George, Fred & Percy angst

Dla NightmareQueen666

Przepraszam za lamerską nazwę, jednak myślę, że coś w stylu bekowego "angsty threesome", "(nie) kazirodztwo" czy też "George x Fred x Percy" byłoby gorsze

Btw imagine, że & to jest taki... cool znak
Ale x to coś czego wszyscy powinni się bać, bo nigdy nie wiadomo, co się stanie gdy połączy się go z jakąś postacią i wpisze się to w google

Ten shot został napisany z miesiąc temu, ale... musiałam zebrać siły, aby w końcu go opublikować, sori

Redakszyn FioletowaTkaczka

Ludzie mają różne fantazje i pragnienia, nie?

No to moją fantazją jest odtworzenie gifa niżej, gdzie pani elżbieta is this guy on left

Albo... odwrócone role też nie byłyby złe :^

Zapraszam na pokaz, mam nadzieję, że bólu


Chcę jeszcze powiedzieć, iż niektóre teksty powinny być kursywą, ale wattpad chyba się coś przegrzał, a jestem na telefonie, so... chwilowo nie będzie kursywy

Zmienię to jutro po skzole

👉👉👉👉👉👉👉👉👉👉👉👉👉👉

Na całym świecie bez wątpienia istniała niezliczona ilość sposobów na śmierć. Jedni mogli umrzeć śmiercią naturalną, drudzy nie mieli nawet okazji zaznać życia, ginąc przy porodzie, a jeszcze inni najzwyczajniej świecie znaleźli się w niewłaściwym miejscu o niewłaściwej porze i ginęli wskutek “niefortunnego zbiegu okoliczności”.

Jednak te “metody” w większości dotyczyły mugoli. To oni, jako ta “słabsza” część ludzkiej populacji, nie mieli zbyt wielu sposobów na zakończenie swojego życia. Nie byli kreatywni, choć czemu się dziwić, skoro w ich świecie nie istniała magia.

Z kolei u czarodziejów wyglądało to nieco inaczej. Bo ludzie z natury byli istotami niezwykle okrutnymi, a mając do dyspozycji coś tak mistycznego, tak potężnego jak magia, byli jeszcze bardziej niebezpieczni. Dlatego u nich, jeśli chodziło o kwestie śmierci, dochodziło jeszcze wiele, naprawdę wiele więcej i dużo brutalniejszych na nią sposobów.

Tortury, na przykład - kończące się konaniem w męczarniach.

Albo czarodziejskie walki. Nie różniły się one bardzo od tych w średniowieczu pomiędzy mężnymi rycerzami. Tylko że w tym świecie nie istniało zazwyczaj coś takiego jak honor czy męstwo. Raczej nie często ktoś rezygnował z kopnięcia i dobicia leżącego.

Czarodzieje również, tak samo jak mugole, czasem mieli dość życia. Pragnęli końca, a z różdżką w dłoni było to niemal na wyciągnięcie ręki,  przez co powstrzymanie się było niemożliwe.

Istniały dwa sposoby na samobójstwo.

Pierwsze - było ono tym, po którym zostawało się bohaterem; cały świat cię podziwiał, bo oto jest wybawca, który zginął w ich obronie. Drugi natomiast zdecydowanie nie przynosił osobie stosującej go chwały.

Bo kto przecież mógłby najzwyczajniejsze w świecie, nie pomagające nikomu, tchórzowskie samobójstwo uznać za heroiczny czyn?

Tak właściwie, to od czasów Voldemorta niewiele osób tak to tępiło. Rozumieli ból innych, bo ostatecznie sami przecież pragnęli, by te lata koszmarnego strachu wreszcie się skończyły.

Ale taką osobą zdecydowanie nie był George Weasley. Nienawidził on jakiegokolwiek tchórzostwa; nie potrafił pojąć, jak ludzie mogą tak zwyczajne się poddać i losy świata zostawić na barkach swoich bliskich. Nie pojmował głupoty dorosłych, którzy sądzili, że to dzieci ich uratują.

