XLVI. Początek powstania
Trzydziesty listopada 1830 roku był dniem, w którym Polacy odzyskali nadzieję na to, że znów będą mieli swą ojczyznę. Po piętnastu latach, jakie minęły od upadku Napoleona, pełnych goryczy, do ich przepełnionych wolą walki o niepodległość ojczyzny serc wróciła nadzieja, a dłonie wreszcie chwyciły za szable.
Żołnierze należący do spisku Piotra Wysockiego rozpoczęli zamieszki na ulicach, zaś grupa kilkunastu śmiałków napadła na Belweder, w którym rezydował znienawidzony wielki książę Konstanty. Ich celem było zabicie carskiego brata, co jednak się nie udało, bowiem Romanowowi udało się uciec do Wierzbna, gdzie zebrał wierne sobie wojska.
Tymczasem na ulicach Warszawy wrzało. Kilku polskich generałów, bohaterów wojen napoleońskich, straciło życie, gdy nawoływali do uspokojenia się. Kulminacją zamieszania było zdobycie Arsenału.
Polacy zachłysnęli się wolnością, która zdawała im się być na wyciągnięcie ręki. Jeszcze w nocy naprędce zebrała się Rada Administracyjna, która miała uradzić, jakie kroki należało poczynić. Mimo głosów twierdzących, że należało zatuszować tumulty, by nie rozgniewać cara, już trzeciego grudnia Rada Administracyjna ogłosiła się Rządem Tymczasowym, zaś dwa dni później generał Józef Chłopicki zaczął sprawować funkcję dyktatorem powstania.
Chłopicki, który miał ogromne poparcie wśród żołnierzy, nie śpieszył się jednak do wojny. Wciąż zwlekał, mając nadzieję, że jeszcze uda się udobruchać Aleksandra i konflikt zbrojny nie będzie potrzebny.
Z tą myślą sporządzono adres do cara, w którym żądano przede wszystkim respektowania przez Mikołaja konstytucji i zwołania sejmu. Dziesiątego grudnia Jan Jezierski i książę Franciszek Ksawery Drucki-Lubecki, minister Przychodów i Skarbu, przychylny pokojowemu rozwiązaniu całej sprawy, wyruszyli do Petersburga.
Powrócił stamtąd jedynie Jezierski, gdyż Drucki-Lubecki postanowił pozostać w Rosji. Poseł nie miał dobrych wieści. Car nie chciał zgodzić się na postawione mu warunki. Gdy do tego Iwan Dybicz, główny dowódca sił rosyjskich, wydał obraźliwą odezwę do wojska polskiego, wojna była już pewna.
Dwudziestego piątego stycznia podjęto decyzję o detronizacji cara Mikołaja I i zaczęto przygotowania do zbrojnego starcia.
Dwudziestego szóstego stycznia do Paryża dotarły wieści, które tak ogromnie uradowały Franciszka, że ten krzyknął głośno na cały dom i zaczął tańczyć po bawialni z gazetą w dłoniach. Rodzina przyglądała się mu ze zdumieniem, lecz on zupełnie się tym nie kłopotał. Tańczył tylko dookoła pokoju i śmiał się głośno.
— Tak jest! Brawo nasi, brawo! — krzyczał.
Zaniepokojona Anna wstała z miejsca i podeszła do ojca, po czym położyła dłonie na jego ramionach. Franciszek na moment otrzeźwiał, zupełnie zdumiony zachowaniem córki.
— Co się dzieje, ojczuniu? — zapytała przerażona jego wybuchem radości dziewczyna.
— No jak to co, Anulko? Zdetronizowali cara! Teraz Rząd Narodowy trzyma władzę! A tam jest książę Czartoryski! Zobaczysz, Anulko, on niedługo będzie królem Polski! Ach, nareszcie! — krzyknął i złapał córkę w talii, po czym zaczął kręcić się z nią dookoła pokoju.
Ania dała się porwać do oberka. Śmiała się uroczo, kiedy ojciec ledwo za nią nadążał. Po chwili dołączyła do nich Poleńka, która zaśmiewała się uroczo. Tańczyli razem w kółku, ciesząc się z tego, że Polska niedługo będzie.
