2.5
Douglas regularnie bywał u Appletonów w ostatnich dniach. Za każdym razem, gdy tylko uporał się z ojcem panny, Lotta prowadziła go do bawialni na herbatkę lub spacer po ogrodzie przylegającym do rezydencji.
Dziś odbyła się ostatnia operacja. Doktor z zadowoleniem ogłosił, że pacjent jest wolny od kamieni, co i sam zainteresowany przyjął z ogromną ulgą. Gdyby Scott mógł, najchętniej przedłużałby leczenie w nieskończoność, ale nie miał serca narażać pana Appletona na dalsze cierpienie dla własnej korzyści. Przynajmniej udało mu się zdobyć sympatię ojca panny, o której względy się starał.
Douglas opuścił sypialnię i niemal od razu natknął się na Lottę, która zaciągnęła go do ogrodu. Pogoda tego dnia wyjątkowo dopisywała. Było tak gorąco, że zwykle gwarne ulice Greenfield opustoszały, gdyż mieszkańcy woleli chłodzić się w domowym zaciszu.
Para rozłożyła się na przygotowanym kocu. Lotta, leżąc na plecach, z uwagą śledziła nieliczne chmurki przesuwające się po niebie. Z kolei Douglas wsparł się na ramieniu, a spojrzenie wbił w pannę, podziwiając jej nieziemską urodę.
– Słyszałaś o zabójstwie księcia Parmy? Podobno nożownik pchnął go w żołądek! Szkoda, że lekarze go nie uratowali, rana była za głęboka... To by był prawdziwy przełom i już nikt nie bałby się otwierać jamy brzusznej!
Panna skrzywiła się na myśl o bezwładnym księciu leżącym w kałuży krwi z nożem wbitym w brzuch. Medyczne wzmianki zdecydowanie nie były jej miłe, co też Scott prędko dostrzegł.
– Wielka Brytania wypowiedziała wojnę Rosji... – podjął nowy temat, uważnie obserwując reakcję panny.
Lotta posłała znużone spojrzenie doktorowi i ostentacyjnie przyłożyła dłoń do ust, mało dyskretnie ziewając. Wyglądało na to, że z Douglasem nie mają wielu wspólnych tematów do rozmowy. Scottowi jednak to nie przeszkadzało. Wystarczało, że panna jest ładna i łagodna.
– Co cię interesuje poza muzyką?
– Cesarz Franz Joseph niedawno się ożenił. Nowa cesarzowa, Elisabeth podobno jest śliczna. Słyszałam, że jest dużo ładniejsza od naszej królowej.
– Przede wszystkim jest od niej prawie dwa razy młodsza – zauważył Douglas. – Elisabeth ma zaledwie siedemnaście lat, a królowa lada dzień będzie miała trzydzieści pięć.
– Biedactwo! – westchnęła Lotta. – Także mam siedemnaście lat i ledwie potrafię wybrać suknię, a ona została cesarzową. To musi być wielce przytłaczające. Nie zazdroszczę jej.
– Za to ona mogłaby pozazdrościć ci urody. – Douglas uśmiechnął się łobuzersko.
W istocie uważał, że panna prezentuje się prześlicznie w białej, falbaniastej sukni, przepasanej w talii kokardką.
Sielską atmosferę zburzyło głośne szczekanie. Wkrótce rozpędzony piesek, którego długie uszy wesoło powiewały na delikatnym wietrze, wskoczył na koc i zaczął lizać Douglasa po twarzy.
– Co to za kundel? – rzucił zniesmaczony.
– Żaden kundel! – obruszyła się Lotta. – Daisy jest spanielką.
Panna wyciągnęła ręce po swoją ulubienicę, ale nagle uczuła ogromny ból w karku, czemu dała wyraz, krzywiąc się.
– Wszystko dobrze? – zapytał jak zawsze czujny doktor.
– Ostatnio boli mnie szyja, plecy, a nawet palce... – poskarżyła się Lotta, zatapiając dłonie w mięciutkim futerku Daisy.
– Znów pół dnia spędziłaś przy fortepianie?
Panna odpowiedziała mu skinieniem. Obawiając się krytyki, spuściła wzrok i mocniej przytuliła do piersi swojego ukochanego zwierzaka.
– Powinnaś trochę odpuścić.
