Rozdział 46

Wyraz twarzy Hazel Levesque zmieniał się jak w kalejdoskopie, aż w końcu dziewczyna westchnęła. Spojrzała na swoje dłonie, jakby usiłowała wyczytać coś z linii papilarnych.

- Nico - powiedziała - to nie jest dobry pomysł.

- To najlepszy, jaki mamy - odparł Nico. - Przepraszam cię, Hazel, ale...

Umilkł. Wlepił nadal wściekły wzrok w dal, jakby chciał coś wykrzyczeć, ale nie potrafił znaleźć odpowiednich słów.

- To niebezpieczne - pretorka zmarszczyła brwi. - Zdajesz sobie z tego sprawę. Ja też bardzo bym chciała, by Annabeth mogła być z nami, ale... nie wolno naruszać porządku wszechświata. Jedynym, który próbował przywrócić kogoś ze świata zmarłych, był Orfeusz. Po pierwsze, jemu się nie udało, a po drugie... i tak nie skończył za dobrze.

Miała minę, jakby chciała coś dodać. Harper domyślała się, o co jej chodzi. Jakby nie patrzeć - Hazel też wróciła do życia. Ale wtedy Wrota Śmierci były otwarte, więc wyglądało to kompletnie inaczej.

Dłonie Nica zacisnęły się w pięści.

- Z Annabeth jest inaczej. W jej śmierci było coś... innego. Nie mów, że tego nie czułaś. - Ciemne tęczówki zetknęły się ze złotymi. - Początkowo myślałem, że mi się wydaje, ale to naprawdę nie miało się wydarzyć!

Hazel nie wiedziała, co odpowiedzieć. Przez chwilę stali więc w milczeniu, wpatrując się w siebie nawzajem.

W końcu Frank odchrząknął, przypominając o obecności swojej i Harper.

- Nie chcielibyśmy przeszkadzać...

- Nie bardzo wiem, co macie na myśli - odezwała się Harper. - Ale niezależnie od tego, czy śmierć Annabeth była ustalona przez Mojry, czy nie... To i tak jest bardzo ryzykowne.

Nico wywrócił oczami.

- Kto to mówi. Gotowa na starcie z najpotężniejszym bogiem we wszechświecie?

- Dobra, ale on sam przyjdzie mnie zabić. Wasz pomysł to inna bajka.

- Nie próbujcie mnie powstrzymać - burknął Nico. - Do zobaczenia, albo i nie.

- Nico! - zawołała Hazel. - To jeszcze trzeba przemyśleć!

- Myśleliśmy z Percym... okej, to brzmi jak początek żartu - wymamrotał. - Ale śmierć Annabeth po prostu nie miała się wydarzyć. Ma to sens, bo skoro Chaos chce zaprowadzić zamieszanie, robi to w każdy możliwy sposób. Przywrócenie Annabeth do życia będzie przywróceniem porządku, a nie psuciem go. Zresztą... Percy miał taką misję w planach już dawno, zaraz po bitwie w lato.

Frank zerknął na zegarek: nie było jeszcze szóstej po południu. Na terenie obozu zmrok nie zapadał tak wcześnie zimą, dzięki ich barierze ochronnej.

- I chcecie iść teraz, zaraz?

- Chaos może zaatakować wcześniej. Lepiej się wyrobić.

Nico pocałował Hazel w policzek. Sądząc po jej minie, nadal chciała go powstrzymać, ale nie wiedziała jak. Jeśli istniała osoba, która mogłaby odciągnąć go od takiego pomysłu, to tylko Will Solace. Ale teraz...

- Liczę na was - syn Hadesa rzucił ostatnie spojrzenie Frankowi i Harper, po czym odszedł parę kroków dalej, mieszając się z cieniem.

Hazel tupnęła nogą z furii.

- Powinnam była mu coś powiedzieć, prawda? - zapytała ze złością, mówiąc bardziej do siebie niż do nich. - Teraz możemy go już nigdy nie zobaczyć. To mój brat. Ale, na bogów, miał rację.

Harper czuła się jak w transie albo śnie. Dzisiaj zginął Will. Nico dosłownie przed chwilą wyruszył na samobójczą wyprawę do Hadesu, której on i Percy też mogą nie przeżyć. A to był dopiero początek tragedii.