Jedynie Diane nie była w humorze. Nie należała do łatwo dających się porwać radości entuzjastów, lecz, podobnie jak ojciec, zawsze widziała najciemniejsze strony wszystkiego. Teraz również tak było.
— Ale to oznacza wojnę z Rosją. Jean... On może zginąć... — wyszeptała. — A ja tego nie przeżyję...
— Och, daj spokój — burknął Tadeusz. — On przecież pojechał tam walczyć za ojczyznę. Wiedział, na co się pisze. Równie dobrze mógł zginąć na ulicy, potrącony przez wóz. Jeśli jest półgłówkiem, nic go nie uchroni przed śmiercią.
Wszyscy posłali mu gniewne spojrzenia. Ani rodzice, ani siostry nie byli zadowoleni z tego, co właśnie rzekł. Tadeusz jednak zbytnio się tym nie przejął. Prychnął i założył nogę na nogę.
Diane była tym przerażona. Nie chcąc, by krewni przyglądali się jej smutkowi, udała się do swojej sypialni. Chociaż smuciła się, kiedy myślała o tym, jak rankiem zwykli leżeć z Jankiem w łóżku i rozmawiać, jak żartowali przed snem i jak zasypiała wtulona w jego tors, i tak było jej tu dobrze. Jedynie w nocy nie mogła zasnąć, nie czując jego ciepłego ciała przy swoim. Żałowała, że Janek musiał ją opuścić, ale rozumiała jego decyzję.
Wyjęła synka z kołyski i położyła go na swoim łóżku, sama zaś nieco się do niego schyliła i pocałowała go w główkę. Maleństwo uśmiechnęło się uroczo. Diane uważała jego uśmiech za najpiękniejszy w świecie. Chociaż Józef stanowił żywe odbicie dziadka Jeana, kiedy był radosny, przypominał Diane jej męża. Złożyła pocałunek na nosku dziecka i pogładziła jego policzek.
Wtem do pokoju weszła Anulka. Diane uśmiechnęła się na jej widok wskazała dziewczynie, by zajęła miejsce obok niej. Ta przysiadła obok Józefa i ujęła jego drobną rączkę. Diane zauważyła, że Anna wygląda na smutną. Kąciki ust miała spuszczone, a wzrok dziwnie mętny.
— Co się dzieje, kochanie? — Spojrzała na nią z niepokojem.
— Bo widzisz, kochana... Tak mi jakoś źle... Zwłaszcza, odkąd powiedziałaś o wojnie... Uświadomiłam sobie... — urwała, a jej głos zamienił się w szloch.
Był jej wstyd, że okazywała słabość. Zawsze starała się być silna i niezależna, lecz już zbyt długo udawała. Emocje musiały znaleźć ujście.
Wtuliła się w pierś Diane i pozwoliła łzom spływać po swoich policzkach. Bliskość ukochanej przyjaciółki dawała jej poczucie bezpieczeństwa. Ojcu nie potrafiłaby się tak wypłakać.
— Martwisz się o Jeana? — zapytała Diane, gładząc jej włosy.
— Tak... Ale nie tylko... Bo widzisz... — Anulka spojrzała na nią swoimi załzawionymi oczyma. — Ja tak bardzo kocham Przemka... On jest taki cudowny! Dobry, szczery, kocha Polskę! A przy okazji jest rozsądny i mógłby mnie okiełznać... Kiedy zaczęłaś mówić o wojnie, zdałam sobie sprawę z tego, że ona jest naprawdę realna, a Przemek może zginąć, a ja nie zdążę mu wyznać, jak wielką miłość do niego żywię... Naprawdę chciałabym zostać jego żoną, mieć dzieci jak ty i Janek... A co, jeśli on umrze, nie wiedząc, że go kocham?
— Nie mamy na to wpływu, kochanie, ale możemy się za nich modlić. Wierzę, że Pan Bóg nie będzie na tyle okrutny, by ich nam odebrać — wyszeptała Diane.
Przycisnęła przyjaciółkę do siebie i ucałowała w czubek głowy. Ania uśmiechnęła się do niej. Obie musiały mieć nadzieję, że powstanie skończy się jak najszybciej, najlepiej zwycięstwem Polski, a ich ukochani do nich powrócą — Janek po to, by ujrzeć swoje dziecko, a Przemek by w końcu dowiedzieć się, jak bardzo Ania go kocha.
