IX
Uciekłam na polanę w Zakazanym Lesie. Nie chciałam nikogo spotkać, więc mimo całego bólu i złego samopoczucia ponownie utworzyłam ścianę próżni. Zaczęłam niszczyć teren wokół mnie. Zalałam trawę, stworzyłam wielkie pęknięcie przez środek, a potem spowodowałam tornado.
Widziałam, jak Huncwoci próbują się dostać do mnie, ale nie umieli. I dobrze. W końcu postanowiłam spalić wszystko, a potem odrodzić i zostać na polanie, aż nie pójdą. Gdy jednak zaczęłam, straciłam kontrolę nad magią. Próbowałam zgasić pożar, ale było coraz gorzej. Zebrałam całą siłę, jaka mi pozostała i zalałam polanę. Dalej nie pamiętam, co się działo. Zemdlałam.
~*~
Obudziłam się w Skrzydle Szpitalnym, przy moim łóżku czuwała profesor McGonagall.
— Jak się czujesz, Rosé? Dlaczego to zrobiłaś?
— On... on przypomniał mi o śmierci rodziców...
— Rozumiem... wiem, że ci ciężko. Proszę cię tylko, nie rób tak więcej. Martwiłam się, Léonore się martwiła, Vincent i Syriusz się martwili, reszta Huncwotów, panna Evans i panna Rogers też.
— Gdzie Léa? — zapytałam słabym głosem.
— Odradza florę na polanie. Na szczęście ogień nie wyszedł poza teren. A potem musi od razu wracać. Jutro ma pokaz.
— Ile czasu byłam nieprzytomna?
— Dwa dni. Nie martw się, nikt nie wie o Darach. Oficjalnie zemdlałaś na korytarzu z powodu choroby.
— Dziękuję za wszystko...
— Nie musisz. Myślę jednak, że ktoś czeka na ciebie przed drzwiami. Do zobaczenia, Rosie.
Wyszła, a zaraz po niej wszedł Syriusz.
— Kochanie, obudziłaś się... tak się martwiłem... Jak się czujesz?
— Jest lepiej... co się stało?
— Zapaliłaś polanę, potem ugasiłaś ją, a na końcu zemdlałaś. Wtedy ta dziwna bariera pękła i mogłem cię zabrać tutaj. Byłaś naprawdę w złym stanie. James od razu poszedł po McGonagall, a ona zawiadomiła Léę. Tak się martwiłem. Byłaś cała zimna i prawie nie oddychałaś.
— Nie martw się, kochanie, żyję. — chwyciłam go za rękę. — Przepraszam... za ostro zareagowałam.
— Nie przepraszaj, miałaś powód.
— Gdzie Remus?
— Czeka przed drzwiami. Nie wiesz jak mu przykro, strasznie się o ciebie bał.
— Niech wejdzie, już mi przeszło.
Syriusz poszedł po Lupina. Ten wszedł, a za nim wbiegła Lisa.
— Rosé, tak mi przykro... zupełnie...
— Nie przepraszaj, każdemu się może zdarzyć. Ja was przepraszam. Uniosłam się, mogłam spowodować katastrofę.
— Martwiliśmy się, Rosémary... — Lisa wyglądała na lekko zmartwioną.
— Już jest wszystko dobrze, mam nadzieję, że jutro wyjdę. Cały weekend mi przepadł. — zaśmiałam się. — Naprawdę, nic mi nie jest. — powiedziałam przekonująco, widząc ich miny.
~*~
Nadszedł dwudziesty pierwszy stycznia, czyli moje urodziny. W ten sam dzień był wypad do Hogsmeade. Syriusz zaprosił mnie do Trzech Mioteł i tam dał mi prezent - złoty pierścionek z małą różą. Był przepiękny.
— O dziewiątej zejdź do Pokoju Wspólnego, kochana. — powiedział z tajemniczym uśmieszkiem. — A teraz muszę cię zostawić, widzę, że ktoś na ciebie czeka. — po czym po prostu wyszedł z Trzech Mioteł.
Do stolika dosiadła się Lisa. Zaczęłyśmy rozmawiać o naszych chłopakach i dowiedziałam się, że Lisa jest bardzo szczęśliwa z Remusem. Już teraz, w styczniu, zaprosił ją na wakacje. Odpowiedziałam, że to nie wyjdzie, a na pytanie, dlaczego, wyjaśniłam, że i Huncwoci, i ona oraz Lily mają przyjechać do mnie na miesiąc. Młoda była bardzo uradowana tym faktem. Potem rozmowa przeszła na tematy szkolne i dowiedziałam się, że Lisa ma już same wybitne oraz powyżej oczekiwań.
— To wszystko dzięki tobie, Rosémary. Dziękuję.
— Nie, to dzięki tobie. Gdyby nie twoje zaangażowanie, nie odniosłabyś takich sukcesów.
W tej chwili przyszli Huncwoci i razem, w szóstkę, wróciliśmy do zamku.
~*~
Wieczorem zeszłam do pokoju wspólnego, tak jak powiedział mi Łapa. Gdy tylko pojawiłam się u krańca schodów, zrobiło się jasno i otoczyło mnie mnóstwo osób: Huncwoci, Lily, Lisa, reszta gryfonów, kilku krukonów i puchonów oraz... profesor McGonagall.