Mimo całej tej zabawnej i zidiociałej otoczki wokół jego osoby, niepohamowanie nienawidził tych tchórzy. Mógł się śmiać ze wszystkiego (głównie nieszczęścia ludzi, którzy dali się nabrać na jego żart) ale, do cholery, nienawiść do takich ludzi nie odstępowała go na krok.

Więc jakim cudem stałem się jednym z nich?”

To wszystko go spalało. Myśli o wojnie były dla niego jak lejący się bez przerwy na jego duszę wrzątek. Stał nad przepaścią i doszczętnie siebie nienawidził.

Nienawidził tchórzy, nienawidził wojny, nienawidził Voldemorta, a na samym czubku tej listy znajdowała się jedna konkretna osoba.

Freda nienawidził najbardziej. Bo go zostawił; zostawił go na pastwę tego ciągle odbierającego życia świata, gdzie nikt nie wiedział, czym tak naprawdę jest dobry żart. 

Fred umarł. Nie, nie umarł. Zginął z rąk śmierciożercy. Ale czy naprawdę miało w ogóle znaczenie, kto doprowadził do jego śmierci?

Szczerze, George był na tyle samolubny, by w tym wszystkim myśleć tylko o tym, że brat go zostawił. Nic innego się nie liczyło.

Westchnął.

Na zewnątrz było zimno i ciemno. Piekielny mróz ogarniał kawałek po kawałku ciało Georga, z każdą chwilą, kiedy dalej nie przechylił się w przód - prosto w przepaść. Fizyczny ból zdawał się złudnie dorównywać temu w jego sercu, jednak chłopakowi po jakimś czasie przestało to przeszkadzać.

Jeżeli cierpienie miało go choć trochę ukarać za bycie tchórzem, przez ostatnie minuty swojego życia był gotów rzucić się mu w ramiona.

Pomyślał, że w takich ciemnościach akcja, w której podczas “panowania” Umbridge postanowili rozsadzić szkołę, wyglądałaby o niebo lepiej. Możnaby dodać więcej fajerwerków. Albo też wymyślonych przez nich stereotyp bardziej… niebezpiecznych fajerwerków, które po podpaleniu zaczynały ganiać wcześniej wyznaczony cel niczym tłuczek, na celu mając jedynie poważnie poturbować obiekt żartu.

Inni nie uważali tego za zbyt zabawne. Fred i George za to byli z siebie niesamowicie dumni.

O, i może Harry, którego w rzeczywistości fascynowało wszystko związane z magią. Był równie wielkim wariatem co oni, choć było to zakorzenione głęboko wewnątrz niego.

Jego matka pewnie niesamowicie by się obruszyła, słysząc te myśli. Bo jak niby jej kochany Harruś mógłby być takim delikwentem jak bliźniacy?

Cóż, teraz pewnie wspomniałaby jedynie o Georgu. Albo może najpierw o Fredzie. Tak, tak by było. Niechcący wymówiłaby jego imię, a serce Georga po raz kolejny rozpadłoby się na milion kawałeczków.

- Wszystkich nas boli ta strata, ale musimy sobie jakoś z tym poradzić, George - powiedziała do niego tego samego dnia rano, gdy po raz kolejny przybrał na twarz blady, fałszywy uśmiech.

- Nikt nigdy go nie zapomni, George, nie musisz być taki nerwowy - powiedziała dwa dni wcześniej, gdy zezłościł się, że cała rodzina zaczyna akceptować śmierć Freda..

- Nam też jest z tym ciężko - usłyszał trzy dni wcześniej, gdy zezłościł czymś Rona.

- On także był moim bratem - powiedziano mu kilkanaście tygodni temu.

- Wszyscy cierpimy, ale musimy dać sobie radę - powtarzali codziennie.

- Fred chciałby dla ciebie jak najlepiej.

- On nie chciałby, byś się nad sobą użalał.

- Wiesz, Fred nie był kimś, kto chciał zginąć. Więc nie obwiniaj go o to.