– Muszę być perfekcyjna, jeśli kiedykolwiek chcę... – urwała, wiedząc, że jej marzenia są naiwne i nierealne.
Douglas spojrzał na nią współczująco. Nie wyobrażał sobie, że ktoś zabroniłby mu pójścia na studia i realizowania jego największej pasji, jaką była medycyna. Uważał to za niezwykłą niesprawiedliwość, ale nie mógł pocieszyć panny. Lepiej, żeby i ona pogodziła się z rzeczywistością.
Scott bez zastanowienia usadowił się za Lottą i już wyciągał ręce ku jej szyi, kiedy przypomniał sobie, że nie jest w pracy i obowiązują go pewne maniery.
– Mogę?
– Jeśli udzielisz mi profesjonalnej porady. – Lotta uśmiechnęła się figlarnie, co nie umknęło uwadze doktora.
– Zapewniam, że będzie bardzo profesjonalna.
Douglas odgarnął brązowe kosmyki z karku panny i zaczął ugniatać spięte mięśnie. Dziewczyna wzdrygnęła się, gdy poczuła jego rozpaloną dłoń na swojej skórze. Dotyk mężczyzny zdawał jej się doprawdy rozkoszny. Był zarazem delikatny, ale i stanowczy. Co najważniejsze przynosił jej ulgę. Rozmarzona odchyliła głowę do tyłu i wydała zadowolony pomruk. Doktor, choć nieco zawstydzony swoim zachowaniem, powiódł spojrzeniem na jej dekolt, który przez taką pozę został lepiej uwidoczniony.
– Jaka jest diagnoza? – zapytała w końcu Lotta, przypominając sobie o celu tych praktyk.
Medyk pochylił się do ucha panny i uniósł dłoń do jej policzka, który delikatnie połaskotał opuszkami palców.
– Musisz o siebie bardziej dbać, bo za kilkanaście lat nie podniesiesz się z łóżka – wyszeptał.
Panna pokręciła głową z niedowierzaniem. Obdarowała Douglasa słodziutkim uśmiechem, po czym odszukała jego wolną dłoń i splotła ją ze swoją. Mężczyzna z trudem przełknął ślinę. Nieznacznie przybliżył swoją twarz do Lotty, a gdy ta się nie odsunęła, ośmielony postanowił działać dalej.
Violet Statham uważała się za serdeczną przyjaciółkę Emmy, toteż gdy dowiedziała się, że ostatni zabieg Waltera odbył się tego przedpołudnia, od razu pognała do Appletonów. Nie uczyniła tego wcześniej, gdyż uznała, że niewiele musi się teraz dziać w ich rodzinie, więc Emma nie dostarczy jej nowych plotek, a tylko zarzuci swoimi zmartwieniami.
Damy właśnie zasiadły przy okrągłym stoliczku w saloniku oddanym do wyłącznej dyspozycji pani Appleton. Patrząc na pomieszczenie, można było gołym okiem dostrzec, że jest to jej świątynia. Na każdej komodzie, mniejszym czy większym stole, roiło się od bibelotów. Różowe ściany w beżowe kwiatuszki kontrastowały z granatowymi obiciami mebli, które gryzły się równie bardzo z krwistoczerwonymi zasłonami. Gdyby Ruby choć raz zajrzała do saloniku, z pewnością uznałaby, że matka nie posiada ani krzty smaku.
– Co robić, Violet? Co robić? – gorączkowała się Emma. – Walter ostatnio polubił tego chłystka. Zaprosił go nawet na wycieczkę po naszej fabryce. Obawiam się, że mój nieroztropny małżonek jest w stanie przystać na małżeństwo doktora Scotta z Lottą. Sama wiesz, że podobno ma pieniądze, a Walterowi tylko na tym zależy.
– Musimy być szybsze. – Violet uniosła porcelanową filiżankę do ust i spokojnie upiła łyk herbaty.
Wiekowa panna czasami nie mogła pojąć swojej przyjaciółki. Uważała, że nadmiernie wszystko przeżywa, a przy tym bywa głupiutka. Jednak nie mogła się temu dziwić, w końcu jej córki po kimś odziedziczyły malutkie rozumki. Tylko Ruby, choć jeszcze nie poznała jej zbyt dobrze, zdawała się rozsądniejsza.
