoich opowieści o kanibalistycznych doświadczeniach – machnął w moją stronę, jakby chcąc mnie odgonić.
- Wszystko szybciutko streszczę – nie słuchałam go i zaczęłam mówić – Pewnego razu w Arkham, potraktowali mnie naprawdę okrutnie. Do tego stopnia, że doznałam traumy i siedziałam półnaga, skulona w kącie. Nie jadłam, nie piłam, nie spałam... - przybrałam nieco dramatyczny tembr głosu, żeby nadać opowieści większego klimatu.
Deacon zwrócił na mnie uwagę i zwolnił samochód. Jego lazurowe oczy wyrażały zdziwienie i namiastkę współczucia. Zupełnie jakby nie mógł uwierzyć w prawdziwość tej historii. Szczególnie w część z okrutnym traktowaniem pacjentów.
- I co się stało? - spytał cicho.
- Mój doktor zaczął się o mnie martwić – mruknęłam obojętnie. Nie chodziło mi o wymuszenie empatii na tym mężczyźnie. Chciałam wzbudzić w nim lęk. Lęk, że tak niewiele trzeba, żebym z wesołej dziewczyny mogła się przeistoczyć w niekontaktującą bestię. Co tylko udowadnia jak mam mocno zniszczoną psychikę. Rozsypaną na milion kawałeczków. Mój obłąkany umysł jest jak nakręcana zabawka. Co się może stać, gdy baterie przestaną działać?
- I?
- Próbował mnie ratować – prychnęłam, nie kontrolując drżenia warg, które przypominało ostrzeżenie wściekłego psa – I popełnił błąd – kąciki moich ust uniosły się mocno w górę. Policzki wyraźnie się przy tym uwydatniły.
- Jaki błąd? - dopytywał. Jechaliśmy coraz wolniej. D nie miał podzielności uwagi.
- Podszedł za blisko – zaniosłam się niekontrolowanym śmiechem, akcentując to długim warknięciem.
- I co się stało? - powtórzył swoje wcześniejsze pytanie, zniżając wyraźnie głos. Obawiał się odpowiedzi, chociaż doskonale wiedział jak będzie ona brzmieć.
- Wystawił do mnie rękę – zastygłam w jednym wyrazie twarzy, kiwając się na boki – A ja mu odgryzłam jej kawałek – nieświadomie oblizałam usta.
- Boże – szepnął ze wstrętem – Jesteś zdrowo popieprzona, Jul – mruknął i wrócił do patrzenia na jazdę.
- Czy ja wiem – zachichotałam, chowając pistolet do torebki i wsuwając lizaka do ust – Normalność i tak jest tylko pozorem – przeniosłam językiem patyczek ze słodkością na jedną stronę warg.
- Co masz na myśli? - mruknął, nie patrząc na mnie.
- W głębi serca – niezauważalnie oparłam łokieć na klamce od drzwi samochodu – Każdy z nas jest wariatem – wyciągnęłam cukierka i oplotłam go językiem.
- Daj spokój, Jul! - obrócił się w moją stronę – To niedorzeczne! - dodał.
- Ale jakże prawdziwe – uśmiechnęłam się i pchnęłam łokieć w dół. Drzwi się otworzyły, a ja przez nie wyskoczyłam. Potoczyłam się tradycyjnie po asfalcie, ale miałam tyle szczęścia, że jechaliśmy mało ruchliwą ulicą miasta. Oczywiście Deacon się zorientował i zawrócił samochód, żeby z niego wysiąść i na mnie nawrzeszczeć, ale ja miałam już opracowany plan. Sięgnęłam do torebki i wyciągnęłam niewinnie wyglądającą landrynkę w kolorze pomarańczowym – Tęskniłam za tobą, żeby zdać sobie sprawę z tego, że mi się znudziłeś – westchnęłam i czekałam, aż Deacon podejdzie na odpowiednią odległość – A może, trzeba było się nie przyznawać do tego kim jestem? - zapytałam samą siebie i zauważyłam zbliżającą się sylwetkę D – Ech – zachichotałam upiornie i rzuciłam w jego stronę cukierkiem. Wnet pojawiła się pomarańczowa, gęsta chmura, która zasłoniła mężczyznę w całości. Wykorzystałam to i czym prędzej zaczęłam uciekać w przeciwnym kierunku. Biegłam między budynkami, aż znalazłam się na drugiej stronie ulicy. Mogłam spokojnie wtopić się w tłum. Włączyłam tryb niewidzialności, zakładając okulary przeciwsłoneczne.
