Rozdział 13



O Cholera.  

Cholera, cholera, cholera, cholera.

Jesteśmy martwi.

– Jesteśmy martwi – powiedział moje myśli na głos.

Mimo że pomyślałam identycznie jak on, posłałam mu wściekłe spojrzenie.

– Masz wszystko co chciałeś?

Trochę panicznie pokazał mi skórzaną torbę. Pokiwałam głową. I wychyliłam się ostatni raz, sprawdzając co robi Ares. Właśnie przeskoczył płot i szedł w stronę głównego wejścia.

– Spieprzamy tylnym wyjściem. – Wstałam, ciągnąc go za sobą.

– Tam jest łąka. Otwarty teren – zaprzeczył.

Miałam ochotę nim potrząsnąć. Wiedziałem jakie to beznadziejne, a on wcale nie zachowywał się jak odpowiedzialny kilkutysięczny dorosły. Bardziej jak przestraszona nastolatka, która właśnie dostała swój pierwszy okres.

– A masz lepszy pomysł?! – krzyknęłam na niego spanikowana, biegnąc przez salon.

Nie odpowiedział, nawet nie miał okazji, bo drzwi zadrżały, a sekundę później zostały wyważone przez bucior boga.

– HEJ APOLLO! – wrzasnął radośnie, wchodząc jak do siebie.

Był tak ogromny, że ledwie zmieścił się w frontowych drzwiach. Miał dzikie, mordercze spojrzenie, przez które poczułam jak drżę. A najgorsze w tym wszystkim było to, że patrzył prosto na mnie.

Do diabła, pieprzyć podobieństwo do tego ćwoka, podającego się za mojego biologicznego ojca. Już nawet nie wspomnę, że teraz wyglądam jak facet.

Cudownie, moje życie już nie jest w ogóle normalne.

– Masz jaja, że tu przylazłeś jako zwykły śmiertelnik.

Nie zdążyliśmy nawet mruknąć, kiedy wystarczyło by on machnął swoją potężną dłonią, a nas, niezrozumiana przeze mnie siła, wypchnęła do tyłu. Całe szczęście, że szklane wyjście było otwarte, bo bez problemu rzuciło nas bez rozbijania szyby prosto do basenu.

Prawie natychmiast po uderzenie w wodę otworzyłam oczy. Oddech wstrzymałam automatycznie, ale oczy instynktownie otworzyłam. Musiałam widzieć co się dzieje. Białe bąbelki na początku całkowicie zasłoniły mi widok. Dopiero po dłuższej chwili, gdy opadłam niemal na dno, mogłam się rozejrzeć. Szybko dostrzegłam Pola. Był nieprzytomny, albo nie ruszał się z szoku i tak jak ja, pozwolił sobie opaść na dno.

Wiedziałam, że jak najszybciej musimy wydostać się na powierzchnie. Dlatego zaczęłam płynąć w stronę Pola.

Jednak nawet nie zamachnęłam się rękami dwa razy, kiedy poczułem jak woda drży. Byłam niemal pewna, że basen jest podnoszony. I miałam rację.

Ares, wyrwał basen z ziemi i zamachnął się z tak ogromną siłą, że wylał wodę razem z nami aż za dom.

Poszybowałam wysoko aż nie upadłam na główną ścieżkę. Przez wodę zmieszaną z piachem, byłam cała w błocie. Leżałam, opierając się na łokciach i kaszlałam wodą, charcząc przy każdym oddechu. Woda prawdopodobnie wleciała mi do płuc. Plułam nią na metr.

Mokre kosmyki włosów, zasłoniły mi oczy, dlatego nie zauważyłam w pierwszej chwili zbiorowiska bogów mieszkających w okolicy oraz tego, gdzie poleciał Pol. Nawet na ten moment miałam to gdzieś.

Byłam przerażona.

Jednak mój strach sięgnął apogeum, kiedy usłyszałam huk i ujrzałam buciory Aresa kilka metrów ode mnie. Podniosłam ciężką głowę i przez mokre włosy ujrzałam jego przerażający uśmiech.

– Jesteś martwy – powiedział i ruszył na mnie.

Cóż, byłam tego pewna.

Nie zdążyłam nawet mrugnąć, kiedy się zamachnął i mi przyłożył. Poleciałam kilka metrów, dokładnie na biały płot odgradzający posiadłość Dionizosa od drogi.

Na początku nie poczułam nic. Przez szok nawet nie zdołałam o niczym pomyśleć. Dopiero po chwili wszystko we mnie uderzyło, identycznie jak pięść Aresa.