– Już nakazałam Vincentowi, by na balu nieustannie adorował Lottę – dodała po chwili.
– Ja nawet nie wiem, czy bal się odbędzie! Przecież to za kilka dni, a Walter z pewnością znów będzie gorączkował. – Pani Appleton ukryła zmartwioną twarz w dłoniach.
– To nawet lepiej, jak go nie będzie! Nikt nie stanie nam na przeszkodzie. Posłuchaj, moja droga – Violet nachyliła się w stronę przyjaciółki – musisz doprowadzić to przyjęcie do skutku. To może być nasza jedyna szansa.
– Szansa na co? – Emma spojrzała na pannę Statham z nadzieją.
Dama uśmiechnęła się, co zaintrygowało panią Appleton, która, by ukryć drżenie dłoni, zaczęła nawijać na palce blond kosmyki.
– Nie mamy już czasu, by przekonywać Vincenta do oświadczyn. Jak go znam, będzie z nimi zwlekał, ile się da.
Violet zaplotła długie, pomarszczone palce wokół filiżanki i razem z nią wstała od stołu. Przespacerowała się po pomieszczeniu, z odrazą patrząc na serię portretów, które zdobiły ściany. Kilka lat temu Emma zapragnęła, by uwieczniono na płótnie jej rodzinę, jednak wynajęła miernego artystę. W efekcie wszyscy mieli wyłupiaste oczy i wyglądali niczym maszkarony. Panna Statham cieszyła się, że Walter miał na tyle rozumu, by ukryć szpetne malunki w saloniku żony. Gdyby dotarły one do jakiegoś kawalera, żaden nie zdecydowałby się na ożenek z pannami Appleton, choć w rzeczywistości uchodziły za bardzo urodziwe.
– Jak chcesz go zmusić?
– Och, Emmo, rusz tą śliczną główką. A gdyby tak towarzystwo zastało ich w niemoralnej sytuacji?
– Lotta jest zbyt dobrze wychowana. Nie da się zbałamucić – obruszyła się pani Appleton.
– Nikt nie musi nikogo bałamucić! Wystarczy, żeby wyglądało to na schadzkę.
Violet podeszła do okna, z którego wychodził widok na ogród. W oddali zamajaczyły jej dwie postacie siedzące na kocu. Gdy przymrużyła oczy, udało jej się odgadnąć, do kogo należą sylwetki.
– Musisz ukrócić wizyty doktora Scotta w twoim domu, jeśli ma nam się udać – rzekła surowym tonem.
– Ależ, Violet! Doktor wyszedł stąd przed godziną, kiedy tylko skończył operować Waltera i zapewniam cię, że jego noga już tu więcej nie postanie.
– Aha! Dobre sobie! – huknęła panna Statham. – To co robi w ogrodzie z twoją córką?
Emma nie mogła uwierzyć w nieroztropność córki, więc dołączyła do przyjaciółki. Przecież dama miała już swoje lata, a wzrok mógł spłatać jej figla. Jednak, gdy pani Appleton sama wyjrzała przez okno, ze zgrozą musiała przyznać rację pannie.
– Och, ostatnio nie miałam czasu, by wszystkiego dopilnować – próbowała się wytłumaczyć, licząc na zrozumienie ze strony damy.
Violet nic na to nie odpowiedziała, zbyt była zajęta przyglądaniu się parze. Gdy dostrzegła, że ich twarze się do siebie niebezpiecznie zbliżają, z przerażeniem spojrzała na przyjaciółkę. Emma pobladła, widząc nadchodzącą tragedię.
Panna Statham niedbale odłożyła filiżankę na stół, tak że się przewróciła i herbata zalała świeży obrus. Dama jednak nie zwróciła na to uwagi, gdyż już ruszyła do ogrodu. Emma nieco się skrzywiła, ale przecież nie mogła skarcić starszej od siebie damy. Wobec tego wybiegła za nią.
– Stać! – wrzeszczała Violet, pędząc przez trawnik. – Co to ma znaczyć?
Para natychmiast odsunęła się od siebie na przyzwoitą odległość. Oboje spuścili wzrok i poczerwienieli na twarzy niczym dzieci przyłapane na psotach.
– Panna Lotta miała pająka we włosach.
