| 20 |
Obudził się, dręczony snem, bardzo złym snem.
Uchylił powieki, mrugając zawzięcie; przegonił targającą nim senność. Usiadł, czując się lepiej, nawet znacznie lepiej. Ból zniknął, zawroty głowy również, wróciła jasność umysłu...
Usiadł, odrzuciwszy koc.
Spał w salonie, tam, gdzie zasnął... Nie wiedział, kiedy. Stracone poczucie czasu wywołało uczucie bezradnej dezorientacji.
Wstał, ruszając do kuchni. Nie zastał w niej Kima, ani nigdzie indziej. Był sam. Wykorzystawszy okazję, pognał do drzwi. Niestety, ani drgnęły. Zerknął na klucze — wisiały, jeden obok drugiego. Zgarnął wszystkie trzy; trzy różne, a żaden nie pasujący. Zaklął cicho, upuszczając je. Szarpnął za klamkę — mocno, gwałtownie — nie wiedząc, dlaczego. Bez klucza ani rusz...
Odetchnął. Zastanowił się nad inną, prawdopodobną możliwością. W końcu wpadłszy na pewien trafny, ale mimo wszystko ryzykowny pomysł, udał się na balkon. Wychylił się, spoglądając w dół, na daleki parter. Całe osiem pięter...
Wahał się, drżąc z zimna i strachu.
Wrócił do środka. Ubrawszy buty oraz pozostawiony w sypialni kardigan, wrócił na balkon. Wspiął się, nie spoglądając a dół; jedno spojrzenie mogło poskutkować uczuciem paniki, a wreszcie upadkiem oraz śmiercią. Tak, lęk wysokości — niezbyt silny — objawiał się właśnie w stojącym za barierką Seonghwie.
Oddychał głeboko, patrząc przed siebie, na swoje własne, roztrzęsione odbicie w jednym z okien.
Dasz radę, dasz radę, dasz radę — powtarzał w myślach. Zsuniesz się po balkonach, powoli i ostrożnie, piętro po piętrze. Nic złego ci się nie stanie.
Oderwawszy stopę, kucnął. Uchwycił się prętów, drżąc niekontrolowanie, jeszcze bardziej, niż przed sekundą. Zaczął się zsuwać, kiedy nagle, zupełnie niespodziewanie rozległ się krzyk.
— Seonghwa! Wracaj!
Uniósł wzrok; przerażony Hong, wychylający się przez barierkę, złapał Parka, mówiąc:
— Wracaj, proszę cię... No, już!
Dał się wciągnąć z powrotem, spanikowany wysokością i potencjalnym niebezpieczeństwem, jakie mu groziło. Odetchnął, znalazłszy się na balkonie, za chroniącą go od upadku barierką. Uspokajał się, wpatrzony w swoje nadal drżące dłonie. Odtrącił tę podaną mu przez Kima. Podniósł się, stając o własnych siłach.
— Wypuść mnie stąd...
— Wroćmy do środka.
Wszedłszy do mieszkania, zaczął domagać się wyjaśnień.
— Co to ma, kurwa, znaczyć, Hong?
— Chcę być szczęśliwy. Z tobą.
— Dlatego trzymasz mnie pod kluczem?!
— To nie potrwa długo, obiecuję. — Sięgnął po plecak. Wyjąwszy z niego garstkę ubrań, spojrzał na Parka. — Przyniosłem kilka najpotrzebniejszych rzeczy. Spójrz, jeśli czegoś brakuje, po prostu powiedz. Pójdę raz jeszcze.
— Poważnie? Zamierzasz więzić mnie tutaj w nieskończoność?
— Mówiłem już, to nie potrwa długo.
— Mam to gdzieś! Otwórz te pieprzone drzwi!
— Nie.
— Okay, skorzystam z balkonu.
— Zaczekaj! — Natychmiastowa rekacja ze strony niebieskowłosego. Chwycił go za rękę, prowadząc w głąb pokoju, jak najdalej od wychodzących na balkon drzwi. — Przyjaźnimy się, jesteśmy sobie bliscy jak mało kto... Dlatego proszę cię, jak przyjaciel przyjaciela, zostań ze mną. Bądź szczęśliwy, tylko ze mną może ci się to udać, zobaczysz.
— Hongjoong, czy ty... — Zawahał się, nim dokończył: — Czy ty się zakochałeś?
— Tak, Seo. Kocham cię i chcę, byś był przy mnie.
— Joongie, tak nie można... Mam pracę, obowiązki, mam... — Pomyślawszy o Yeosangu, rozejrzał się, poklepując po kieszeniach. — Gdzie on jest? Mój telefon...
— W bezpiecznym miejscu.
— Co? Oddaj mi go... Muszę zadzwonić.
— Do pracy?
— Też.
— Do NIEGO?
— Masz na myśli Yeosanga? Tak, zapewne martwi się, odchodzi od zmysłów... Ile mnie tu trzymasz? Trzy, cztery dni?
— Pięć.