Janek i Przemek siedzieli w obozie, wpatrując się w nocne niebo. Gęsto usiane gwiazdami, zwiastowało piękny dzień, który miał nadejść. Obaj modlili się o to, by przyniósł on nie tylko znakomitą pogodę, ale i zwycięstwo.
Na dworze panował lekki mróz, lecz odzianym w ciepłe wojskowe kurtki młodzieńcom zbytnio to nie przeszkadzało.
Jutro mieli wziąć udział w swej pierwszej wielkiej bitwie. Ich oddziału nie rzucono do walk pod Stoczkiem czy Dobrem, co z jednej strony nieco ich cieszyło, lecz z drugiej rozczarowało. Pierwsze wojenne szlify mieli zdobyć pod Grochowem, tuż obok Warszawy.
Janek odczuwał jedynie radość. W końcu miał udowodnić, jak bardzo kocha swą ojczyznę. Czuł ogromne podekscytowanie na myśl, że już jutro przebije dziadkową szablą jakiegoś Rosjanina, krwiożerczego potwora, który odebrał mu Polskę. Miał pomścić śmierć dziada, przynieść dumę ojcu i odzyskać kraj dla syna, a po wszystkim paść w ramiona kochającej żony i ucałować ją z radością. Zupełnie nie myślał o tym, że może zginąć.
Przemek pełen był najgorszych przeczuć. Rwał się do walki za ukochaną ojczyznę, lecz wciąż przypominał sobie makabryczne opowieści ojca. Żałował, że rodzic tyle mu mówił o oderwanych kończynach, roztrzaskanych czaszkach i obrzydliwym swądzie trupów. Może gdyby ojciec nie roztaczał przed nim takich wizji, szedłby w bój z uśmiechem jak Janek, któremu Franciszek przedstawiał zawsze jedynie chwalebną stronę wojny.
— Przemciu, coś ty taki jakiś zmarniały, co? — Janek szturchnął go w żebro. — Przecież jutro będziemy w końcu walczyć za Polskę! Generał Chłopicki, nasz cudowny generał Chłopicki, poprowadzi nas do zwycięstwa! Powinieneś się cieszyć!
— Wiem... Ale...
— No co cię tam dręczy?
— Bo... — Kossakowski zarumienił się nieznacznie. — Pomyślałem sobie, że jeśli zginę, to... nie powiem Ani, jak bardzo ją kocham.
Potocki ułożył usta w pełen satysfakcji uśmiech i wydał z siebie okrzyk radości.
— Jak wrócimy, będzie wesele! Napiszę do Dianeczki, żeby zaczęły z Anusią szykować suknię!
— A jak mnie nie zechce? — zapytał ze smutkiem.
— Oj zechce, chyba że cię włożą do trumny. Nie martw się, będziecie mieli lepszy ślub niż rodzice Diane. Tatko zawsze opowiada, jakie to było cudowne weselicho. Polska kapela i pierożki, rozumiesz?!
— Och, to byłoby piękne... — rozmarzył się. — Ale cóż, najpierw musimy przeżyć. Chodźmy spać, żebyśmy nie padli jutro trupem, jeszcze zanim ktoś do nas strzeli.
— Och, uwielbiam ten twój czarny humor, Przemciu! — zaśmiał się Janek i wszedł do namiotu.
W nocy spali spokojnie, nieświadomi tego, co czeka ich na polu bitwy. W tym samym czasie rozgrywała się bitwa pod Białołęką, gdzie dzielnie walczyły oddziały generała Jana Krukowieckiego.
Iwan Dybicz był akurat na nabożeństwie, gdy usłyszał dział pod Białołęką. Myślał, że Polacy przerzucili tam większą część swej armii, by zniszczyć stacjonujący tam korpus Iwana Szachowskiego. Zdecydował się więc zaatakować powstańców na całej linii.