Poczułam wściekłość. Jeszcze nikt, nigdy mnie nie uderzył. Czułam jak brakuje mi tchu, a policzek boleśnie piecze. Wiedziałam, że nie użył nawet jednego procenta swojej siły. Chciał mnie trochę potarmosić. Nic więcej. Trochę poszturchać i dopiero zabić.

– Ares... – zaprotestował słabo Dionizos.

Ale nie zrobił nic. Nie kiwnął palce by mi pomóc. Nie wiem czy nie mógł, czy nie chciał się mieszać. W każdym razie i tak musiałam liczyć na siebie.

Zerknęłam na Dionizosa, który stał na ganku swojej posiadłości, równej wielkości co Pola. Był śmieszną postacią. Wyglądał trochę jak kobieta w długich kręconych włosach i golfie w panterkę. Nie wspominając już nawet o jego długich rzęsach, które zdołałam dostrzec w takim szoku i odległości. Wiedziałam jaki jest zaniepokojony całym tym zajściem. No cóż, rozróba działa mu się pod domem.

Ale dzięki temu, że się odezwał i na niego spojrzałam, zdołałam dostrzec coś jeszcze. Coś, co było moją ostatnią deską ratunku, nim Ares się do mnie dobrał.

Obok mnie leżał stos śmieci Dionizosa, które składały się z samych butelek po winie. Zapach był tak intensywny, że nawet mnie otumanił. Niemal w ostatniej chwili zdołałam złapać jedną z ciemnych butelek ze szkła.

– Zapłacisz za swoje durne żarty!

Ares podniósł mnie za szmaty w górę, z taką łatwością, jakbym nic nie ważyła. To była też idealna okazja do tego, by spojrzeć mu w oczy.

I wtedy to poczułam. To było o wiele bardziej intensywne niż wcześnie. Prąd o dużym natężeniu przeszedł mi po całym ciele, poczułam ciepło w klatce piersiowej i niewyobrażalną siłę. Przestałam się niemal natychmiast bać. Umysł mi się rozjaśnił, pole widzenie poszerzyło się.

A przede wszystkim poczułam dzikość. Wolną i nieokiełzaną.

I wtedy Ares zrozumiał. Widziałam to po jego oczach. Wiedział, że nie jestem Apollo.

Ale teraz szala się przechyliła. To on nie miał czasu zareagować w jakikolwiek sposób, bo z niewyobrażalną siłą, o jakiej mogłam tylko pomarzyć, przyłożyłam mu butelką w głowę.

To na pewno szok od uderzenia i niespodziewanie się mojego ataku, spowodowało, że ten olbrzymi bóg poleciał na bok, puszczając mnie przy okazji.

Upadłam na czworaka, nadal trzymając główkę rozbitej butelki. Uczucie dzikości mnie nie opuszczało. Poza tym że doszła satysfakcja, nadal też byłam wściekła na tego gościa.

Splunął krwią. Jego twarz była cała w krwi i szkle. Nie czułam się ani trochę winna. Nawet poczułam swego rodzaju przyjemność, że mu cokolwiek zrobiłam.

– Nie jesteś Apollo! – wrzasnął w furii.

– Nie. – Sama byłam zaskoczona, jak mój głos lodowato brzmi. – Tkniesz mnie jeszcze raz, chuju, a cie wykastruję! Choćby tym jebanym szkłem po winie!

Nigdy nie byłam agresywna, nigdy się nie unosiłam łatwo gniewem. Właściwie to uważałam się za pacyfistkę i unikałam konfliktu, jak i bólu. Aż do teraz. Aż w moim życiu nie pojawił się Pol i cała zgraja bogów olimpijskich.

– Zabiję cię szczylu! – wrzasnął, że aż ziemia pod moimi nogami się zatrzęsła.

Ale kompletnie się tym nie przejęłam. Obserwowałam jak podnosi się błyskawicznie i chwyta miecz, ogromny, srebrny miecz, którego wcześniej nie zauważyłam.

– Jest nieuzbrojona! – Ktoś wrzasnął w tłumie gapiów.

Wtedy pomyślałam: co on gada, mam szklaną butelkę.

Nie mam pojęcia co mnie opętało. Byłam tak nabuzowana, że byłam niemal pewna, że pokonam boga wojny zwykłą szklaną butelką po winie!

Na szczęście nie doszło do walki. Nie mam pojęcia jakby się to skończyła, ale na pewno Ares miał przewagę. Miażdżącą przewagę.

Zamachnął się swoją śmiercionośną bronią, a ja już planowałam unik i wciśnięcia mu resztki szkła do oka, kiedy coś z niesamowitą siłą na mnie wpadło i porwało mnie w powietrze. 

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top