Poszukiwania ofiary nadal trwają, a Deacona mam nadzieję, zgubiłam. Rozczarowałam się jego zachowaniem. Mój typowy sposób bycia go przerażał, więc nie ma żadnego sensu, żeby kontynuować naszą wycieczkę. Poza tym nie potrzebuję jego pomocy. Sama, znajdę sobie ofiarę. Tu jest tyle potencjalnych zabaweczek. Aż się prosi o wywołanie chaosu...
Udało mi się dostać na jeden z wieżowców w Gotham. Siedziałam sobie na szczycie, dyndając nogami w powietrzu i obserwując szare ludziki w dole. Z takiego miejsca mogłabym łatwo wszcząć chaos i spustoszenie. Ale mam w zasięgu tylko nóż, pistolet i cukierki z gazem rozweselającym...
Mieszkańcy wydają się tacy smutni – podkurczyłam jedną nogę i zerknęłam z kocią ciekawością w dół – Przydałoby im się więcej uśmiechu na twarzy – zachichotałam upiornie – Co o tym myślicie? - podrzucałam różowe cukierki w dłoni – Podarujemy ludziom troszkę radości – uśmiechnęłam się szaleńczo.
- Caro, co ty wyprawiasz? - usłyszałam w głowie ten głos, którego nie znoszę.
- Próbuję się zabawić, wielkie dzięki, że jak zwykle próbujesz wszystko zniszczyć! - syknęłam wrogo.
- Pomyśl o konsekwencjach – moja podświadomość nie odpuszczała.
- Tak – prychnęłam – Konsekwencją będzie mój wielki banan na ryju – zaśmiałam się i zamierzyłam do rzutu.
- Nie. Konsekwencją będzie twoja niewola w więzieniu lub innym psychiatryku.
- Hah, myślisz, że w końcu pomalowali moją izolatkę w Arkham na żółto? - zakpiłam, ale cofnęłam rękę – Psujesz całą zabawę – warknęłam.
- Chronię cię.
- Przed czym? - prychnęłam – Ktoś powinien mnie chronić od ciebie i twoich pouczających gadek! - syknęłam, chowając cukierki z powrotem do torebki. Głos w głowie milczał – No jasne! - wystawiłam ręce na boki i wstałam – Teraz to się nie odzywaj! Najlepiej! - warczałam do siebie.
- Hej! - usłyszałam za sobą czyjś głos – Kto cię tu wpuścił?! - sądząc po głosie tajemniczego jegomościa, nie powinnam tu być.
- Dobra wróżka – zaśmiałam się szyderczo, wyciągając pistolet z torebki i odwracając się na pięcie do towarzysza. Mężczyzna jak się okazało, zastygł w bezruchu i mierzył mnie niespokojnym spojrzeniem. Nareszcie jakaś rozrywka!
- Nie rób mi krzywdy, już sobie idę – podniósł ręce w geście obronnym i zaczął się wycofywać.
- Ależ nie – wyszczerzyłam się – Nigdzie nie idziesz – zaśmiałam się, nie spuszczając z niego gnata – Zagramy inaczej – pokręciłam głową na boki, przybliżając się.
- Skądś cię kojarzę – mruknął przestraszony.
- Doprawdy? - uniosłam zadowolona brwi, ściągając okulary przeciwsłoneczne i wieszając je na dekolcie koszulki.
- Czy to nie ty jesteś tą zaginioną Juliet, co poszukiwała jej przyjaciółka? - zaryzykował. Myślałam, że mnie zemdli ze wściekłości.
- Właśnie stąd mnie kojarzysz?! - wydarłam się – Stąd?! - warknęłam zła.
- Nie denerwuj się, ja tylko...
- A już miałam cień nadziei, że znasz mnie jako Juliet Caro! - syknęłam niczym wąż.
- J-J-juliet Caro? - powtórzył, jąkając się.
- Taaaak! - wlepiłam w niego moje rozbiegane spojrzenie – Wiesz, kim jest Juliet Caro? - uśmiechnęłam się maniakalnie, kiwając głową.
- Nie – wypalił.
- Pięknie! - wzniosłam oczy ku niebu – I jaką ja mam reputację?! - wściekła wystrzeliłam w niebo. Rozległ się huk, a przerażony mężczyzna, skulił się, nie opuszczając rąk – No?! - przeniosłam swój obłąkany wzrok na ofiarę – Jaką Juliet Caro ma reputację? - zbliżyłam się do niego, celując pistoletem na wysokości jego głowy.