– Doktor mnie badał! – wykrzyknęli niemal równocześnie, budząc tym podejrzenia u starszej damy.
– Mi to wyglądało na próbę pocałunku! – Violet skrzyżowała ręce na piersi i obrzuciła parę surowym spojrzeniem.
Emma śladem przyjaciółki przyjęła podobną postawę i pokiwała głową na potwierdzenie jej słów.
– Ależ skąd. – Douglas uśmiechnął się słodko, jakby w istocie zaszło nieporozumienie, które można było łatwo wyjaśnić. – Najpierw badałem pannę Appleton, bo skarżyła się na ból szyi, a później zobaczyłem tego nieszczęsnego pająka. Prawdziwy był z niego bydlak!
– Właśnie – przytaknęła Lotta. – Nikt się tutaj nie całował!
– Absolutnie nikt – wtórował jej doktor, nieco już naśmiewając się z obrażonych min matron.
– Powinien już pan iść.
Emma poczuła się nieco urażona tym, że przyjaciółka tak rządzi się w jej domu, ale z drugiej strony odczuwała wdzięczność, gdyż sama nie potrafiłaby tak bezpardonowo wyprosić młodzieńca.
– Oczywiście... Zatem żegnam szanowne panie! – Douglas skłonił się dwornie.
Zanim jednak odszedł, zdążył posłać pocieszające spojrzenie Lottcie. Ta w odpowiedzi uśmiechnęła się do niego delikatnie, choć w głębi duszy obawiała się konfrontacji sam na sam ze swoją matką i panną Statham. Gdy tylko sylwetka doktora zniknęła jej z oczu, panna poderwała się z koca i szybkim krokiem ruszyła w kierunku rezydencji.
– A gdzie twoje siostry, moja panno? Nie powinnaś być tu sama z doktorem Scottem! – Emma chwyciła córkę za nadgarstek, zanim ta jej się wymknęła.
– Nie wiem. Zapytaj Marlee i Ruby – odburknęła Lotta, jednocześnie przewracając oczami.
– Ależ zrobiłaś się krnąbrna! Nie wolno ci się tak zwracać do matki!
Panna Appleton fuknęła i wyrwała drobną rączkę z uścisku Emmy. Nie oglądając się za siebie, w kilka chwil pokonała wypielęgnowany trawnik i skryła się za murami domu.
Koniec wizyt u Appletonów dla doktora Scotta oznaczał powrót do rzeczywistości. Znów każdego ranka otwierał gabinet i przyjmował pacjentów do wieczora. Panna Lyod dzielnie mu w tym towarzyszyła, choć nie szczędziła przy tym złośliwych uwag.
Nieprzeczytane artykuły piętrzyły się na biurku Douglasa, który ostatnio narobił sobie sporych zaległości. Musiał to wszystko jak najszybciej przeczytać, bo przecież obiecał Hectorowi, że z większą żarliwością zajmie się jego sprawą. Gdy tylko ostatni pacjent opuścił gabinet, a w mieszkaniu zapanowała błoga cisza, doktor zabrał się za lekturę.
Co chwilę przecierał zaspane oczy, przewracając kolejne strony. Sam nie wiedział, ile minęło już godzin, ale ku jego zadowoleniu stosik znacznie się pomniejszył. Właśnie pochylał się nad artykułem o niedokrwistości zamieszczonym w edynburskim dzienniku medycznym, kiedy usłyszał szum. Zaniepokojony podniósł wzrok znad kartki i zaczął nasłuchiwać, jednak dźwięk się nie powtórzył, co Douglas przyjął z ulgą. Gdyby okazało się, że w jego gabinecie grasują szczury czy inne stworzonka, utraciłby wszystkich pacjentów.
Po chwili podłoga ponownie zaskrzypiała, a spod drzwi przebił się wąski pasek ciepłego światła. Nagle klamka drgnęła, a do pokoju wkroczyła postać o kobiecej sylwetce, której Douglas nie widział zbyt dobrze ze względu na panujący półmrok.
– Przyniosłam ci herbatę. – W pomieszczeniu rozległ się chłodny, nieco szorstki głos.
– Och, Lizzy! Jesteś tu jeszcze. Myślałem, że zostałem sam. – Douglas nieco uspokoił się, rozpoznając pracownicę. Jej głos był tak charakterystyczny, że nie mógł się mylić.