Słońce wstające dwudziestego piątego lutego 1831 roku nad dawną stolicą Polski miało stać się świadkiem największej bitwy powstania listopadowego, którą kolejne pokolenia miały rozpamiętywać jako jeden z największych sukcesów Polaków dziewiętnastego stulecia.
Ranek był mroźny, lecz wojska rosyjskie pod dowództwem generała Iwana Dybicza na to nie zważały. Zażarcie nacierały na Olszynkę z żądzą krwi w oczach. Polacy jednak dzielnie odpierali ich kolejne ataki.
W powietrzu unosił się duszący dym, a huk dział i krzyki zarzynanych żołnierzy sprawiały, że ci, którzy jeszcze żyli i walczyli, nie słyszeli własnych myśli. Na białym śniegu odcinały się szkarłatne ślady krwi.
Janek był tym wszystkim przerażony. Ojciec nigdy nie mówił mu, że wojna jest tak okrutna, obrzydliwa i bezwzględna. Zbierało mu się na wymioty, gdy patrzył na walające się dookoła trupy, lecz dzielnie się trzymał. Nie mógł wyjść na tchórza. Musiał dzielnie walczyć za swoją ojczyznę.
Gdy otrząsnął się z pierwszego szoku, nabrał sił do walki. Twarze Rosjan, który napierali na jego oddział, zdawały mu się obliczami nie ludzi, a zwierząt. Były szpetnie wykrzywione z żądzy mordu, a w ich oczach błyszczało łaknienie krwi.
Janek pomyślał, że byli jak nasycone wilki ścigające zwierzynę jedynie dla zabawy. Skoro Rosjanie mieli ogromne imperium, niemal niewyczerpane zasoby ludzkie i władcę, przed którym drżała cała Europa, na cóż im była mała, niegroźna Polska? Przecież wiadomym było, że nie zdoła im wyrządzić żadnej szkody. Dlaczego nie mogli oddać Polakom ich ojczyzny, by mogli cieszyć się wolnością? Dla nich przecież Polska oznaczała jedynie nieco większe terytorium i liczbę ludności. Dla Polaków była wszystkim.
Wyrwał się z zamyślenia i spojrzał przed siebie. Musiał teraz uważać, by wrócić do domu bez szwanku. Nie powinien zajmować się teraz filozoficznymi dysputami, zwłaszcza, że dookoła świszczały armatnie kule i słychać było rzężenie zarzynanych ludzi i koni. Ten przerażający dźwięk miał później wielokrotnie nawiedzać go w snach.
Otarł pot z czoła i załadował karabin. Wycelował w najbliższego Rosjanina i strzelił. Nie myślał o tym, że właśnie odebrał komuś życie. Liczyło się dla niego tylko to, że ten ktoś służył znienawidzonej Rosji, która odebrała mu ojczyznę i dziadka.
Zaklął, kiedy broń nagle się zacięła. Nie chciała znów się załadować, zarzucił ją więc na plecy i złapał w dłoń szablę.
— Za Polskę! — krzyknął i rzucił się na wrogów.
Zabijanie znienawidzonych Rosjan przynosiło mu jakąś dziwną, zwierzęcą niemal satysfakcję. Był teraz panem życia i śmierci, który karał tych, co odważyli się podnieść rękę na jego ojczyznę. Nie zasługiwali na to, by im przebaczyć.
Po chwili jednak sam stawał się zwierzyną łowną, którą gonili Rosjanie. Uciekał i krył się po różnych miejscach, byle tylko zachować życie, byle tylko móc dalej walczyć. Ledwo dychał, lecz wiedział, że nie może się poddać. Musiał wrócić do domu, do rodziców, ukochanej żony i do dzieci.
Teraz jednak, na pełnym krwi, śniegu i agonalnych krzyków polu bitwy, zdawało mu się, że rozczulający uśmiech małego Józefa, dające rozkosz usta Diane, dumnie patrzący na niego ojciec, zawsze mająca dobre słowo matka i rezolutne siostry należą do innego świata, który jest od niego oddalony o wiele lat, mimo iż widział ich wszystkich ledwo przed dwoma miesiącami.
Zagryzł wargi do krwi i przyśpieszył. Teraz liczyło się tylko, by przeżyć i odzyskać Polskę. Nic innego nie miało znaczenia.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top