- Musisz brnąć dalej, krok po kroku. Jesteśmy z tobą. Fred także - słyszał każdego cholernego dnia.

Fred, Fred, Fred, Fred, Fred.

To bolało. Za każdym razem, gdy wymawiali jego imię, część Georga bezpowrotnie znikała. Jakby wymówienie tego wymagało… czegoś, czegoś w zamian. Czegoś, co tylko George mógł mieć.

- George, musisz pogodzić się ze stratą! - usłyszał od matki zaledwie kilkanaście minut wcześniej. A może od tamtej chwili minęły już godziny?

- Nie rozumiesz, że żyjąc dalej w… - Ginny na chwilę ucichła. - W takim stanie, szybko podzielisz stan Freda?! - warknęła wściekle, jednak w jej oczach iskrzyła się troska.

- A co jeśli tak? - był to jedynie ledwo słyszalny szept ze strony Georga. Nastolatek schował ręce za plecami, by nikt nie widział jak mocno zaciska pięści. Później wycofał się w głąb domu, w stronę schodów.

Zazwyczaj w trakcie takich kłótni śmiał się, udawał, że wszystko jest w porządku. Teraz jednak, gdy Percy’ego - jedynej osoby, która go rozumiała - nie było w domu, czuł się zbyt zmęczony, by udawać.

- Jesteś kompletnym kretynem! - krzyknął za nim Ron.

George zaśmiał się pod nosem - ponuro i bez krztyny wesołości. Gdyby ktoś na niego wtedy popatrzył, uznałby, że zaraz się najpewniej rozpłacze.

- Może i tak…

Odszedł. Nikt go nie usłyszał, gdy zaszlochał.

Nie zobaczyli paznokci wbijanych w dłonie. Nie dostrzegli nadzwyczajnej bladości jego twarzy.

Gdy wychodził z domu, nikt za nim nie biegł. Nikt go nie powstrzymywał, więc jakby mógłby zrobić to sam?

- Tylko nie spóźnij się na obiad! - Jego uszu doszedł ledwo słyszalny głos Molly Weasley.

Nie odpowiedział, deportując się. Dziwne uczucie w okolicach pępka wywołało w nim chęć wymiotów. W głowie powtarzał tylko jedne słowa.

“Gdzieś daleko. Gdzieś wysoko. Gdzieś, gdzie mnie nie znajdą. Gdzieś daleko. Gdzieś wysoko. Gdzieś…”

Deportacja nie działała i nigdy nie miała działać jak wejście do pokoju życzeń. A jednak, zadziałało. Znalazł się na wysokim klifie i choć deportując się miał w głowie jedynie ucieczkę od rodziny, widok z góry podpowiedział mu pewne rozwiązanie.

I tak właśnie się tam znalazł, stojąc na krawędzi i wyzywając siebie od tchórzy. Ból, który czuł przez zimno paradoksalnie przynosił mu ulgę, dzięki której czuł się ukarany za swoje tchórzostwo.

- Nienawidzę cię… - Jego głos się załamał. Skóra Georga była niesamowicie zimna, przez co gorzkie łzy zdawały się być wręcz parzące. - Nienawidzę…

Czy mówił do samego siebie, do Freda, czy też do Voldemorta - nie miało to znaczenia. Nienawidził całego świata. Jego umysł rozpaczliwie krzyczał o obecność Percy’ego - jedynej osoby, która mogłaby jakkolwiek pomóc; która odwiodłaby go od tak tchórzliwych myśli.

Ponieważ, podczas gdy reszta Weasleyów kompletnie go nie rozumiała, Percy robił to doskonale.

George tonął; z każdym dniem był coraz głębiej, a do ust dostawało mu się coraz więcej wody, która w jego wyobrażeniu była metaforą nieopuszczających go ponurych myśli. Wszyscy próbowali go ratować - i Percy, i reszta rodziny. Jednak gdy Molly, Artur, Ron, Ginny oraz nieobecni nawet w domu Bill i Charlie próbowali ratować go z morza bólu, okazywali się być niedoświadczonymi żółtodziobami.