– Pracuję, kiedy ty pracujesz. Za to mi płacisz... w dodatku całkiem dużo – panna ułożyła pożółkniętą filiżankę na biurku tuż pod nosem Douglasa.
– Nie mogę wymagać, żebyś siedziała tu po nocach. Właściwie która jest godzina?
– Dochodzi pierwsza.
– Do diabła, Elizabeth! – warknął Scott. – Powinnaś być już dawno w domu! Twoja ciotka mnie zabije.
Douglas odłożył papiery na bok i pospiesznie ruszył w stronę drzwi. Jego usta zacisnęły się w wąską kreskę, a twarz spłonęła czerwienią.
– Co robisz? – zapytała panna, uśmiechając się delikatnie.
Widok rozgorączkowanego doktora bardzo ją bawił. Lubiła widzieć go zdenerwowanego, szczególnie kiedy to ona była powodem jego złości.
– Wkładam płaszcz. Muszę cię odprowadzić do domu.
– Ależ nie ma takiej potrzeby! Lepiej powiedz, co czytałeś.
Zaciekawiona Lizzy podeszła do biurka i przyjrzała się stosikowi kartek. Wybrała jedną z nich i podetknęła ją sobie niemal pod sam nos, by cokolwiek dojrzeć w słabym świetle.
– Artykuły, sprawozdania... Muszę być na bieżąco z nowinkami ze świata medycyny.
– A to ciekawe...
Panna nie zwracała już uwagi na Douglasa, zbyt pochłonęła ją lektura. Jej poprzedni pracodawca nie czytał wiele, jednak przy Scottcie miała w końcu okazję, by nieco się dokształcić.
– Możesz je wziąć do domu, tylko chodźmy już – ponaglał ją doktor, nerwowo poprawiając na sobie płaszcz.
– Tak, tak... – Dziewczyna zdawała się głucha na jego słowa.
– Lizzy! – warknął zniecierpliwiony.
– No dobrze, już idę.
Panna wydęła usteczka, ale bez dalszych protestów jednym sprawnym ruchem rozwiązała kokardkę fartucha. Już miała go zawiesić na wieszaku, kiedy do uszu pary dobiegły tak głośne dźwięki, jakby stado słoni właśnie przetoczyło się przez korytarz. Douglas nie miał już innych pomocnic, które mogłyby narobić takiego hałasu. Zaniepokojony chwycił za ciężki lichtarz i szarpnął za klamkę. W tym samym momencie ktoś z przeciwnej strony pchnął drzwi z taką siłą, że zawiasy aż zaskrzypiały.
Zarówno Lizzy, jak i Douglas od razu dostrzegli grupkę pięciu obdartusów wyposażonych w skórzane pasy i kije. Każdy z nich wydawał się względnie młody, najstarszy mężczyzna o władczym spojrzeniu mógł mieć najwyżej czterdzieści lat. Stał on nieco z przodu, jakby chciał osłonić swoich kompanów.
Scott z przerażeniem stwierdził, że ma przed sobą członków jednego ze słynnych gangów, które terroryzowały Greenfield. Tyle się słyszało o płonących magazynach, kradzieżach, a nawet porwaniach i morderstwach. Przestępczość była nierozłącznie związana z rozwojem miast, a Greenfield w ostatnich latach znacznie poszerzyło swoje granice.
– Gdzie go położyć? – odezwał się najstarszy, który musiał być przywódcą tej grupy.
Douglas dopiero teraz zauważył, że dwóch młodzieńców trzyma pled, z którego ściekała krew. Doktor postąpił o krok w przód, by nieco ukryć Lizzy, jednak panna szybko wyszła przed niego, przyprawiając medyka o palpitację serca. Zamierzał pomóc temu chłopcu w myśl zasady, że opieka lekarza należy się wszystkim, ale nie mógł narażać Elizabeth.
– Proszę go zanieść do pokoju obok – ledwo wychrypiał przez zaciśniętą krtań. – Drzwi są uchylone.
Przywódca skinął głową na swoich pachołków i wszyscy ruszyli w kierunku tej części gabinetu, w której wykonywane były zabiegi. Lizzy, choć nogi zmiękły jej ze strachu, również podążyła w tamtym kierunku, jednak Douglas w porę ją złapał.
