Rozdział 24

Rozpytanie niewiele wniosło do sprawy. Większość sąsiadów mówiła o Martinie Evansie to samo, co pani Broadhurst – miły, uczynny chłopak, który nie narzeka. Z kolei na pytanie, czy widzieli go w dniu morderstwa Reginy, tak naprawdę nikt nie potrafił odpowiedzieć. Minęło już kilka dni, a Martin pojawiał się tu praktycznie codziennie. Na tej podstawie większość wnioskowała, że był, ale określenie, o której godzinie, stanowiło trudność. Ponadto bywał tutaj tak często przede wszystkim przez Reginę. Reszta mieszkańców bloku często zamawiała przesyłki do paczkomatów.

Zgodnie z wcześniejszymi ustaleniami Vivien i Chayse po skończeniu rozmów z sąsiadami Reginy spotkali się pod drzwiami jej mieszkania. Tym razem zastali gospodarza w domu. William nie wyglądał na zadowolonego z tej wizyty, ale wpuścił ich do środka. Przy okazji zawołał Ruby, która najwidoczniej powoli i oficjalnie zajmowała miejsce jego zamordowanej żony. Vivien zauważyła, że okien w salonie nie zdobiły już zasłony w kolorze butelkowej zieleni, lecz białe firanki. Przeszklona witryna opustoszała, mimo że wcześniej znajdowały się za nią porcelanowe figurki. Z kolei biały dywan z długim włosiem został zastąpiony granatowym i mniej dekoracyjnym.

– O co chcieliście pytać? – William od razu przeszedł do rzeczy.

– Chcieliśmy zobaczyć, jak pan sobie radzi – odparła Vivien, nie przestając krążyć wzrokiem po mieszkaniu.

– Lepiej sobie poradzę, gdy znajdziecie mordercę mojej żony.

Zdenerwowany ton głosu Williama Appletona zainteresował panią detektyw. W zwykłej, czarnej koszulce i dresowych spodniach wyglądał zupełnie inaczej niż w dobrze skrojonym garniturze, który miał na sobie podczas przesłuchania. Mimo że dorównywał jej wzrostem, teraz wydawał się wątły. Vivien była pewna, że gdyby mieli siłować się na rękę, to ona by wygrała. Gdy Ruby weszła do salonu, pani detektyw odniosła wrażenie, że nawet ona poradziłaby sobie z Williamem.

– To może lepiej, żebyśmy go nie znaleźli, bo już teraz świetnie daje pan sobie radę.

– Nie wstyd pani tak kpić?

– Wydawało mi się, że żałobę ma pan już za sobą – stwierdziła z krzywym uśmiechem. – Do rzeczy, chcieliśmy zapytać, co myśli pan o kurierze, Martinie Evansie?

– Myśli pani, że wiem, jak nazywają się kurierzy?

– Ten codziennie odbierał od pańskiej żony paczki, więc tak.

William zastanowił się przez chwilę. Usiadł na turkusowym narożniku, tuż obok zmieszanej Ruby. Nie zaproponował gościom, by zajęli miejsca, gdyż miał nadzieję, że ta rozmowa nie potrwa długo. Dwoma palcami gładził się po czole, aż w końcu odpowiedź przyszła mu do głowy. Uniósł głowę i spojrzał w stronę pani detektyw. Opierała dłonie na biodrach i przyglądała mu się wyczekująco. Stojący obok niej śledczy Woodard krążył wzrokiem po pomieszczeniu, jakby czegoś szukał.

– Taki młody, wysoki chłopak?

– Tak.

– Widziałem go kilka razy, ale z nim nie rozmawiałem – odparł tak beznamiętnie, jak podczas przesłuchania. Po wcześniejszej złości nie było ani śladu. – Często wyjeżdżam, to Regina siedziała w domu.

– Ale jakieś zdanie pewnie pan o nim ma – naciskała Vivien. Te ogólnikowe odpowiedzi Williama do niczego nie prowadziły.

– Czy ja wiem, wydaje się zwyczajny. W żaden sposób mi nie podpadł. Nie zrobił nic zapadającego w pamięć.

– Regina o nim wspominała? – Chayse włączył się do rozmowy, ponieważ Vivien umilkła na dłuższą chwilę.

– Czy ja wiem... – powtórzył William z tą samą obojętną miną, po czym wzruszył ramionami. Nie wyglądał na przejętego sytuacją. – Może zdarzyło jej się kilka razy coś o nim powiedzieć po tym, jak wziął od niej paczki. Nic negatywnego, to na pewno.

– To co, skoro na pewno nic negatywnego?

– Nie pamiętam dokładnie. Regina była bardzo gadatliwa. Gdybym miał pamiętać wszystko, co mówiła, to bym zwariował.