Spojrzała na Franka i Hazel - i zaczęła im współczuć. To oni byli pretorami, oni mieli obowiązek dbać o cały obóz. A nadchodzące wydarzenia, delikatnie mówiąc, mogły im w tym przeszkodzić. Harper i Owen powinni jakoś pomóc, wymyślić ten superplan na pokonanie Chaosu. Ale nadal brakowało im pomysłu.

Już chciała coś powiedzieć, żeby przynajmniej pocieszyć Hazel, kiedy drzwi kawiarni otwarły się gwałtownie. Lavinia Asimov, która stanęła w progu, wyglądała jak odzwierciedlenie nastroju wszystkich obozowiczów - cienie pod oczami, ponury wzrok, włosy w lekkim nieładzie. To podziałało jak ukłucie w serce, bo akurat Lavinia słynęła raczej z nieustannego optymizmu. Do nogawki przykleiła jej się jakaś lepka gałązka, której najwyraźniej nie dostrzegała.

- Nie przeszkadzam, prawda? - spytała trochę niepewnie, zamykając za sobą drzwi i podnosząc wzrok na Hazel. - Jest... jedna ważna rzecz. Musimy pogadać.


***


Luis westchnął, kartkując kolejną grubą na pięćset stron książkę w twardej okładce, po czym podniósł wzrok na Leę i powtórzył po raz setny:

- Tutaj nic nie ma.

- Musi być - zaprotestowała Lea. Starała się włożyć w głos trochę złości, ale, sądząc po jej spojrzeniu, była zbyt zmęczona. - W końcu do tego dojdziemy.

Chłopak zerknął na wysoką do sufitu półkę z książkami na temat chyba wszystkich mitologii, jakie w ogóle istniały, upchanymi ciasno jedna obok drugiej. Lea, oczywiście, musiała sobie umyślić, że znajdzie w wierzeniach różnych ludów to coś, co wywołało tak wiele zamieszania w obozie. Początkowo temat wydawał się Luisowi interesujący, ale z czasem, gdy nie znajdowali niczego godnego uwagi - zaczęło się to robić nudne.

Żadne duchy z mitologii greckiej ani rzymskiej nie pasowały. Co prawda, czytali o ejdolonach. Ale ejdolony nie wywierały takiego wpływu na otoczenie. Przeszli więc do wierzeń słowiańskich, jednak jeśli występował tam jakiś stwór zdolny do przejmowania władzy nad przedmiotami, książki o nim nie wspominały. Podawały za to nazwy wielu innych stworzeń (jak na przykład demona o imieniu Bobo - nie, to nie była próba żartu - którym straszono małe dzieci), a Luis był pewien, że nie zapamięta dziewięćdziesięciu dziewięciu procent z nich.

Tyler, od dłuższego czasu przeglądający jedną książkę, opierając się przy tym o półkę, wymamrotał:

- Przydałby się laptop czy coś. Pełno tu archaizmów.

Lea przerwała porównywanie spisów treści w dwóch tomach o tej samej mitologii.

- Już wam mówiłam. Nie musicie tu że mną siedzieć.

Tyler uniósł brew.

- My też już mówiliśmy - rzekł, wsuwając książkę między dwie inne na regale. - Poszukamy z tobą.

Za oknem zaczynał zapadać zmrok. Z każdą chwilą zostawało coraz mniej czasu do siódmego lutego. Ta świadomość sprawiała, że nastroje herosów były tak kolorowe jak szare niebo nad Obozem Jupiter, o ile nie ciemniejsze.

- Po prostu - kontynuował Tyler - lepiej by było zrobić to później.

- Później możemy być martwi - zwróciła uwagę Lea.

Luis zamknął książkę.

- To przynajmniej masz motywację podczas wojny, żeby nie umrzeć i móc to sprawdzić - oznajmił i wstał. - Przerwa!

Lea zmarszczyła brwi. Z niechęcią bo z niechęcią, ale w końcu ustąpiła.

- Jak już przeżyjemy, przypomnijcie mi, żebym sprawdziła to - skinęła podbródkiem na egzemplarz w ciemnoniebieskiej okładce, po czym odłożyła go na półkę.