Myśleli, że po przeniesieniu go prawie martwego na brzeg, wystarczy go ogrzać i czekać, aż jego dusza sama się zreperuje. Chuchali na niego i dmuchali, by zaraz się wściec z braku efektów.

Z Percy’m było inaczej. On doskonale wiedział, co robić. Zamiast próbować ogrzewać już w połowi martwą duszę, starał się przywrócić ją do życia. Robił mu masaż serca i mówił, że będzie to kontynuować, tak długo, jak będzie to potrzebne. 

Lecz poza byciem nikczemnymi, rządnymi władzy istotami, ludzie byli także niebywale słabi i szybko tracili siły.

I wkrótce to Percy miał paść ze zmęczenia. Nie radził sobie z ciągłym przytrzymywaniem go w życiu samodzielnie, a George to widział.

Ale to był przecież Percy. Tylko on, gdy George mamrotał ciche “Tęsknię za nim” nie odpowiadał znużonym spojrzeniem, mówiącym, że ma tego dość. 

“Wiem. Wiem…” - to była jedyna odpowiedź, jaką nastolatek dostawał.

Percy nie musiał dodawać, że też za nim tęskni, bo oboje świetnie zdawali sobie o tym sprawę. Od tej krótkiej, króciutkiej chwili, gdy przestał być bucem i z bliźniakami nawiązał więź większą, niż w trakcie poprzednich kilkunastu lat swojego życia, byli nie tylko braćmi, ale i najlepszymi przyjaciółmi.

To bolało. Bo stracili Freda. A teraz Percy miał zostać sam, bo on był za słaby.

George był totalnym tchórzem.

Wyciągnął rękę przed siebie, już niemal zapominając o lejących się z jego oczu łzach.

- Nienawidzę cię. - Tym razem było to skierowane prosto do Freda. Zaśmiał się przez łzy. - Mam nadzieję, że trafiłeś do piekła. A jeśli tak, to że zrobiłeś tam taką rozróbę, o jakiej diabłowi w życiu się nie śniło.

Powiedział to z przekonaniem. Śmiech i płacz zlały się w jedność. Ból i szczęście o nadchodzącym końcu zaczęły być tym samym uczuciem, a nienawiść do samego siebie wzrosła.

- Poczekaj na mnie. Jeszcze tylko krótką chwilę.

Przechylił się lekko w przód, jego kończyny natomiast krzyczały dosłownie z bólu.

Kiedy deportował się w to miejsce, nie miał w planie umierać. Co nie oznaczało jednak, że owych planów nie miał wcale.

W ostatniej chwili, gdy już egoistycznie chciał dać porwać się wiatrowi, przypomniało mu się coś, a raczej ktoś. Wyjął z kieszeni różdżkę, już kilka chwil później wyczarowując kilka kawałków papieru. Wyciągnął także ołówek.

A potem zaczął pisać. Kiedy skończył, ledwo powstrzymał się przed podarciem tego na strzępy.

Tylko na tyle było go stać.

- Expecto patronum! - Krzyknął, zamachując się różdżką.

Nie wyobraził sobie przy tym żadnego konkretnego obrazu. Zwizualizował sobie jedynie jego, Freda i Percy’ego - razem; szczęśliwych i robiących innym żarty. Wyobraził sobie przyszłość, która nigdy nie miała stać się prawdą.

I, o dziwo, zadziałało. Z końcówki drewna wydobyła się niebieskawa poświata, z której powstało coś na kształt ptaka. George przekazał mu kawałki papieru, niedbale go uprzednio składając. Patronus odleciał, głośno skrzecząc.

Dopiero wtedy George raptownie przechylił się w przód. Myślał, że poczuje niewyobrażalny ból, a tymczasem w chwili zderzenia - z czymkolwiek to było - ból rozsiał się po jego wszystkich kościach tylko na kilka sekund. Później kompletnie zniknął.

George nigdy nie myślał, że zginie tak szybko.