William zawiesił spojrzenie na Woodardzie, jakby szukał u niego jakiegoś poparcia. Chayse jedynie uniósł brwi i wygiął jeden kącik ust w dół. Zerknął na Ruby ciekawy jej reakcji, ale wbrew jego oczekiwaniom wyraz twarzy kobiety nie wyrażał dezaprobaty, raczej zmartwienie. Zainteresowało go to.

– No tak. – Vivien kolejny raz obdarowała Appletona krzywym uśmiechem.

– Może pani coś wie? – Chayse wykorzystał to, że Ruby akurat zauważyła jego spojrzenie.

– Ja? – zapytała nieco speszona. Zerknęła na Williama, ale natrafiła jedynie na jego profil. Najwidoczniej nie zamierzał odwracać się w jej stronę. – Dlaczego miałabym coś wiedzieć?

– Już nam pani powiedziała co nieco o Reginie. – Chayse starał się nie wyjawić za dużo. Nie miał pojęcia, czy William wie już o romansie swojej żony, czy jeszcze nie. – Może kiedyś zobaczyła ją pani rozmawiającą z kurierem?

– Nie, nic takiego nie widziałam. Za to wczoraj spotkałam tego kuriera na korytarzu. Jakoś dziwnie na mnie patrzył.

– Co to znaczy „dziwnie"?

– Jakbym coś mu zrobiła – odparła ciszej. Zachowywała się inaczej niż podczas przesłuchania, teraz była mniej arogancka i pewna swego, za to o wiele bardziej znośna.

– Ruby jest trochę przewrażliwiona – dodał od siebie William. Nie patrzył na kochankę, więc nie mógł wiedzieć, jak szeroko otworzyła oczy. – Myśli, że wszyscy ją oceniają.

– Słucham?

Tym razem odwrócił głowę w jej stronę. Lekkim gestem odgarnął kosmyki jej brązowych włosów za ucho, na dłużej zatrzymując dłoń na policzku. Przestała patrzeć na niego spod byka, ale wciąż zaciskała usta. Połowiczny sukces.

– Przecież wiesz, że to prawda – powiedział zaskakująco łagodnym tonem.

– Niech pan nie przerywa partnerce – wtrąciła Vivien. – To jak było z tym kurierem?

Ruby westchnęła ciężko. Nie potrafiła gniewać się na Williama dłużej niż kilka minut. Poza tym podczas wspólnej pracy przekonała się, że niezwykle często miał rację. W życiu codziennym pewnie też tak było. Odchyliła się lekko do tyłu, żeby swobodnie obrócić głowę w kierunku swoich rozmówców. William przełożył dłoń na jej ramię. Przesuwał kciukiem po śliskim materiale jej wzorzystej bluzki.

– Może faktycznie przesadzam.

– Proszę powiedzieć.

– Nic wielkiego się nie wydarzyło – stwierdziła, w końcu się rozluźniając. Przycisnęła plecy do twardego oparcia narożnika. – Zapytałam go tylko, czy zawsze jest tutaj w takich godzinach, bo czasem coś zamawiam.

– I co zrobił?

– Powiedział, że zazwyczaj tak, ale był jakiś taki... – zawiesiła głos, starając się znaleźć odpowiednie słowo – oschły. Od razu poszedł w inną stronę.

– Może mu się spieszyło – mruknął William, jednak zrobił to na tyle głośno, że wszyscy go usłyszeli.

– Może tak.

Zarówno Vivien, jak i Chayse czuli niedosyt. Jakby William i Ruby wiedzieli albo chociaż przypuszczali więcej, niż mówili. Nawet dłuższa chwila milczenia nie była w stanie skłonić żadnego z nich do mówienia. Ruby co chwilę zerkała w stronę ukochanego, ale już nie wyglądała na spiętą. On za to za każdym razem lekko się do niej uśmiechał. Ktoś niewtajemniczony nigdy nie domyśliłby się, jaka tragedia rozegrała się przed kilkoma dniami w tym pokoju. Właśnie to nie pozwalało Chayse'owi porzucić podejrzeń wobec Williama Appletona.

– Na pewno nie pamięta pan, co żona o nim mówiła? – Woodard jako pierwszy przerwał panującą w pomieszczeniu ciszę.

– Chyba tylko tyle, że jest sympatyczny.

– Według mnie niespecjalnie, ale widziałam go tylko raz – powiedziała Ruby sceptycznym tonem, jednak zaraz dodała: – Może miał zły dzień.

– Myślicie, że to on zabił moją żonę?

– Prowadzimy śledztwo, sprawdzamy różne tropy – odparł wymijająco Chayse.

– To wszystko?

– Nie – oznajmiła Vivien. Specjalnie zostawili tę kwestię na koniec, mimo że ciekawiła ich ona znacznie bardziej niż pytania na temat kuriera. – Wiedział pan, że pańska żona miała romans z waszym sąsiadem, Ralphem Cathcartem?