- Nie wiem – pisnął zlękniony.
- Zgaduj – syknęłam, mierząc go zaciętym spojrzeniem.
- Dobrą? - strzelał, patrząc błagalnie w moje oczy.
- Hahaha – zaśmiałam się szyderczo, odbezpieczyłam spust i strzeliłam mu w twarz. Całe jego oblicze zniekształciło się i pokryło krwią. Jego posoka prysnęła na moje ubranie, tworząc brunatne plamy i odpryski – Zerową – syknęłam, dmuchając w lufę gnata – Kurwa, kolejne ubrania do prania – zaczęłam marudzić, spoglądając na pobrudzoną odzież – No, ale jest zdjęcie do kolekcji – rozchmurzyłam się i wyciągnęłam telefon. Zrobiłam zbliżenie na zmasakrowaną twarz trupa i cyknęłam ładną fotkę – No i oczywiście selfie – zachichotałam i ułożyłam się koło zwłok. Uniosłam wysoko komórkę, żeby zdjęcie było z lotu ptaka – Uśmiech! - wyszczerzyłam się i zapozowałam do aparatu – Hasztag: zwłoki – wystawiłam język do kolejnej fotki – Hasztag: spierdolenie umysłowe – zrobiłam dzióbek.
- Papa, truposzku! - pomachałam do umrzyka, schowałam pistolet do torebki i wyciągnęłam kolejnego lizaka. Zapięłam kurtkę, żeby nie było widać plam krwi i beztrosko, skocznym krokiem pobiegłam w stronę wyjścia.
Znalazłam się tym razem na ławeczce na deptaku, tuż przy małej imitacji parku wśród betonowej dżungli. Z założonymi okularami, mogłam spokojnie podziwiać mieszkańców. Zabiłam człowieka, ale czułam niedosyt. Najchętniej wywołałabym chaos, ale to jest zbyt ryzykowne. Nie mam przy sobie żadnej obstawy, a nie chce mi się wierzyć, że kontrola nad miastem jest sprawowana tylko w nocy.
Siedziałam tak sobie i rozmyślałam, gdy poczułam, że coś się ociera o moją nogę. Spojrzałam w dół i ujrzałam pięknego owczarka niemieckiego. Pies leżał u moich stóp. Biło od niego przyjemne ciepło. Nie miał obroży, ale był wyjątkowo zadbany. Nie byłabym sobą, gdybym przepuściła okazję pogłaskania jakiejś psiny. Zdjęłam okulary i zacmokałam na zwierzę. Owczarek podniósł głowę i ujrzałam mądre, brązowe oczy, które patrzyły na mnie z ufnością. Bez najmniejszych obaw, położyłam dłoń na psim łbie i czule pogłaskałam.
- Ale jesteś śliczny – uśmiechałam się do zwierzęcia. Od razu poznałam, że to samiec. Pies patrzył na mnie uważnie i merdał delikatnie ogonem – Mógłbyś mi towarzyszyć, wiesz? - mówiłam do niego. Owczarek strzygł uszami i dyszał – Chcesz iść ze mną? - podniosłam się z ławki, a pies zrobił to samo. Szczeknął wesoło i patrzył na mnie tymi błyszczącymi ślepiami – Dobrze, słodziaku – zaśmiałam się – Ale zanim gdzieś pójdziemy, muszę cię jakoś nazwać – odparłam i wtedy spostrzegłam, że pies ma na oku ciemniejszą łapę, która kształtem przypominała serce – Już wiem! - usta rozszerzyły mi się w uśmiechu – Kier – zadecydowałam – Podoba ci się? - pochyliłam się nad zwierzakiem. Kier w odpowiedzi szczeknął dwa razy i pomachał ogonem – No to postanowione – ucieszyłam się, drapiąc psa za uchem – Chodź piesku – zawołałam go – Znajdziemy sobie jakąś zabawkę – zachichotałam złowieszczo. Pies zawarczał i szczeknął, po czym zaczął iść przy mojej nodze – Grzeczny chłopczyk – zamruczałam, klepiąc psa po karku i zakładając okulary – Bardzo grzeczny – zaśmiałam się maniakalnie, nie przejmując się tłumem ludzi wokół.
CDN
Zachęcam do komentarzy ;*
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top