– Idź do mojej sypialni i zamknij drzwi na klucz – wysyczał.
– Po moim trupie! – Panna Lyod wyminęła doktora i po chwili również zniknęła za drzwiami.
Scott nie miał wyboru i musiał dołączyć do niej czym prędzej. Nie chciał, by przebywała z tymi drabami sama. Nigdy nie wiadomo, co strzeli takim do głowy.
Douglas podszedł do stołu, na którym położono rannego. Młodzieniec wił się niczym oszalały i jęczał z bólu. Doktor dostrzegł tylko strużkę krwi, spływającą po jego przedramieniu. Nic więcej nie zauważył, gdyż pacjent dziko wymachiwał rękami.
– Spokojnie, muszę to obejrzeć – powiedział delikatnie, chwytając za zakrwawioną dłoń.
Dopiero wtedy jego oczom ukazał się nóż, który na wylot przebił dłoń młodzieńca. Elizabeth od razu wiedziała, co będzie potrzebne, więc ruszyła w kierunku gabloty z instrumentami.
– Co mu się stało? – dopytywał mężczyzn, którzy z założonymi rękami wpatrywali się w kompana.
– Przecież widzisz, że ma nóż w ręce! – Do Douglasa doskoczył młody chłystek, w obdartych spodniach na szelkach.
Arteria na jego szyi widocznie pulsowała, zdradzając zdenerwowanie młodzieńca, który już na pierwszy rzut oka wyglądał na narwanego.
– Sam mu się nie wbił! – warknął Scott, na chwilę odrywając się od pacjenta. – Gadaj! Jest więcej rannych?
– Ranny to zaraz ty będziesz! – Mężczyzna chwycił doktora za jego czyściutki fartuch, zostawiając ciemne smugi na materiale.
– Billy, puść – odezwał się rzeczonym tonem dowódca bandy. – A ty, doktorku, lepiej zajmij się łataniem naszego przyjaciela i nie próbuj żadnych numerów.
– Chcę wam pomóc, ale... – urwał, gdy zobaczył, jak jeden z bandytów obrzucał Liz pożądliwym spojrzeniem –... dziewczynie nie może spaść włos z głowy!
– Wiesz, z kim rozmawiasz? – warknął Billy. – Jeszcze masz czelność się licytować!
– Jakoś nie miałem okazji poznać...
– Reggie „Fire Queen", szef tej bandy. Pannie nic nie będzie, tylko pomóż Lindowi.
Douglas przytknął, po czym zajął się obmywaniem rany za pomocą wódki. Gdy skończył, podał ustnik rannemu, na który ten niepewnie spojrzał.
– Oddychaj głęboko, Lind.
Mężczyzna wziął kilka wdechów, po czym szybko usnął. Douglas zacisnął dłoń na rękojeści noża i już miał zacząć go wysuwać z ręki nieszczęśnika, kiedy przypomniał mu się pseudonim Reggiego. Nagle wydało mu się bardzo zabawne, że poważni bandyci tak się przedstawiają.
– Z czego się śmiejesz? – wysyczał Billy przez zaciśnięte zęby.
– „Fire Queen" to niezbyt męskie przezwisko.
– Mina by ci zrzedła, gdybyś wiedział, skąd się wzięło.
– Nie mam nic do stracenia, więc chętnie posłucham – odpowiedział Douglas, zakładając pierwsze szwy.
Elizabeth również pochylała się nad raną. W dłoni trzymała świece, by Scott nie działał po omacku.
– Nasz szef – zaczął Billy, prostując się dumnie – obrabował i zabił piekielnie bogatego arystokratę w jednym z wagonów ciągniętych przez lokomotywę „Fire Queen". W ten sposób dał zaczątek naszej bandzie, która nosi dumną nazwę „Queens" i ani waż się z niej śmiać. W Walii niezbyt nam się wiodło, dlatego przenieśliśmy się tutaj. Lepiej z nami nie zadzieraj, bo nasi ludzie są wszędzie.
– Wcale nie zamierzam – odpowiedział Douglas, udając przestraszonego. – Więc to wy jesteście tymi imigrantami, którzy porywają biedne panienki i mordują niewinnych dżentelmenów.