– Nie wiedziałem. – William splótł dłonie na kolanach i wyprostował plecy. Mimo że patrzył na nich z pozycji siedzącej i tak sprawiał wrażenie kogoś górującego nad innymi. Tym razem nawet codzienny strój nie był w stanie zakłócić tego efektu. – Ruby wczoraj mi powiedziała.

– Nie domyślał się pan?

– Rzadko byłem w domu. Zresztą... Jakie ma to teraz znaczenie? Regina nie żyje.

– Wyjątkowo spokojnie pan do tego podchodzi – rzuciła Vivien niby od niechcenia. Nie spodziewała się, żeby taki wyjadacz jak Appleton połknął haczyk, ale nie szkodziło spróbować. Pewnie w stosunku do swoich kontrahentów robił to samo, co ona w stosunku do niego.

– Gdyby między nami było dobrze, nie związałbym się z Ruby – odparł, zgodnie z oczekiwaniami nie dając się wyprowadzić z równowagi. – Ma mnie teraz denerwować fakt, że moja żona zrobiła dokładnie to samo, co ja?

– Do jej śmierci też podchodzi pan wyjątkowo spokojnie.

– Dopiero co to wyjaśniłem. Coś jeszcze?

– Nie, dziękujemy. Proszę nie wyjeżdżać z miasta – przypomniała poważnym tonem, a potem zaczęła iść w stronę drzwi.

– Niech pani również nie wyjeżdża – Chayse skierował te słowa do Ruby na moment przed tym, jak poszedł w ślady służbowej partnerki. – Do widzenia.

Co prawda Ruby ich pożegnała, ale nikt nie odprowadził ich do wyjścia. Doskonale znali drogę, więc nie stanowiło to żadnego problemu. Gdy tylko znaleźli się na korytarzu, Vivien pociągnęła Chayse'a za ramię. Pamiętała, co Cathcart powiedział o ich rozmowach na korytarzu. Powinni być trochę bardziej dyskretni niż dotychczas.

– Widziałeś? – zapytała ciszej niż zazwyczaj. – Nie powiedział, żebyśmy wzięli się do roboty i w końcu znaleźli sprawcę. Tylko na początku coś mruknął.

– Chyba nie za bardzo obchodzi go śmierć Reginy, skoro już wprowadziła się do niego Ruby.

– I jeszcze to powtarzanie „moja żona" – Vivien zniżyła głos, żeby bardziej przypominał ton Williama. – Co za wkurzający typ.

– Szkoda, że jego spokojne zachowanie nie przekonało prokuratora do umożliwienia nam wglądu do jego konta i bilingów – Chayse nie krył rozczarowania, które towarzyszyło mu, odkąd dowiedział się od decyzji prokuratora. Miał wrażenie, że to może naprawdę źle wpłynąć na śledztwo.

– Daj spokój. Jeden gorszy od drugiego. – Rozejrzała się wokół, ale nie natrafiła wzrokiem na nic ciekawego. Przepytali już wszystkich sąsiadów, którzy akurat byli w domu, a robienie kolejnej rundy wydawało się bez sensu. – To co, jedziemy na komendę? Zobaczymy, czy komputer malarza jest już ogarnięty.

– Możemy jeszcze prześwietlić tego kuriera na portalach społecznościowych – zaproponował, ruszając w stronę schodów. Vivien szybko do niego dołączyła.

– Dobry pomysł. Trzeba jeszcze zobaczyć, czy nie ma na koncie jakichś zarzutów.

Resztę drogi do samochodu pokonali w ciszy. Vivien co prawda była w stanie mówić praktycznie bez przerwy, ale Chayse wyraźnie nie był dzisiaj w nastroju na pogawędki o niczym. Nie odpowiadał tak, jak zazwyczaj, tylko mruczał pod nosem, a czasem nawet tego nie robił. Rozmowy o śledztwie nieco bardziej go angażowały, ale i tak był markotny. Również w aucie milczeli przez dłuższą chwilę.

– Kolejna bezsensowna robota, bo potem i tak okaże się, że ma mocne alibi – rzucił ni stąd, ni zowąd, jakby czytając jej w myślach. Odchrząknęła, by się nie roześmiać, ale nie skłoniło go to do odwrócenia wzroku od drogi. Wjeżdżali akurat na wyjątkowo ruchliwe skrzyżowanie.

– Przynajmniej nie czeka nas dzisiaj żadne przesłuchanie. Jest się z czego cieszyć.

– Po wczoraj mam dość przesłuchań – przyznał z ciężkim westchnieniem.

