Rozdział 14, cz.2

 Obiecała, że nie będzie nic kombinować, dlatego uwolnił jej ręce z kajdan. Chciała rozmasować zdrętwiałe nadgarstki, lecz ból, jaki temu towarzyszył, całkowicie to uniemożliwiał. Lucyfer, widząc to, wyszedł, zostawiając ją na chwilę całkiem samą.

Widziała za drzwiami dwa postawne demony, lecz była pewna, że dałaby sobie z nimi radę bez problemu. Henry przygotowywał ją do tego tygodniami

Jednak chęć dowiedzenia się o nim czegoś więcej była dużo silniejsza, niż wolność nawołująca ją zza drewnianych drzwi.

Kiedy ujrzała w nich ponownie białoskrzydłego anioła, trzymał w dłoniach metalową tacę. Dwoma krokami pokonał dzielącą ich odległość, odstawił przedmiot na blat biurka, po czym wziął do ręki bandaż nasączony wodą i zaczął opatrywać rany.

– Zdajesz sobie sprawę, że to bezsensowne? – zadała mu pytanie całkiem poważnie. – Moje rany same się goją.

– Na pewno nie zaszkodzi – mruknął, skupiając uwagę na wykonywanym zadaniu.

– Mogłabym cię teraz zabić. Pomścić brata.

– Nie zrobisz tego – odbił całkowicie pewny swego.

Wydęła policzki, skonsternowana. Całkowicie się przed nią odsłonił, jakby w ogóle się jej nie bał. Rytm serca Lucyfera był spokojny, ręce nie drżały. Tak, jakby doskonale wiedział, co Sara zamierza, mimo że ona sama nie była pewna. Serce krwawiło po stracie, lecz jej żądza zemsty była całkowicie stłamszona, jakby niewidzialna ręka trzymała jej emocje na wodzy.

– Więc? – ponagliła go niecierpliwie, na co uśmiechnął się. – Co chcesz mi powiedzieć o Henrym?

– Mówił ci o swojej siostrze? – Kiwnęła głową.

– Abbadon ją zabił.

– Była moją kochanką – Na jego anielskiej twarzy nie malowały się żadne emocje, za to Sara miała wrażenie, że jej serce ponownie się zatrzymało. – Zanim ukryto Urbos za barierą, której nie jestem w stanie przekroczyć, żyliśmy w zgodzie. Bywało różnie, bo ich esencja jest jak narkotyk, sprawia, że zyskujemy siły, o których nawet nie mieliśmy pojęcia. Sprawy zaczęły się komplikować dużo bardziej, kiedy okazało się, że oprócz mocy podkradamy także ich kobiety. Beznadziejnie zakochane w naszej nieziemskiej urodzie, uciekały od mężów i przeznaczonych im mężczyzn. Wiele z nich umierało, zjadane przez anioły, ale część dobrowolnie oddawało esencję, chcąc przeżyć resztę życia u naszego boku.

– Henry nie wspominał o tym...

Lucyfer powoli pokiwał głową, zakładając suchy bandaż na jej obolałą skórę.

– Chciał odizolować Shilę ode mnie, bo wiedział, że nie będzie mógł się mnie pozbyć, jeżeli ona była w pobliżu. Była przeznaczona zupełnie komu innemu, a jeżeli nie wyszłaby za mąż za któregoś z twoich braci, to on musiałby poślubić jakąś Kalerainównę i przejąć władzę...

– Co? – przerwała mu, niewiele rozumiejąc. Wiedziała, że system i etyka panująca w Mieście Magów są rodem z czasów ciemnych, ale nie sądziła, że aż tak.

Lucyfer teatralnie pacnął się otwartą dłonią w czoło.

– No tak, zapomniałem, że to dla ciebie nowość. Największe magiczne rody mieszają się ze sobą, żeby ich moc była jeszcze większa. Od wieków to praktykują.

– Ale Henry mówił, że... – nie dokończyła, a w jej martwej duszy zasiała się wątpliwość. Rzeczywiście, w Urbos trudno było dostrzec jakąkolwiek kobietę, większość, z którymi miała styczność to służki bez długich rodowych historii, mieszanki ras, których moce były słabe i chaotyczne. – To całkowicie bez sensu.