Ani że po śmierci wcale nie ujrzy płonących bram piekła. Zamiast tego jego oczom ukazała się obezwładniająca biel, do której przyzwyczaić zdołał się dopiero po kilkunastu sekundach.

Nie był w piekle. Miejsce, w którym aktualnie przebywał wyglądem było najbliżej… Weasley’owego sklepu z żartami. Wszystko było oślepiająco białe, ale George wszędzie rozpoznałby ten kosz z fałszywymi eliksirami.

Nie wiedział, czemu znalazł się akurat tam, ale momentalnie poczuł spokój.

- Witaj.

Wzdrygnął się gwałtownie, słysząc czyjś łagodny głos. Uniósł w górę głowę i dostrzegł przed sobą kobietę. Piękną, rudowłosą kobietę która na myśl od razu przywiodła mu starszą wersję Ginny.

- Kim ty…?

- Czekaliśmy na ciebie, ale nie myśleliśmy, że przybędzieszz tak szybko - wtrącił się mężczyzna stojący za kobietą.

Jego twarz do złudzenia przypominała mu tę Harry’ego. Nosił okulary, a jego uśmiech był taki… Potterowski.

- Lupin! - krzyknął George, gdy zobaczył kolejną wyłaniającą się ze światła osobę.

Jego dawny nauczyciel nic nie powiedział. Uśmiechnął się tylko ciepło, tak samo zresztą jak Syriusz, który położył dłoń na jego ramieniu.

- Weź przestań już robić taką paskudną minę, wyglądasz tak jak idiota - parsknął ktoś… inny.

George w jednej chwili odwrócił się za siebie. Jego serce po śmierci już nie było w stanie zabić, ale chłopak mógłby przysiąc, że właśnie wyrywa mu się z piersi.

- Nikt nie lubi komików, którzy są brzydcy.

Podszedł bliżej właściciela głosu. Już był w stanie ujrzeć jego rude włosy. Otworzył usta, ale wydobył się z nich jedynie niekontrolowany szloch.

- Jak tam, Gred?

Ledwo co dał radę ustać na nogach, rzucając się w ramiona brata.

- Chyba już nie tak źle, Forge - załkał.

A potem razem z resztą stał się jednym ze światłością. I śmiał się, bo to robił Fred w ostatnich chwilach swojego życia.

A on chciał być taki sam, jak on.

***

Percy wracając do domu był pewny, że ten dzień będzie doskonalszy i szczęśliwszy niż jakikolwiek poprzedni. Powolnym krokiem wszedł do domu, zmęczony po wcześniejszych praktykach u nowego ministra magii.

Czuł niewyobrażalne szczęście. Był bliski stania się kimś więcej w świecie magicznej polityki, ale to nie to było głównym powodem jego dobrego humoru.

Bo otóż wracał w końcu do domu, czyli tam, gdzie był George. Nie wiedział czemu, ale miał przeczucie, że teraz wszystko może pójście jedynie lepiej, tak samo jak z jego bratem.

Minął całą resztę rodziny i skierował się do swojego pokoju. A przynajmniej tak by zrobił, gdyby na swojej drodze nie spotkał Rona.

- Wiesz, gdzie jest George? - zapytał go, skoro była już na to okazja.

Ron prychnął.

- Ten kretyn? - Uniósł brew. - Poszedł gdzieś i pewnie nie zamierza za szybko wracać. A potem matka to na mnie będzie się wyżywać.

Percy próbował go wyminąć. Ron był wyraźnie zirytowany, a to oznaczało jedynie, że nie było sensu z nim nawet rozmawiać.

Dodatkowo, był zbyt szczęśliwy, by znosić humorki brata, a one wprawiały go tylko w większe zmęczenie, które dotychczas próbował w sobie tłumić na rzecz Georga.

Ruszył w stronę swoich drzwi, jednak już po przejściu progu, usłyszał za sobą brata.

- Czy jest coś, czego potrzebujesz, Ron? - zapytał, może nieco zbyt kąśliwym tonem. Ten zajrzał mu przez ramię, a potem bezceremonialnie wepchnął się pokoju.