Vivien uśmiechnęła się półgębkiem. Też wczoraj po pracy padała z nóg, ale nie przeszkodziło jej to w omówieniu się wieczorem na randkę. Wyjątkowo trzeci raz z tą samą osobą, a nie znowu przygodnie. Spotkanie z Jettem chwilowo zraziło ją do imprezowania i przypadkowych spotkań. Wciąż zastanawiała się, jakim cudem dała mu swój numer telefonu. Na samo wspomnienie ich randki czuła się zażenowana, a to nie zdarzało jej się często.

Piętnaście minut później byli już na komendzie. W pierwszej kolejności zajrzeli do informatyka. Zgodnie z oczekiwaniami w komputerze Cathcarta nie znaleziono nic ciekawego. Co prawda wymieniał miłosne maile z Reginą, ale o ich romansie już wiedzieli. Zresztą ich treść nie wskazywała, żeby którekolwiek z nich planowało się rozwieść. Oboje szukali odskoczni od życia codziennego, jakiegoś urozmaicenia. Wyglądało na to, że naprawdę nie chodziło o nic więcej, a Ralph Cathcart mówił prawdę.

Po zdecydowaniu, że wypuszczają Cathcarta, skierowali się do oficera dyżurnego, żeby omówić z nim możliwość przydzielenia funkcjonariuszy do obserwacji malarza. Mimo że nie znaleźli niczego konkretnego, wciąż był ich najmocniejszym tropem. Spuszczenie go z oka nie wchodziło w grę. Gdyby nie udało się załatwić obserwacji, woleliby, żeby wyszedł do domu dopiero we wtorek.

Kilka telefonów wykonanych przez dyżurnego wystarczyło, by Ralph zyskał nowych kolegów chodzących za nim krok w krok. Chociaż coś udało się załatwić bez problemu. Kolejnym przystankiem na ich drodze było znajdujące się na parterze pomieszczenie dla osób zatrzymanych. Chayse wybierał się tam po raz pierwszy. Dotychczas to Vivien za każdym razem odbierała i odstawiała malarza w to miejsce.

– A prokurator? – zagadnął Woodard, gdy schodzili po schodach. Vivien najpierw tylko machnęła ręką, ale jego wyczekujący wzrok w końcu skłonił ją do mówienia.

– Już wczoraj sugerował, że nie możemy trzymać Cathcarta w nieskończoność – wyjaśniła bez większych emocji. – Nie sądzę, że będzie miał coś przeciwko. Zresztą zamierzamy dać malarzowi ogon, czyli nie wypuszczamy go ot tak.

Chayse pokiwał głową. Takie uzasadnianie mu wystarczyło. Wciąż nie dostarczyli prokuratorowi podstaw do postawienia Cathcartowi zarzutów i powoli kończyły im się pomysły na to, jak to zrobić. Pozostało mieć nadzieję, że sam się przypadkiem podłoży. Na wolności będzie mu o to łatwiej, szczególnie że wyjdzie spod skrzydeł swojego adwokata.

Minęli recepcję i skierowali się do części budynku zabezpieczonej obrotowymi bramkami kontroli dostępu. Przejście przez nie było możliwe dopiero po przyłożeniu policyjnej legitymacji do panelu sterującego. Po pokonaniu kolejnych kilkunastu metrów wystrój budynku znacząco się zmienił. Ta część prosiła się o remont. Ściany nie były jasnoszare jak wszędzie indziej, lecz brudnobiałe, a w niektórych miejscach odchodziła z nich farba. Również drzwi nie przypominały tych z odnowionego skrzydła komendy – były wykonane z płyty i wyblakłe, a nie przeszklone.

– Może jednak powinienem umówić się z Abigail.

To nagłe wyznanie powstrzymało Vivien przed chwyceniem klamki odpowiednio oznaczonych drzwi. Błyskawicznie odwróciła się w stronę Chayse'a i zmierzyła go wzrokiem. Stał z dłońmi w kieszeniach, a mimo tego i tak miał spięte ramiona. Vivien wciąż pamiętała, jaki był wkurzony, gdy zostawiła go samego z Abby przy barze. Minęły dwa dni i nagle się namyślił. Na dodatek wcale nie wyglądał na specjalnie podekscytowanego, raczej na zestresowanego. Coś jej tutaj nie pasowało. Oparła dłonie na biodrach i dała mu chwilę na powiedzenie czegoś więcej. Niecierpliwość jednak wzięła nad nią górę, przez co musiała odezwać się jako pierwsza.

– Co za nagła zmiana decyzji – rzuciła sceptycznie.

– Wydawała się... – Chayse szukał odpowiedniego słowa, ale to zadanie było tak trudne, że aż pokręcił głową z bezradną miną – sympatyczna.

– Jak dla mnie jest trochę nudna, ale myślę, że się polubicie.

– Dzięki, Vivien.