– Jak myślisz, sarenko, czemu Azdorat chce pozbyć się aniołów i zdjąć barierę? – Uśmiechnął się, widząc jej zakłopotanie. Wiedział, że zasiał w niej niepewność co do czystych intencji jej przyjaciela. – Łatwiej jest rządzić mieszańcami, niż silnymi magami. Szczególnie, posiadając tak rozległą wiedzę magiczną, jak on. Reszta magicznych rodów doskonale zdawała sobie sprawę z planów Azdorata, dlatego w tajemnicy przed nim, razem z nami zastawili pułapkę, w której miał zginąć.

Sara otworzyła szerzej oczy, nie dowierzając temu, co słyszy.

– Łżesz jak pies! – syknęła, a jej spojrzenie stało się ostre, jak sztylet. – Widziałam, jak mój ojciec ucieszył się z jego powrotu! Jak moi bracia na niego patrzą! Jak na pieprzonego wybawiciela! Więc skończ karmić mnie tymi kłamstwami.

Jej oczy zalśniły złotą magmą, na co skrzydlaty oblizał chciwie usta. To właśnie chciał sprawdzić. Czy w jej żyłach rzeczywiście płynie na tyle dużo esencji, że będzie w stanie zniszczyć granicę. Gniew to klucz do jej uwolnienia.

– Owszem, kłamię – wyszczerzył zęby w uśmiechu. – Ten głupiec nigdy nie chciał chwały i sławy, ale pakty wiążące zmuszą go do tego, by zasiadł na tronie prędzej czy później. A fakt, że stał się prawie że nie do pokonania, po przemianie w wampira, sprawia, że stanowi zagrożenie dla nie–magów. Odebrał nam możliwość powrotu do domu i spokojnego życia. I ty, skarbie, mi w tym pomożesz, aby żaden mag nigdy więcej nie zabił kogokolwiek z nas. – Jego oczy przyjęły barwę purpury, a w pomieszczeniu zrobiło się chłodniej. Zwinął dłonie w pięści, aż pobielały mu knykcie. – Lecz twój kochaś nie jest bez skazy. Shila zginęła przez niego. Spotkanie z Abbadonem było przeznaczone dla niego, to on miał wtedy zginąć, lecz wrócił się po ten przeklęty, naładowany po brzegi magią, rewolwer, a ona uciekła i wpadła wprost w ramiona Anioła Zagłady. – Jego ciało spięło się na wspomnienie minionych wydarzeń. – Śmierć Henrego byłaby dla niego zbyt łaskawa, dlatego zrobiłem wszystko, by latami musiał oglądać twarz mordercy ukochanej siostry. A dzięki tobie, kolejnej ważnej dla niego kobiecie, zniszczę wszystko, co chciał uratować. Jeżeli twoja moc nie będzie wystarczająca, wycisnę każdą kroplę esencji z was wszystkich, byleby wrócić do domu.

– Jesteś chory... – jęknęła przerażona.

Sara drgnęła, kiedy dźwięk otwieranych drzwi przerwał wywód świetlistego, a postać, którą w nich ujrzała, sprawiła, że zamarła na dłużej. Zielone, wręcz seledynowe tęczówki Abbadona studiowały ją uważnie.

– Nie powinieneś w takim razie obwiniać jego? – zapytała, nie odrywając wzroku od anioła.

– Swojego najlepszego wojownika? – Lucyfer zaśmiał się, a ten śmiech wywołał dreszcze na całym jej ciele. – Wykonał rozkaz. Azdorat miał cierpieć i cierpi od wieków. – Wrócił na fotel za biurkiem, po czym zwrócił się do Abbadona. – Zabierz ją stąd, ale nie rób krzywdy. Powiedz podwładnym, że wyruszamy tuż po zapadnięciu zmroku.

***

Anioł Zagłady prowadził ją szerokimi schodami na ostatnie piętro willi. Chciała się wyrwać, lecz mocny uścisk Abbadnona ani razu nie zelżał, a jej przedramię coraz bardziej paliło w kontakcie z dobrze znanym srebrem.