- Czekaj, zastanawiam się tylko… - Rudzielec zaczął z niewiadomych przyczyn zaglądać pod wszystkie szafki w pokoju Percy’ego. Ten westchnął, ale mimo to zdołał dojrzeć blask, który na sekundę pojawił się w pomieszczeniu. Błękitna poświata pojawiła się na jego biurku; tam, gdzie stał Ron. - Aaaa-gh!

Chłopak z hukiem poleciał w tył, wrzeszcząc, jakby zobaczył pająka. Za to w Percy’m szczęście zaczęło zmieniać się w rosnący niepokój. Podszedł do szafki, w ostatniej chwili widząc jak niebieska poświata traci swój kształt i rozpływa się na wszystkie strony. 

Kojarzył ten odcień błękitu.

- Ugh, lepiej tego nie dotykaj! - Ron stanął na równe nogi i zaklął pod nosem.

- Czemu?

- Pewnie to jakiś dowcip Georga, co niby innego? - Popatrzył podejrzliwie na miejsce, gdzie rozwiał się błękit. Leżała tam zgnieciona karteczka.

Percy sugestywnie westchnął.

- Mógłbyś wyjść z mojego pokoju?

Ron nie posłuchał, przyglądając się karteczce. Nie dotknął jej oczywiście - jeśli była to pułapka zastawiona przez Georga, byłoby to z jego strony wyjątkowo głupie.

- Ha, życzy ci szczęśliwych urodzin. Chyba nie weźmiesz tego na serio, nie? To na bank jakiś głupi dowcip!

- Mówisz to tak, jakbyś sam nie wyrządzał ich razem z nim.

Na te słowa, Ron momentalnie posmutniał. Niezauważalnie, ale jednak, za to Percy zobaczył w jego oczach to, co nie opuszczało go od śmierci Freda.

Ron mógł być idiotą, ale zawsze dbał o członków swojej rodziny, nawet jeśli nie zawsze wychodziło mu to na dobre.

Teraz, jak i już od dłuższego czasu, jego oczy mówiły “Wiem, za kogo mnie masz. Wiem, kim udajesz, że jestem i wiem, że jestem tylko zastępstwem”. Zawsze, gdy George nagle wychodził ze swojej depresyjnej skorupy i chciał powrócić do swoich dawnych nawyków, zwracał się z tym do Rona.

Od dwóch miesięcy to on stał się jego wspólnikiem przy żartach. I Ron doskonale wiedział, że jest jedynie zastępstwem za Freda, a mimo to, brnął w to dalej. Narażał siebie na ból, byleby George mógł choć chwilę poczuć się lepiej.

On sam mógł nie zdawać sobie z tego sprawy, ale Percy wiedział to już od pierwszego momentu.

- Dobra, już nie wygłupiaj się Ron - odchrząknął, biorąc w dłoń karteczkę.

- Ej, lepiej nie…! - Zobaczywszy, że Percy’emu nic się nie stało, rudzielec ucichł.

Chłopak dostrzegł, że na samej górze papieru naprawdę widniał napis “Szczęśliwych urodzin”, gdy jednak odginał coraz bardziej zmiażdżone części, jego brwi marszczyły się coraz bardziej.

Tuż pod “szczęśliwymi urodzinami,” widniały liczby. “15, 16, 17, 18, 19... 30… 46”. Dopiero po chwili Percy spostrzegł, że był ich ogrom. Później zerknął niżej, wstrzymując oddech.

“Gratulacje za zostanie pomocnikiem ministra,

Gratulacje za ukończenie kolejnego roku Hogwartu i nie bycie uziemionym przez Filcha,

Gratulacje za zostanie prefektem,

Gratulacje, że żyjesz,

Gratulacje, że udało ci się stać się drugą ręką ministra,

Gratulacje, że taki przegryw jak ty znalazł sobie dziewczynę,

Gratulacje, że skończyłeś szkołę,

Gratulacje, że…”

Przez brak powietrza zrobiło mu się niedobrze. W jednej chwili przestał czytać.