Vivien rozbawił jego urażony ton głosu. Zdążyła poznać go na tyle, żeby wiedzieć, że nie obrazi się za taki przytyk. Wyraźnie widziała, że chciał powiedzieć coś jeszcze, ale nie mógł tego z siebie wydusić. Nawet zaczął unikać jej wzroku, co dotychczas mu się nie zdarzało. Cała ta sytuacja coraz bardziej ją bawiła, ale tym razem zdołała się nie roześmiać.

– Oj, no przecież żartuję. Jesteście tak samo... – tym razem to ona zawiesiła głos, mimo że wiedziała, co chce powiedzieć – mało szaleni. Lepiej?

– Dasz mi jej numer telefonu? – zapytał bez dalszego owijania w bawełnę.

– No pewnie. – Vivien od razu wyciągnęła komórkę z kieszeni, po czym podała mu odpowiedni ciąg cyfr. Uśmiech nadal nie schodził jej z ust. – Idziesz ze mną czy tak bardzo nie możesz się doczekać, że od razu będziesz dzwonić?

– Idę.

Vivien nacisnęła klamkę, po czym wkroczyli do dyżurki pomieszczenia dla osób zatrzymanych. Za biurkiem siedział Bernard Rogers. Nikogo innego się tutaj nie spodziewała. Starszy mężczyzna od razu podniósł wzrok znad dokumentów, które akurat umieszczał w foliowych koszulkach. Na szafce za jego plecami stały dziesiątki kolorowych segregatorów, a jeden z nich leżał na biurku. Nie wyglądał na zadowolonego z jej wizyty, zresztą jak zwykle.

– Wy się chyba nie znacie. Chayse, to Bernard, zajmuje się naszymi zatrzymanymi. Bernard to Chayse, mój nowy służbowy partner.

Mężczyźni wymienili uścisk dłoni. Jeszcze raz się sobie przedstawili, tym razem dodając nazwiska. Vivien uważnie obserwowała starszego z nich. Znała jego skrajnie konserwatywne poglądy polityczne i społeczne. Sama kilka razy wdała się z nim w pyskówkę z tego powodu. Spodziewała się, że z uwagi na swoje uprzedzenia Rogers może negatywnie zareagować na Chayse'a – bez trudu dało się zauważyć, że co najmniej jedno z rodziców Woodarda było ciemnoskóre. Chayse jednak nie był pierwszym takim funkcjonariuszem na komendzie – może dzięki temu Bernard nie rzucił w jego stronę żadnego obraźliwego komentarza, a może w końcu przestał oceniać innych z góry.

– Przyprowadzisz Ralpha Cathcarta? – zapytała Vivien, nie wdając się w żadne koleżeńskie pogawędki. – Wypuszczamy go.

– Przyprowadzę, tylko to chwilę zajmie.

– Mamy czas. – Bernard zniknął za drzwiami oddzielającymi dyżurkę od właściwej części pomieszczenia dla osób zatrzymanych i od depozytu, w którym składowano ich rzeczy, więc Vivien odwróciła się przodem do Chayse'a. Na jej ustach znów pojawił się chytry uśmieszek. – Zanim Cathcart podpisze wszystkie papiery i odbierze swoje rzeczy, zdążysz wymyślić, co napisać do Abby.

Chayse oparł się plecami o ścianę i skrzyżował ramiona na klatce piersiowej. Spodziewał się, że jeśli poprosi Vivien o numer telefonu Abigail, to nie będzie miał spokoju. Wyglądało na to, że miał rację. Jego służbowa partnerka momentami była naprawdę przewidywalna.

– Nie planowałem pisać do niej teraz – oznajmił szczerze.

– To kiedy?

– Po pracy.

– No tak – odparła z westchnieniem. Miała nadzieję, że podejrzy treść wiadomości, ale najwidoczniej nic z tego. – Sprawdzimy kuriera w bazie, przejrzymy jego konta na portalach społecznościowych i możemy się zwijać. Prokurator dzisiaj już pewnie nie wystawi nakazu udostępnienia jego danych przez firmę spedycyjną. Zazwyczaj to rano dostaję od niego papiery.

– To dziwne, że dzisiaj rano nam tego nie dał.

– Wcale nie, często zajmuje mu to tyle czasu. Jemu nigdzie się nie spieszy, ale tobie powinno.