Stanął przed hebanowymi drzwiami, drugą ręką szukając klucza w kieszeni spodni. Sara rozpaczliwie miotała się, na lewo i prawo, próbując użyć energii, lecz jej próby spełzły na niczym. Nie mogła się skupić.

Nagle poczuła szarpnięcie, a chwilę później jej plecy otulił chłód ściany. Spięła mięśnie szczęki, kiedy anioł położył dłonie na ścianie po obu stronach jej ramion i pochylił głowę tak, by ich spojrzenia były na równi. Wpatrywał się w nią intensywnie i miała wrażenie, że zielone tęczówki jarzą się jasnym światłem.

– Jeśli chcesz żyć, to się uspokój, do cholery – wysyczał przez zaciśnięte zęby, jego zimny oddech owiał jej twarz.

– Dopiero co chciałeś urwać mi głowę – mruknęła równie cicho co on, przypominając sobie ich ostatnie spotkanie sam na sam.

– Nienawidzę cię całym sobą – warknął, a jego tęczówki przybrały odcień bagna. Złapał jej podbródek nafaszerowaną srebrem dłonią, a smród przypiekanej skóry rozniósł się po korytarzu. – Jedyne o czym, kurwa, marzę, to wyrwać ci serce i wsadzić je do gardła pieprzonego Azdorata. Ale mam rozkazy, więc mnie nie prowokuj, pieprzona wampirza dziwko.

– Powtórz. W twoich ustach to brzmi jak komplement. – Posłała mu wymowny uśmiech.

Zamknęła oczy, kiedy uniósł dłoń i zacisnął palce w pięść. Cios padł na ścianę, a do jej uszu dotarł chrzęst pękających kości. Abbadon nie czekając na jakąkolwiek reakcję, wrzucił jej zszokowane ciało do pomieszczenia. Rozejrzała się pospiesznie, szukając od razu drogi ucieczki, lecz jedynym wyjściem z ciemnego pokoju były, zastawione przez ogromnego anioła, drzwi.

– I żadnych sztuczek – warknął, odwracając się do niej plecami – ta klita jest wzmacniana magią.

Szczęk przekręcanego klucza w zamku sprawił, że jej ramiona opadły z rezygnacją. Nie dostrzegała wiele, bo jedyne źródło światła, jakie miała, to te wpełzające leniwie przez szparę pod drzwiami. Usiadła na podłodze i zrobiła dwa głębokie wdechy.

– Lux – szepnęła drżącym głosem, wystawiając rękę przed siebie.

Złoto–srebrne nitki esencji zatańczyły na jej dłoni, oświetlając delikatnie pomieszczenie. Płomień drgał wraz z jej zmęczonymi palcami, lecz pozwalał rozpędzić mrok, który w tej sytuacji wprawiał ją w dyskomfort.

Pokój pokrywała dość gruba warstwa kurzu, jakby od dawna nikt do niego nie zaglądał. Wystający z szafy kawałek koronkowego materiału ewidentnie wskazywał na to, że należał do kobiety. Był urządzony zupełnie inaczej, niż reszta willi, a wiele rozwiązań i kształtów już widziała.

W domu Azdorata.

Westchnęła przeciągle i usiadła na podłodze, opierając się o ramę nieopodal stojącego łoża. Ruchem ręki rozwiała nitki magicznej energii, pogrążając się ponownie w ciemnościach.

Mawiali, że ciekawość to pierwszy stopień do piekła i ona właśnie je sobie zgotowała. Ciekawość wzięła górę nad zdrowym rozsądkiem. Była tak niesamowicie naiwna! Jak mogła uwierzyć, że te przeklęte anielisko powie jej cokolwiek konkretnego. Czuła, że większość tego, co powiedział Lucyfer, było kłamstwem. W pewnym momencie zaczęła nawet podejrzewać, że nawet śmierć Shili w jego ustach brzmi jak obłuda. Kiedyś Mathias powiedział jej, że Pan Światłości był władcą kłamstwa. Teraz zastanawiała się, czy aby na pewno nie patrzyła na jego słowa przez pryzmat tej informacji.

Jedno było pewne. Czeka ją nieuchronna śmierć i to na oczach setek magów, chronionych przez granicę.

– Sara, ty idiotko – sapnęła sama do siebie, ukrywając twarz w dłoniach.