- Co tam jest napisane? - Ron spróbował spojrzeć mu przez ramię.

- Nic. - Jednym ruchem zgniótł karteczkę. - Gdzie jest George? - Dodał prędko.

Coś było nie tak. Bardzo i to bardzo nie tak. Wzrok Percy’ego wędrował na wszystkie strony, gdy on sam próbował sobie poukładać w głowie to.. cokolwiek właśnie przeczytał. To było podejrzane. George by czegoś takiego nie napisał - tak sobie wmawiał, choć było to kategoryczne okłamywanie samego siebie.

Zaczął panikować. 

Ta krótka chwila poczucia stresu i niewiedzy z zadziwiającą szybkością zdołała wyprowadzić go z równowagi.

- Przecież już ci mówiłem, że nie…

- Muszę wiedzieć gdzie on jest!

Ron wydał się zrażony tym, że jego brat podniósł na jego głos. Lekko uniósł ręce do góry.

- Weź może trochę wyluzuj, co?

Nie mógł wyluzować. Myślał coraz szybciej, w czym raz po raz zmieniał zdanie na temat tego, czy kartka była jakimś głupim żartem, czy nie.

- Cholera, gdzie on…

- Uspokój się - powtórzył dobitniej Ron, klepiąc go po plecach. Drugi momentalnie przestał chodzić w tę i z powrotem po pokoju. - Co ci odbiło?

Przełknął ślinę.

- To… nic - wykrztusił, dłonią zabierając sobie włosy z twarzy. Jego głos znów był spokojny i patrząc na panujący w jego głowie harmider, był to niemal cud. - To pewnie wina jakiegoś zaklęcia, które George na to rzucił… - Popatrzył  na zgniecioną kartkę w dłoni. 

Wszystko od razu było dla niego w niej podejrzane. Począwszy od niebieskiego światła, skończywszy na treści. Ale to ostatnie jej zdanie przeraziło go najbardziej.

“Do zobaczenia, Percy”.

To brzmiało jak pożegnanie, ale i zarazem obietnica ponownego spotkania. I zdecydowanie nie zdawało się wróżyć niczego dobrego.

- No, przecież ci mówiłem! - wykrzyknął zadowolony ze swojej racji Ron.

Percy potrząsnął głową, by odepchnąć złe myśli. To na pewno był żart, musiał być. A kiedy George wróci, porządnie zamierzał go za ten żart zbesztać.

- Mama mówiła, że zaraz będzie obiad - zmienił temat. W swojej głowie znów zaczął wątpić w teorię o zwyczajnym kawale. - idziemy?

- Mamy już żarcie?! To na co czekasz? Ruchy!

Ron pobiegł stronę kuchni, a gdy do rodziny dołączył także Percy, wspólnie usiedli przy stole.

George tego wieczoru spóźnił się na kolację. Tylko Percy nie przespał nocy, koczując i czekając na niego. 

Nie przyszedł.

A następnego dnia, gdy do ich dom wstąpił minister magii we własnej osobie, dowiedział się czegoś jeszcze. Wcześniejsza radość przestała istnieć, że aż ciężko było sobie wyobrazić, że Percy kiedykolwiek był szczęśliwy. Nadzieje okazały się złudne.

Bo koniec tekstu na karteczce w rzeczy samej okazał się być pożegnaniem.

***

Od tamtego dnia, George nie zjawił się na żadnej kolacji, obiedzie ani śniadaniu. Zabrany w ramiona wysławianej przez legendy śmierci, już nigdy nie miał się zjawić na żadnym z nich.

Stojący nad jego grobem Percy wmawiał sobie, że George się jedynie spóźnia. Że od kilkunastu dni chowa się gdzieś daleko i śmieje się ze swojej upozorowanej śmierci oraz sztucznego trupa - że to wszystko jest jednym wielkim żartem.

Freda pochowano w mugolskim grobie, zostało to zaproponowane przez Harry'ego. Georgowi za to zdecydowanie spodobał się ten pomysł, zatem co innego pozostawało całej ich rodzinie zrobić, niż tylko pochować niego samego tuż obok brata?