Doskonale wiedział, o czym mówiła. Wyjął telefon z kieszeni czarnych dżinsów, wciąż zerkając na Vivien. Wyraźnie ucieszona podeszła na tyle blisko, że teraz mogła patrzeć na urządzenie przez jego ramię. To dziwne, ale nawet mu to nie przeszkadzało. Kliknął ikonkę wiadomości, wybrał możliwość stworzenia nowej, a potem na odbiorcę wyznaczył Abigail. Doskonale wiedział, że jeśli nie napisze do niej dzisiaj, to nigdy tego nie zrobi, bo przekona sam siebie, że to zły pomysł. Przez dłuższą chwilę zastanawiał się, jak dobrać słowa, aż w końcu doszedł do wniosku, że to, czy Abigail odpisze, i tak nie ma większego znaczenia – jeśli tak, to się z nią umówi, jeśli nie, to nie będzie nad tym ubolewać. Przygryzł policzek od środka i napisał, że czuje niedosyt po ich rozmowie w barze i zapytał, czy chciałaby jeszcze raz się z nim spotkać. Na koniec się podpisał. Westchnął i nadal nieprzekonany wysłał wiadomość. Minęły już prawie cztery miesiące od jego burzliwego rozstania z narzeczoną. Czasami zdarzało mu się o niej myśleć, ale tylko dlatego, że zastanawiał się, po co tak szybko się oświadczył. Teraz za każdym razem, gdy rozmawiał z rodzicami, musiał wysłuchiwać, że to odwołanie ślubu było złym pomysłem. Gdyby zaczął się z kimś spotykać, może przestaliby wspominać o Maisie.

– Trochę oschle, ale może być – skomentowała Vivien, przyznając się do tego, że podglądała. Poklepała go lekko w ramię i uśmiechnęła się jeszcze szerzej. – Dzięki takim konkretom przynajmniej oboje będziecie wiedzieć, na czym stoicie. Wiedziałam, że prędzej czy później wpadniecie sobie w oko.

– Podniecasz się tak, jakbyś to ty umawiała się na randkę – stwierdził rozbawiony. Co prawda na razie nic na to nie wskazywało, ale może Vivien miała rację. Abby nie była w jego typie, ale przecież nie bez powodu wszystkie jego dotychczasowe związki i miłostki kończyły się klęską, a na dodatek daleko było im do ideałów. Może powinien spróbować umówić się z kimś innym niż zwykle.

– Moje własne randki tak mnie nie podniecają.

Chayse roześmiał się akurat w momencie, gdy do pomieszczenia wrócił Bernard Rogers prowadzący Cathcarta. Malarz trzymał w prawej dłoni sportową torbę z logiem znanej marki. Nie był już w szarych dresach i białej koszulce, jak podczas ich ostatnich spotkań, lecz miał na sobie granatowe spodenki do kolan i t-shirt z dużym, kolorowym nadrukiem. Dzisiaj pogoda znowu stwarzała idealne warunki do wypoczywania nad wodą, a nie do pracowania.

Woodard odchrząknął, gdy poczuł lekkie, ale zdecydowane uderzenie w żebra. To Vivien potraktowała go z łokcia. Tylko dzięki temu zauważył, że nie byli już sami. Cathcart przyglądał im się z rezerwą. Wyglądał, jakby zaraz miał zażądać rozmowy z prawnikiem.

– Wychodzi pan na wolność, panie Cathcart – oznajmiła Vivien, mimo świadomości, że malarz już to wiedział.

– Tak po prostu mnie wypuszczacie? – zapytał podejrzliwie. Nie wiedział, na kim miał skupić wzrok, toteż zerkał na wszystkich po kolei.

– Nie chce pan wrócić do żony i dzieci?

– Chcę, ale groziła mi pani, że będę tu siedzieć do wtorku.

– Nie groziłam, tylko mówiłam, że istnieje taka możliwość – odparła Vivien powoli. Specjalnie odwróciła się plecami do Bernarda Rogersa, który, chociaż wrócił do zajmowania się dokumentami, to na pewno wszystkiego uważnie słuchał.

– I co, już nie istnieje?

– Chyba naprawdę chce pan tam wrócić.

– Znowu mi pani grozi – powiedział ostro. Brakowało tylko tego, żeby pomachał jej palcem wskazującym przed nosem.

– Widzę, że spotkania z prawnikiem były wyjątkowo udane – stwierdziła poirytowana. – Jeśli zabrał pan wszystkie swoje rzeczy, to idziemy do wyjścia. Chyba że ma nam pan coś do powiedzenia.

– Co niby?

– To ja pytam, czy chce pan coś powiedzieć.

Po tych słowach detektyw Clyne opuściła pomieszczenie. Doskonale wiedziała, że gdyby Cathcart zamierzał mówić, to już dawno by to zrobił. Nie miała ochoty czekać w nieskończoność. Chayse nie ruszył od razu za nią, ponieważ poczekał, aż Ralph pójdzie w jej ślady. Dopiero wtedy wyszedł i zamknął za sobą drzwi. Cały czas szedł za malarzem, który po chwili zdecydował się zrównać swój krok z Vivien.