Syriusz wyszedł na środek i zaczął przemowę:
— Jak pewnie wiecie bądź nie wiecie, zebraliśmy się tu, by uczcić urodziny wspaniałej Rosémary Yuney - to ta pani na schodach. — zaśmiał się głośno. — Rosé; w imieniu wszystkich tu zgromadzonych, chciałbym ci życzyć dużo zdrowia, dalszych sukcesów w transmutacji i innych przedmiotach, więcej mnie, oczywiście, ażeby szlabany nie dopiekały ci za bardzo, dla nas zawsze jesteś niewinna — tu skinął w stronę Minerwy. — abyś z nami wytrzymała, zdała SUM-y i OWUTEM-y i została tym aurorem. — skąd on wiedział o moim marzeniu? Przecież mu nie mówiłam... — aby Léa była dobrą siostrą i żeby smakowało ci to jedzenie, które się tu zaraz zjawi. Wszystkiego najlepszego, Rosie!
W tym momencie do pomieszczenia weszli James, Remus i Peter, obładowani najprzeróżniejszymi potrawami. Widząc mój wzrok profesor McGonagall tylko szepnęła:
— Pozwoliłam im, wtajemniczył mnie. Nie musisz się obawiać. Wszystkiego najlepszego. — po czym wręczyła mi rękopis książki „Transmutacja dla mistrzów" autorstwa... jej samej i mojej matki... Uścisnęłam ją i podziękowałam. Przecież ten rękopis podobno zaginął. Widać Léonore nie miała racji.
— A teraz — krzyknął James — zaczynamy balangę!
Puścił muzykę, a wszyscy zaczęli tańczyć. Nie minęło dziesięć sekund, a zjawił się przy mnie Łapa i poprosił do tańca. W czasie zabawy podchodziły do mnie różne osoby, które kojarzyłam bądź nie i składały życzenia urodzinowe.
Impreza trwała do drugiej nad ranem i mogłaby jeszcze dłużej, lecz Minerwa w końcu delikatnie dała znać, byśmy przystopowali i poszli spać. Gdy nie pozostał nikt oprócz mnie i Syriusza, postanowiliśmy nie iść do dormitoriów, tylko zostać i przespać się na fotelach. Przedtem jeszcze długo rozmawialiśmy. Poznałam całą jego historię, jak w dzieciństwie zawsze brał na siebie winę brata (o którym, nawiasem mówiąc, dopiero wtedy się dowiedziałam), jak był karany Cruciatusem, jak jeszcze bardziej rodzina go znienawidziła, po tym, jak dostał się do Gryffindoru i jak postanowił zamieszkać u Jamesa na wakacje. Zaproponowałam mu dom u mnie, lecz powiedział, że nie zniósłby Daru Myśli Léonory dwadzieścia cztery godziny na dobę. W końcu zasnęliśmy, przytuleni do siebie, na kanapie.
~*~
W końcu nadeszły wakacje. Zjechaliśmy całą szóstką (Lily jednak musiała zostać w domu) do letniej posiadłości Yuney'ów. Byliśmy tam sami, nie licząc od czasu do czasu wpadającej Léi, która niestety nie mogła być z nami cały czas z powodu pracy.
Muszę przyznać, że było wspaniale. Kąpaliśmy się w ogromnym jeziorze, do którego wpadały Kaskady Sofii, wodospady, nazwane tak na cześć mojej matki przez tatę.
Ostatniego dnia naszego pobytu w letniej posiadłości urządziliśmy przyjęcie, na które zaprosiliśmy Vince'a z rodziną oraz Léę. Bawiliśmy się wszyscy wspaniale, wydaje mi się nawet, że jedna z sióstr Vincenta zainteresowała się Jamesem.
W połowie imprezy Syriusz poprosił, abym z nim poszła nad Kaskady. Chciał jeszcze raz zobaczyć, jak używam Darów. Weszliśmy na jeden z pagórków okalających jezioro. Zaczęłam show. Najpierw łagodnie, trochę promieni wodnych, kule ognia (po incydencie z utratą kontroli opanowałam całkowicie wszystkie Dary Żywiołów); potem przeszłam do czegoś mocniejszego. A mianowicie po prostu skoczyłam z klifu jednej z Kaskad. Widziałam minę Łapki, był przerażony. A ja zanurzyłam się w chłodnej wodzie, poczekałem chwilę i wyskoczyłam z wody jak ryba albo jakaś rusałka. Wylądowałam zgrabnie na skałce i ukłoniłam się.
— Rosie... Nigdy! Więcej! Tak! Nie! Rób! Wiesz jak się bałem? Że utoniesz? Że się o coś uderzysz i nie wypłyniesz?
— Przepraszam, kochanie. Nie mogłam się powstrzymać. Przyznaj, że mi się udało. — roześmiała się. On również. — Zrozum, nie jestem już taką sztywną kujonką, jak niedawno. — zakpiłam. Chciałam jeszcze coś dodać, ale Syriusz przycisnął się do mnie i pocałował.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top