***

Henry siedział na gałęzi, wysoko w koronach drzew. Miał z tego miejsca idealny widok na willę aniołów. Chwilę zajęło mu odnalezienie w oknach Sary, lecz teraz bacznie obserwował wnętrze gabinetu Lucyfera.

Tak bardzo był zmęczony! Miał wrażenie, że boli go każdy milimetr ciała. Co prawda, Mathias uleczył jego rany, lecz czuł, że jego wnętrzności wciąż nie doszły do siebie. Podłużna linia, pełzająca od pępka do krawędzi spodni, paliła żywym ogniem, utrudniając skupienie się na zadaniu. Ukrycie esencji przed aniołami również nie poprawiała sytuacji, organizm leczył się, lecz niewspomagany mocą i snem, robił to bardzo powoli.

Pokręcił głową, chcąc na nowo skupić uwagę na obserwacji. Z tej odległości nie słyszał, o czym Lucyfer rozmawia z Sarą, lecz sądząc po jej reakcjach, nie było to nic przyjemnego. Widok opatrywanych przez anioła ran na jej przegubach, wywołał w wampirze lekkie oszołomienie, choć na tyle, na ile znał skrzydlatego – był to tylko element, mający na celu zdobycie jej zaufania.

Zacisnął ręce w pięści, a zęby zagryzł tak mocno, że prawie poczuł w ustach pył, kiedy w oknie pojawiła się twarz Abbadona. Przez oblicze Sary przeszedł wtedy bliżej nieokreślony wyraz, a on sam poprzysiągł sobie, że jeżeli zobaczy choćby jedno zadrapanie, jednego siniaka więcej na jej jasnej, miękkiej skórze, rozwali skurwielowi łeb bez ostrzeżenia.

Miał już serdecznie dość tego całego gówna. Setki lat żył spokojnie, a ostatni rok przeorał go niczym sztylet, którym mordował niewinnych ludzi dla anielskiego widzimisię. Odnalazł w końcu sens swojego dalszego istnienia.

Latami zastanawiał się, dlaczego wciąż chce żyć. Wmawiał sobie, że to chęć zemsty i doprowadzenia cichej wojny do końca, lecz zdał sobie sprawę, że to nieprawda. Będąc wampirem, miał gdzieś Miasto Magów, pogodził się również ze śmiercią Shili. Wiedział to od momentu, kiedy zaczął z nią rozmawiać w myślach. Zawsze czuł się niepełny, dopóki ponad rok temu nie spojrzał w ogromne sarnie oczy z okalającą je alabastrową ramą z piegów i ciemnymi, atramentowymi mazami rozmazanego deszczem tuszu. Ten brakujący element objawił mu się w postaci przeskakującej esencji między ich skórą, niedokończonymi rozmowami, milczeniem wyrażającym więcej niż jakiekolwiek słowa i gesty, których sam po sobie by się nie spodziewał. Zrobiłby dla niej wszystko, gdyby tylko poprosiła.

Tak samo jak poszedł za nią na bezsensowną misję ratowania Elijah, choć w głębi serca wiedział, że już dawno jego dusza została pochłonięta przez Pana Światłości. Powinien ją wtedy zatrzymać, lecz nie potrafił. Wciąż był oszołomiony miękkością jej ust.

Przycisnął plecy do omszałej kory, kiedy usłyszał rozmowę pod sobą. Spojrzał w dół i spostrzegł łysy, błyszczący czerep i rudą czuprynę. Kroki dwóch demonów skrzypiały na śniegu wymieszanym z jesiennymi liśćmi.

– Mamy być gotowi po zmierzchu – odezwał się Asmodeusz nieswoim głosem. – Nie wiem, jak wampiry przeżyją tę podróż, jak dla mnie to zbędny balast.

– Są nam potrzebni, jeśli nie chcemy zginąć – charczący głos Beliala odbijał się echem od ciszy lasu.

– Zawsze mogę udawać tego wątłego maga. – Demon poklepał się po piersi.

Szczęka Henrego zacisnęła się jeszcze bardziej. Nosił w sobie głęboką nadzieję, że Sara mu wybaczy, kiedy wyceluje broń w tył głowy Asmodeusza. 

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top