Chciała jeszcze coś dodać. O tym, że wypadałoby wiedzieć, przez co zginął Will Solace. Nie mogli olać przyczyny śmierci przyjaciela, który poświęcił się dla dobra obozu. Ale zabrakło jej w tym momencie zasobu słownictwa, więc po prostu to przemilczała. Liczyła na to, że Tyler i Luis sami rozumieją.

Tyler odsunął się od półki.

- Świetnie. Wynośmy się stąd.

Nie chodziło o to, że księgarnia była złym miejscem - bo nie była - a oni akurat nie mieli zbędnego towarzystwa (Ella jakiś czas temu zwinęła stos nowych książek z działu fantasy i słuch o niej zaginął). Po prostu, miejsce, gdzie kilkanaście dni temu wyszła na jaw kolejna Wielka Przepowiednia... cóż, od owego dnia panowała tam dziwna i trochę tajemnicza atmosfera.

A poza tym mieli już dość nadmiaru bezużytecznej wiedzy o starożytnych wierzeniach. Wizja odetchnięcia, wyjścia na świeże powietrze, brzmiała znacznie lepiej od tego.

W Nowym Rzymie nie działo się nic strasznego. Ludzie byli, co prawda, nieco zdołowani po ostatniej akcji - ale żaden kolejny atak nie następował.

A przynajmniej tak się mogło wydawać na pierwszy rzut oka.

- Em, tak właściwie... - Lea odezwała się po krótkiej chwili wahania. - Może jest coś, co powinnam wam już wcześniej powiedzieć. Bo, wtedy kiedy byłam z Dianą i Harper na Olimpie...

Luis jako pierwszy ruszył chodnikiem.

- Jest tak duży, jak mówią?

Lea zamrugała, jakby to pytanie zbiło ją z tropu.

- Tak, naprawdę ogromny, ale nie o to chodzi. Pod koniec, to znaczy krótko przed powrotem do windy...

Tutaj musiała urwać. Bo właśnie wtedy sprawy przybrały nieoczekiwany obrót.

Czyli, oczywiście, księgarnia za nimi stanęła w ogniu.

Lea odwróciła się pierwsza i stłumiła krzyk w piersi, gdy niewidzialna siła odepchnęła jej nogę do tyłu, przez co omal się nie przewróciła. To musiała być ta bariera wokół płonącego budynku - taka sama, jak przy kawiarni. A to z kolei oznaczało, że gdyby stała choć odrobinę dalej, utknęłaby wewnątrz niej.

Herosi wokół zwrócili uwagę na księgarnię, wywołując przy tym niemałe zamieszanie. Dziewczyna odruchowo sięgnęła po nóż.

- Zaczekaj - ostrzegł Tyler, mimo że sam wyjął sztylety. - Nikogo nie ma w środku. Lepiej po...

Nagle poczuł, że ktoś łapie go za rękaw kurtki.

- Tyler, to jest tylko odwracanie uwagi! - Sean Bryant miał oczy pełne strachu, dwa razy większego niż wszyscy inni, ale malowało się w nich jeszcze coś innego: determinacja. - Tak naprawdę...

Tyler odwrócił się. Może nie robił tego specjalnie, jednak w tej chwili cios kamieniem w twarz byłby bardziej przyjazny niż jego spojrzenie na chłopca.

- Co ty tu robisz? - zacisnął palce mocniej na rękojeści.

Sean poczuł się tak, jakby jednak dostał tym kamieniem. Puścił jego rękaw i cofnął się.

- Eee... to znaczy...

Luis szturchnął przyjaciela w ramię.

- Mmm, Tyler, on chyba ma na myśli to.

Później Tyler przeklinał się za brak rozwagi w tej sytuacji. Zdecydowanie za bardzo skupił się na pożarze, przez co nie zwracał uwagi na nic innego. Lea spojrzała za siebie sekundę wcześniej od niego i na chwilę zapomniała, jak się poprawnie oddycha.

Chłopak podniósł wzrok. Gdyby nie ciemny kolor tęczówek, można by było o wiele łatwiej dostrzec, jak jego źrenice znacznie zmieniają rozmiar.

W oddali, pomimo rzekomej ochrony Zeusa, nadciągała cała armia potworów. Z przytłaczającą przewagą liczebną.

_____

Także ten, coraz bliżej do końca! Ale jeszcze dużo się wydarzy ;)

Ave!

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top