Zaklął cicho, prosząc o zwrot utraconej własności. Tracił cierpliwość, a Yeosang... Wolał nie wyobrażać sobie, co jego biedne, kochane maleństwo przeżywa w związku z pięciodniowym milczeniem.
— Nie martwi się, zapewniam cię.
— Jak to...? Ty coś wiesz? Gadaj.
Nabrawszy podejrzliwości, zażądał wyjaśnień.
— Okay, powiem ci. — Westchnął ciężko, nie patrząc na Seonghwę. — Rozmawiałem z nim i...
— I co? Gadaj wreszcie! Co mu powiedziałeś?
— Że to koniec. Koniec waszego absurdalnego związku.
— Nie... — wydusił z trudem, niedowierzając. — Nie mówisz tego poważnie, prawda? Żartujesz tylko, tak?
— Nie, Hwa. Wasz koniec jest naszym początkiem. Zaufaj mi. Tak będzie lepiej. Dla nas.
— Skończ! Skończ już pieprzyć te bzdury! — Złapawszy go, potrząsnął drobnym ciałem wystarszonego Kima. — Nie poznaję cię. Co ty robisz?! Nie możesz tak postępować, niszczysz mi życie, rozumiesz?!
Stojący jak słup soli, Hong patrzył na wzmagający się wciąż gniew. Seonghwa, rzadko nim wybuchający, nie kontrolował się, nie teraz, kiedy czuł bezradność względem tego, czego dopuścił się niebieskowłosy.
— Nie daruję ci tego — syknął Park, pałając czystą, niezmąconą niczym nienawiścią. Puścił rówieśnika, odsuwając się, zawiedziony znajomością z człowiekiem, którego myślał, że zna. Tymczasem... Stała przed nim osoba — kompletnie obca, bezbronna, popadająca w płacz...
Rozpłakał się; zaczął łkać, bezdźwięcznie, przytłoczony ciężarem słów, jakie usłyszał. Usiadł, kryjąc twarz w drżących dłoniach. Całym jego ciałem wstrząsał spazmatyczny płacz.
Seonghwa, przypatrujący mu się z rezerwą, milczał. Oceniał, co jest prawdą, a co kolejnym kłamstwem, mającym jego — Parka — doprowadzić do współczucia, czy litości. Hong, potrafiący udawać, jak nikt inny, nie udawał tym razem...
Płakał prawdziwie, prawdziwymi łzami, z prawdziwej bezradności oraz smutku.
Uniósł głowę, spoglądając na wyższego, jakby udowadniając prawdziwość targających nim uczuć. Przełknąwszy wzbierającą falę łez, wydusił z trudem, cicho i niewyraźnie:
— Ja tylko chciałem... Chciałem być szczęśliwy... Tylko z tobą... Z tobą mogę być! Myślałem, że się uda, że w końcu zapomnisz... o nim, o tym przeklętym studencie, który wdarł się... Wdarł pomiędzy nas! — Zakaszlał, krztusząc się łzami. — Nie zasługuje na ciebie, nie on! To ja pielęgnowałem naszą przyjaźń, ściągnąłem cię tu, by być blisko, każdego dnia... Starałem się, by relacja przetrwała, przez jebane dwadzieścia lat! I co...? Odtrącasz mnie po raz kolejny... Już dawno powinienem był ze sobą skończyć. Przysięgam, że to zrobię. Nie zawaham się tak, jak wcześniej. Nie tym razem...
— Hong... — Kucnąwszy, spojrzał w zapłakaną twarz rówieśnika. Uspokoił się, mówiąc cicho: — Nie odtrącam cię. Doceniam naszą wieloletnią przyjaźń, naprawdę... Kocham cię, ale jak brata, jak przyjaciela... Nie chcę tego zmieniać, nie potrafiłbym. Dlatego... — Zamilkł. Z prawdziwą troską i zmartwieniem przyglądał się Hongjoongowi, jak ten zatyka uszy, kręcąc głową.
— Nie zostawiaj mnie, nie zostawiaj, nie zostawiaj, nie zostawiaj... — powtarzał, zaciskając powieki. Łzy spływały wciąż i wciąż, kapiąc na dłonie odrobinę spanikowanego Seonghwy.
Zrozumiał coś, czego wcześniej nie dostrzegł — Hongjoong ma problem, poważny problem; ulokowany w psychice, zaburzał funcjonowanie, przeistaczał trzydziestolatka w osobę nie panującą nad emocjami, myślami, nad całym swoim życiem...
— Spokojnie, nie zostawię — powiedział, usiadłszy obok. Objął chłopaka, przytulając do siebie, wciąż drżącego i mamrotającego coś niezrozumiale.
Musiał zostać, czy tego chciał, czy też nie.
Musiał mu pomóc, dlatego postanowił, oznajmiając następnie przyjacielowi:
— Dobrze, zostanę. Ale koniec z tymi dziwnymi, usypiającymi środkami, okay?
— Okay... — wyszeptał Kim, skinąwszy głową, którą ułożył na ramieniu przytulającego go Parka.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top