Nie ogarniam

z dedykacją dla Misia_mi za wspieranie mojego ego <3

nawadniajcie się.

- Ameliaaaaaa!

- Czegooooo?

- Utkłam. - oznajmiłam, zaplątana w mnogości sznurkowych ramiączek kiecki, wysłanej mi przez matkę i/lub babcię.

- No żresz tyle i masz za swoje. - odparła mi  blondynka, nie racząc się w ogóle ruszyć i przybyć mi z odsieczą.

Postanowiłam, że udam, że nie słyszałam i powtórzyłam:

- Utkłam.

Dułgaszko wydała z siebie straszliwy jęk boleści, ale tym razem podniosła cztery litery i przyszła mi na ratunek.

- CO ZNOWU? - wydarła mi się w twarz.

Uśmiechnęłam się wesoło i zademonstrowałam, że utkłam i to bardzo.

Światło mego życia, sens mojej egzystencji, iskierka radości w tym łez padole, znów wydała z siebie ten straszliwy jęk (tym razem, zdzieliła mnie jeszcze kapciem po głowie), no ale machnęła różdżką i nie byłam utknięta.

- Achhhhhh. - zachwyciłam się. - Dziękuję ci, o najwspanialsza... - i znowu oberwałam kapciem.

- Weź przestań. - Dułgaszko nie wyglądała na zadowoloną, że próbuję być miła. - To, że idziesz z Zamoyskim na bal, nie oznacza, że musisz się zachowywać jak księżniczka.

Zamrugałam.

- Accio list od despotycznej matki! - machnęłam różdżką i na mojej twarzy wylądował świstek papieru. Zdjęłam go z niej, mniej-więcej wyprostowałam i odchrząknęłam. - Moja droga Amelko, wcale nie zachowuję się jak księżniczka. - oznajmiłam. - Bardziej jak...- zawiesiłam się, szukając odpowiedniego akapitu. - Jak godna dziedziczka dynastycznych rodów, będących u swej świetności, czego nie mogę, absolutnie nie mogę, zaprzepaścić swoim paskudnym charkterem, brakiem jakiegokolwiek poczucia odpowiedzialności, czy przyzwoitości, a także moim paskudnym sposobem wyrażania się, oraz przyprawiającym o dreszcze obrzydzenia stylem ubierania się. - Amelia nie ogarniała. - No pomyślałam, że zabawnie byłoby być moją matką.

Amelia dalej nie ogarniała.

- Nie jesteś jak ona. Masz pryszcze. - zauważyła.

Rzuciłam w nią kapciem.

- Dzięki, wiesz.

- Nie ma za co. - uśmiechnęła się Dułgaszko. - O, ale wiesz czego nie masz?

Westchnęłam.

- No zaskocz mnie.

- Nie masz się w co ubrać na bal. - powiedziała blondynka, po czym wyszła trzaskając drzwiami.

Ale ja, byłam na to przygotowana.

Otóż za kotarą prysznica, schowałam drugą kieckę, która szybko na siebie naciągnęłam i wyleciałam pokazać się Amelii.

- TADAM! - wrzasnęłam.

Dułgaszko zmierzyła mnie wzrokiem.

- Jesteś mokra. - oznajmiła tonem kota, który nie chce być głaksany. - I przestań się drzeć, próbuję się uczyć. - po czym wyszła znowu (ZUPEŁNIE JAK KOT), zostawiając mnie w kałuży wody.

- Niech to szlag. - mruknęłam i stwierdziłam, że ta zmoczona sukienka, to pewnie znak od losu, że nie powinnam nigdzie iść i najlepiej będzie, jak zostanę pod kołderką, w ciepłym łóżeczku.

Nie żebym sama nie odkręcała tego kranu.

***

Nie mam pojęcia jaki był dzień tygodnia.

W każdym razie, skoro nie wiedziałam, to pewnie nie było to ważne, więc przejdźmy do tego co naprawdę ważne, czyli do śniadania.

Otóż powlokłam się do tego Reflektarza, z nadzieją na jakieś porządne jedzenie. No wiecie, jakieś tosty, naleśniki, kawa, pączki, bułki, chleb, jajka, parówki, do wyboru do koloru (po cichu liczyłam na bananowe placuszki).

Przyszłam tam, jakoś koło dziewiątej, czyli bladym świtem w sumie i co? I nic. Dosłownie. W tym głupim Reflektarz, nie było nic. Znaczy byłą podłoga, ściany, sufit okna, ale nic jadalnego. Chociaż muszę przyznać, że przez krótką chwilę, zastanawiałam się, czy coś z tego nie dałoby się jakoś spożyć.

- Siemanko, Melisa. - przywitał się Żmijuś.

- Ty mi tu nie siemankuj, ja w stresie jestem. - jęknęłam absolutnie zestresowana.

- Nie jadłaś śniadania? Nie piłaś kawy? Nie wyspałaś się? - zgadywał Żmijewski.

Uśmiechnęłam się psychopatycznie.

- Jak zgadłeś.

Chłopak przełknął głośno ślinę i jakoś tak zbladł.

- Chodź, idziemy do kuchni. - powiedział, głaszcząc mnie po głowie, i łapiąc za ramię. - Dobra Melisa, spokojna Melisa, opanowana Melisa, niechcąca nikogo zamordować Melisa. Zaraz dostaniesz śniadanie i wypijesz kawusię. Tylko spokojnie, Melisko. Jesteś kwiatem lotus na tafli jeziora. - mówił.