– Nie chcę. Chcę wiedzieć, czemu wychodzę – oznajmił tym samym ostrym tonem, ale detektyw Clyne nawet na niego nie zerknęła. – Znaleźliście prawdziwego mordercę? Jasne, że nie – dodał, gdy nikt mu nie odpowiedział. Byli wtedy już w połowie korytarza.

– Nadal prowadzimy śledztwo – odezwał się Chayse. Uznał, że to ciągłe milczenie jest zbyt podejrzane. – Po prostu nie mamy powodu, żeby dłużej trzymać pana na dołku.

– Czyli w końcu wierzycie, że to nie ja? – Cathcart zerknął na śledczego przez ramię.

– Nie ma powodu, żeby nie mógł pan wrócić do domu – odparł wymijająco.

Resztę drogi do bramek kontroli dostępu pokonali w ciszy. Vivien zeskanowała swoją legitymację, po czym poleciła malarzowi pójście przodem. Gdy znalazł się po drugiej stronie, jeszcze raz przyłożyła legitymację do panelu sterującego i dopiero wtedy pokonała bramkę. Moment później Chayse zrobił to samo, wykorzystując swój dokument. Z tego miejsca nie było widać wyjścia, dlatego postanowili odprowadzić Cathcarta jeszcze kawałek.

Przy drzwiach wyjściowych Vivien zauważyła dwójkę policjantów na co dzień patrolujących ulice, którzy teraz byli ubrani w cywilne ubrania. To oni zostali wyznaczeni przez dyżurnego do obserwowania Cathcarta. Wyglądali, jakby przyszli tutaj coś zgłosić, a nie jak funkcjonariusze policji. Gdyby nie rozmawiali, byliby jeszcze mniej podejrzani. Vivien zatrzymała się przy recepcji, a przez to, że szła pierwsza, Cathcart i Chayse zrobili to samo.

– Proszę nie wyjeżdżać z miasta, bo może będziemy mieli jeszcze jakieś pytania, panie Cathcart.

Kątem oka zauważyła, że jeden z policjantów obrócił głowę w ich stronę, ale szybko wrócił do rozmowy z kolegą. Malarz nie patrzył w ich kierunku. Zerknął jeszcze na Chayse'a, jakby spodziewał się, że od niego usłyszy coś innego. Śledczy w ogóle się nie odezwał.

– Mam nadzieję, że już się nie zobaczymy.

Po tych słowach Cathcart ruszył w stronę wyjścia. Odprowadzili go wzrokiem, przy okazji upewniając się, że policjanci za nim wyjdą. Przez okna było widać, że Cathcart przemierza parking na piechotę, a kilkanaście metrów za nim idzie mężczyzna średniego wzrostu. Drugi policjant poszedł pewnie po niepozornie wyglądający nieoznakowany samochód stojący gdzieś wśród innych aut.

– Cathcart pod obserwacją, czyli zabieramy się wstępnie za tego kuriera i koniec na dziś.

– W ogóle opłaca nam się go sprawdzać? Przecież to jego alibi z pracy będzie niepodważalne.

– Jeśli coś na niego znajdziemy, to będzie trzeba sprawdzić, czy to aby na pewno on rozwoził paczki tamtego dnia – wyjaśniła Vivien, gdy szli schodami na piętro. – Mógł się z kimś zamienić, ale gdzieś na jego trasie na pewno są kamery, więc w razie czego można to zweryfikować. Po to teraz będziemy go sprawdzać.

– Dobra, o tym nie pomyślałem – przyznał Chayse, znów markotniejąc.

– Następnym razem będziesz wiedzieć.

Dotarli do swojego biura, nie robiąc po drodze żadnych przystanków. Od razu zabrali się do pracy. Chayse sprawdził w bazie, czy Martin Evans miał na koncie jakieś przestępstwo, wykroczenie albo czy po prostu pojawił się przy okazji jakiegoś śledztwa, a Vivien zajęła się przeglądaniem jego profili na portalach społecznościowych. Szybko okazało się, że młody kurier nie tylko naprawdę nie miał dotychczas do czynienia z policją, ale również nie udzielał się w mediach społecznościowych. Co prawda miał konto na jednym portalu i nawet ustawił sobie zdjęcie profilowe, ale to wszystko. Jego profil był publiczny, ale na próżno było szukać jakichś informacji o nim, wpisów czy nawet komentarzy. Żadnych oznak tego, że z kimś się spotykał, żadnych zdjęć z przyjaciółmi czy nawet życzeń urodzinowych. Ta pustka niezbyt pasowała do młodego chłopaka. Vivien pokusiła się o przejrzenie jego krótkiej listy znajomych. Wyglądało na to, że większość z nich chodziła z nim do szkoły średniej. Oni byli znacznie bardziej aktywni w mediach społecznościowych. Dokopała się nawet do zdjęć z jakichś wycieczek szkolnych, ale na żadnym z nich nie dostrzegła Martina.