– O nie, doktorze, to Irlandczycy – przerwał mu Reggie.
– A wy co? Lepsi? – wyrwało się Lizzy, która już nie mogła ze spokojem słuchać tej wymiany zdań.
Gwałtownie wyprostowała się, omal nie przypalając przy tym włosów Douglasa i spojrzała mężczyznom prosto w oczy. Aż wzdrygnęła się na wspomnienie splądrowanego warsztatu tkackiego jej wuja.
– Zwykli, można rzec, że tutejsi, w końcu jako pierwsi zajęliśmy Greenfield. Zresztą my tylko zajmujemy się rabunkiem, a nie morderstwami.
– Ten też – Billy spojrzał na Linda – dostał, jak próbował okraść marynarza z butelki ginu. Był tak pijany, że ledwo chodził, więc rabunek wydawał się łatwizną. Lind właściwie to zrobił bardziej dla sportu niż zysku. Kto by się spodziewał, że ten chlejus wyskoczy na nas z nożem.
Lizzy pokręciła głową z niedowierzaniem. Panna nie potrafiła zrozumieć, jak Queens mogli uważać się za lepszych od Irlandczyków, skoro i oni wyrządzali dużo krzywdy swoimi rabunkami. Westchnęła ciężko, po czym podała Douglasowi bawełniane szarpie, którymi ten przykrył ranę.
– Musicie mu zmieniać opatrunki kilka razy dziennie. Trzeba sprawdzać, czy w ranę nie wdała się ropa i czy nici nie gniją. Gdy rana zacznie się goić, będę musiał je wyjąć, żeby nie narobiły szkody.
– Wobec tego jeszcze nas doktor zobaczy – wyszczerzył się Reggie.
Scott podszedł do gabloty i zgarnął z niej szarpie, które na zapas wręczył Billy'emu.
– Ludzie mają rację, jesteś w porządku – podjął młodociany gangster. – Nie musisz się nas bać, a gdybyś czegoś potrzebował, pamiętaj, że jesteśmy w każdym zakamarku.
– Panienka też niech o tym pamięta! – Zaśmiał się rubasznie młodzieniec, który wcześniej wgapiał się w kształty Lizzy.
Wyciągnął swoją tłuściutką rękę, by ująć jej dłoń i złożyć na niej pocałunek, jednak panna Lyod w porę się cofnęła.
Reggie skinął na swoich chłopców, by wzięli Linda i udali się do wyjścia. Trzeba było przemknąć do ich kryjówki, póki na dworze wciąż było ciemno. Banda niosąca człowieka w zakrwawionym pledzie z pewnością zwróciłaby uwagę inspektorów policji, a tego przecież nie chcieli. Dobrze, że od gabinetu doktora nie było daleko do mostu. Stróże prawa rzadko zapuszczali się na drugą stronę rzeki, więc ludzie parający się wszelkim występkiem, mogli czuć się tam względnie bezpieczni.
– Dobrej nocy, panowie! – Douglas krzyknął za Queens, gdy ci wychodzili.
Reggie skinął głową, a przez jego twarz przemknął blady uśmiech. Scott dopiero teraz dostrzegł u niego szramę rozchodzącą się od prawego kącika ust do ucha. Niestety doktor nie pofolgował swojej ciekawości, gdyż mężczyźni już opuścili jego gabinet. O bliznę będzie musiał zapytać następnym razem.
– Ale przygoda! – podjęła panna, uśmiechając się szeroko. – Gdy opowiem o tym wujkowi...
– Ani się waż – zagroził jej Scott. – No już, zbieraj się, Liz. Nie chcę, żeby pan Norton mnie zamordował, gdy nie wrócisz na noc – pogonił pannę, która już zaczęła się rozkładać na fotelu.
– Właściwie zaczyna świtać – sarknęła Elizabeth. – Nie słyszysz ćwierkających ptaków?
Douglas wiedział, że panna Lyod celowo podejmuje rozmowę, by odłożyć powrót do domu. Wobec tego chwycił ją za nadgarstek i pociągnął do drzwi, po drodze zdejmując ich płaszcze z wieszaka. To była długa noc i wszyscy zasłużyli na odpoczynek, choć Liz wyglądała na niezmordowaną i wcale nie spieszyło jej się do łóżka.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top