- O co ci chodzi? - zapytałam i zmarszczyłam brwi.

- AAAAAAAA! - wrzasnął Żmijewski i zaczął uciekać. - RATUNKU RATUNKU WŚCIEKŁA MELISA NA WOLNOŚCI!

Pokręciłam głową zrezygnowana.

Załamana, sama nie wiem czym, powlokłam się do kuchni, w akompaniamencie odległych wrzasków spanikowanego Żmijusia.

***

Nie tylko ja wpadłam na ten genialny pomysł, ażeby pożywić się w kuchni.

Była tam jeszcze ta ruda wiedźma, Pan Straszny, Edmund i jakieś bezimienne istoty ludzkie.

No i jedzonko, oczywiście, i kawusia i w ogóle.

- Melisa, ty już wstałaś? - zdziwił się Zamoyski.

- Nie. - burknęłam.

- Uciekaj. - Pan Straszny odciągnął Edmunda z dala ode mnie.

- EJ! - oburzona tym uprzedzeniem do mojej osoby, popodskakiwałam sobie wściekle.

Pan Straszny skinął różdżką i w moich łapkach, pojawił się kubas kawy.

- Pij. - nakazał.

No to wypiłam.

- Lepiej? - zapytał Edmund.

Zmrużyłam groźnie oczy.

- Nawet nie próbuj odgrywać reklamy snicersów. - warknęłam.

Pan Straszny znowu machnął różdżką i w moich łapkach znów pojawiła się kawa.

- Pij.

No to znowu piłam.

- Jestem głodna. - oznajmiłam.

- Sukces. - Zamoyski przybił piątkę z Panem Strasznym.

Odniosłam niemiłe wrażenie, że tak jakby spiskowali przeciwko mojej osobie. Niezbyt mnie to jednak obchodziło, bo mój żołądek przypominał mi cały czas, że potrzebujemy jeść.

- Jeść. - jęknęłam.

- Tam są naleśniki. - poinformował mnie uprzejmie Edmund. Prawdopodobnie w trosce o swoje życie i zdrowie, ale mniejsza.

- Jeść! - ucieszyłam się i pobiegłam w stronę pożywienia.

Bez zastanowienia, naładowałam sobie na talerz tyle naleśniczków, ile zdołałam (czyli jedenaście). Zgarnęłam słoik dżemu, michę owocków i syrop klonowy i dzbanek kawy.

Jakieś bezimienne stworzenie rodzaju homo sapiens wyciągnęło chciwie ręce w stronę moich zdobyczy.

- MOJE. - wrzasnęłam dobitnie, kopnęłam to głupie człowiecze coś nie wiem gdzie, ani w co i podreptałam do kąta spożywć w spokoju moje śniadanko.

No miało buć fajnie, a wyszło jak zawsze, bo zaczepiła mnie jakaś staro wyglądająca typiara.

- Przepraszam cię bardzo, ale co ty moja droga sobie myślisz? - zastąpiła mi drogę.

- Że teraz, niby? No teraz, mOjA dRoGa, myślę, że jestem głodna i chcę ci dać w twarz. - Uśmiechnęłam się.

Typiara prychnęła.

- Ciekawa jestem, jak to zrobisz z rękami wypchanymi żrciem, którym możnaby wykarmić całą szkołę. - prychnęła. - Egoistka.

Nie do końca ogarniam, czemu dałam się jej sprowokować. Prawdopodobnie dlatego, że ta pożal się Merlinie obelga, była trochę prawdziwa. Nie chodzi mi o pozbawianie jedzenia reszty szkoły, bo guzik mnie to, ale bardziej o to, że miałam zamiar wystawić Edmunda. W każdym razie, trzasnęłam moim śniadaniem o stół i trzepnęłam z liścia tę głupią typiarę.

- XD. - powiedziałam (też nie wiem czemu).

Ktoś zaczął nieśmiało klaskać, to się ukłoniłam, zgarnęłam jedzenie i poszłam w stronę Edmunda.

- Co za babsztyl. - westchnęłam, wpychając sobie do buzi naleśnika.

- Ona jest z naszego roku. - zauważył chłopak.

- No i co? - wzruszyłam ramionami. - Wygląda jakby przekroczyła wiek poemerytalny.

- Jest coś takiego? - zdziwił się Zamoyski, powoli wyciągając rękę w kierunku moich żywnościowych zdobyczy.

Zrobiło mi się go żal, więc przysunęłam mu talerzyk. Uśmiechnął się z wdzięcznością i zgarnął trzy naleśniki. I popił moją kawą.

- Nie wiem. - odparłam, po długim namyśle. - Ale ona się do niego kwalifikuje.

Eund pokiwał głową o zabrał kolejnego MOJEGO naleśnika.

- No ej no! - jęknęłam.

Zamoyski tylko się zaśmiał.

- Ja chociaż staram się być dyskretna. - mruknęłam.

- Akurat.

- No jasne, że tak. A poza tym, zabieram ci tylko to, czego widzę, że nie dojesz i się zmarnuje. - oznajmiłam. - Zabierałam. - poprawiłam się.

Edmund zachichotał mściwie.

- Masz za swoje.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top