– Pani Broadhurst wspominała, że chłopak zaczął pracę, żeby pomóc opłacić rachunki – przypomniał Chayse, gdy tylko to usłyszał. – Pewnie dlatego nie jeździł na wycieczki.

– Pewnie tak. Chyba jest samotnikiem.

– Pytanie, czy z wyboru.

– Myślisz, że z nikim się nie zaprzyjaźnił, bo nie stać go było na drogie ciuchy, dobry telefon i wycieczki? – zapytała dla pewności. Też wpadło jej to do głowy, ale nie chciała od razu tego sugerować.

– Myślę, że przez to mógł być nawet obiektem żartów.

– Dzieciaki są teraz straszne.

– Nie wszystkie i nie tylko teraz.

Chayse od razu przypomniał sobie śledztwo, podczas którego pierwszy raz miał do czynienia morderstwami. Był wtedy szeryfem w hrabstwie Lafayette – piastował ten urząd niespełna rok, gdy nagle w jego rodzinnym miasteczku zaczęli ginąć ludzie. Ostatnio coraz częściej wracał myślami do tej sprawy, mimo że wcale nie chciał. Była bolesna na wiele sposobów. Wtedy przekonał się, że nie potrafi zarządzać ludźmi, a na dodatek łatwo daje się wykorzystywać. Teraz wiele rzeczy zrobiłby inaczej, ale wtedy nie miał pojęcia, co się dzieje. Gdy przejmował stanowisko szeryfa, wszyscy mówili mu, że w jego hrabstwie to w większości praca papierkowa. Wciąż nie wiedział, jakim cudem został wybrany. Najwidoczniej ludzie dobrze pamiętali czasy, w których to jego dziadek sprawował ten urząd. Problem w tym, że Chayse w niczym go nie przypominał. Nawet nie wyglądali na spokrewnionych.

– Słuchasz mnie?

To głośno zadane pytanie uwolniło go od lawiny wspomnień. Spojrzał w oczy Vivien i uśmiechnął się zakłopotany. Początkowo zamierzał się wytłumaczyć, ale do głowy wpadł mu lepszy pomysł.

– Gdybym miał słuchać wszystkiego, co mówisz, to bym zwariował – Chayse sparafrazował słowa Williama Appletona, których mężczyzna użył w rozmowie na temat swojej żony.

– Proszę, proszę, robisz się coraz bardziej nieznośny.

– To co mówiłaś?

– Że to na kurierze powinniśmy się teraz skupić – odparła, idąc w jego ślady i poważniejąc.

– Myślisz, że to on?

– Nie wiem, ale nawet jeśli będzie miał alibi na czas morderstwa, to powinniśmy w tym głębiej pogrzebać.

– Daisy sprawdziła już, czy w mieszkaniu były jego odciski? – zapytał nieco żwawiej. Kompletnie zapomniał, że od wczoraj czekali na taką informację.

– Nic mi nie mówiła, więc chyba jeszcze nie. – Vivien wyciągnęła telefon i napisała do Daisy krótką wiadomość na ten temat. Nie spodziewała się szybkiej odpowiedzi. – Ma teraz urwanie głowy, bo wczoraj znowu było jakieś morderstwo.

– Kto zginął?

– Nie wiem. Nie interesuje się nie swoimi trupami – odparła z brutalną szczerością. – W Waszyngtonie stale ktoś ginie.

– To dlatego wczoraj przez chwilę było tu tak pusto? – dopytywał Chayse. Pewnie też nie powinien się tym zanadto przejmować, ale jednocześnie nie był w stanie całkowicie tego zignorować.

– Tak słyszałam.

– To chyba coś poważnego.

– A jakieś morderstwo nie jest poważne?

Nagle zrobiło mu się niewyobrażalnie głupio. Jego pierwszą myślą był seryjny morderca albo zabójstwo ze szczególnym okrucieństwem, ale Vivien miała rację. Każda śmierć była tragedią, chociaż wyobrażał sobie, że niektórych ofiar było bardziej szkoda niż innych. Tę refleksję zostawił jednak dla siebie. Wolał iść do domu, niż zaczynać z Vivien dyskusje na moralne tematy. Na szczęście już dwadzieścia minut później przemierzał parking w drodze do swojego auta. Bez nakazu prokuratora i wyników z laboratorium nie mogli popchnąć śledztwa dalej.


------------------------------------------------------------------------------------

Kolejny rozdział pojawi się pewnie w poniedziałek/wtorek, ponieważ do tego czasu nie będę mieć dostępu do komputera, a bardzo nie lubię publikować z telefonu. Ten po nim wpadnie normalnie w sobotę. Powoli zbliżamy się do końca :)

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top