Percy słyszał wszędzie wokoło szlochy, lecz sam nie był w stanie nawet zapłakać, bo wszystkie swoje łzy wyczerpał już dawno temu. 

Nie wiedział, co miał robić pośród tych wszystkich ludzi. Udać, że także płacze, czy może od razu zacząć się histerycznie śmiać, aż jego bliscy pomyślą o wysłaniu go do Świętego Munga?

Przebywający z dala od wszystkich Harry Potter zdawał się mieć podobne wahania, co on. Przez wiele minut stania nawet nie drgnął, jedynie jego oczy wędrowały panicznie na wszystkie strony, jakby chłopak był uwięziony w swoim własnym umyśle. 

Percy uważał, że powinna być to dla niego ulga, że to w końcu nie z jego winy ktoś umarł. A jednak wcale tak to nie wyglądało. 

Wydawało się bardziej, jakby Harry ledwo mógł się powstrzymać przed rzuceniem się na kolana i błaganiem rodziny Weasley o przebaczenie. A przecież to nie była jego wina.

Percy wycofał się w tył; nie widział sensu, by wciąż tu przebywać. Gdy jednak mijał Harry’ego, raptownie przystanął.

- Według mugolskiego przekonania wszyscy bohaterzy umierają młodo… - szepnął Potter ochryple.

- Co masz przez to na myśli?

Harry się wzdrygnął - najwyraźniej nie oczekiwał od nikogo jakiejkolwiek odpowiedzi.

- Nie wiem - odparł po paru chwilach. Ze zdecydowanym trudem nabrał powietrza. - Nie mam bladego pojęcia - Pokręcił głową do samego siebie, a jego głos przeraźliwie się załamał.

Percy znów cicho zaczął się wycofywać, jednak Potter miał jeszcze coś do powiedzenia.

- Przepraszam… - wykrztusił i pierwszy raz od początku całej tej farsy, spojrzał komuś w oczy. Percy niemal namacalnie czuł, jak wiele go to kosztuje. - Tak bardzo przepraszam… - załkał, jakby była to chwila, w której w końcu się załamał.

Wykrzywił twarz w dziwnym grymasie, a po jego policzku spłynęła pojedyncza łza.

Percy rozdziawił usta zdumiony.

- Nie… Nie powinieneś…

Słowa Harry'ego go zszokowały. Nie chciał, by on jakkolwiek obwiniał się o śmierć Georga, a nawet nie śmierć kogokolwiek.

Ale najwyraźniej słynny Harry Potter poza kompleksem bohatera miał także kompleks brania na siebie winy całego świata.

- N-nie…

Percy minął szatyna, nie chcąc go więcej słuchać. Udawał, że spokojnie się przechadza, lecz kiedy już był wystarczająco daleko od wszystkich gości, zaczął biec ile sił w nogach, nie zważając na zmęczenie.

Byleby jak najdalej tego wszystkiego, co tak wielki sprawiało mu ból.

***

"Do zobaczenia, Percy"

Tak brzmiał ostatni wers jedynej rzeczy, którą George mu pozostawił. Ostatni wers notki.

To trochę ironiczne, że ostatecznie nie spełnił nawet tej części o ukończeniu nauki w Hogwarcie.

Bo po zaledwie roku czucia się, jakby był w połowie martwy, jedynym co osiągnął było ponowne zostanie prefektem. Choć kto wie, może gdyby Percy żył dłużej, naprawdę wszystko by się spełniło?

Zawał - cóż za żałosny i dodatkowo iście mugolski powód śmierci. Niejedna czarodziejska rodzina powstydziłaby się, że któryś z jej członków właśnie tak pożegnał się z życiem.

Ale rodzina Weasley zdawała się tym nie przejmować. Po stracie trójki synów, opinia ludzi naprawdę traciła już jakiekolwiek znaczenie.

Percy nie umierał w męczarniach ani nie tak wcale długo - dokładnie tak samo, jak jego bracia. Może jedynie cały ten wcześniejszy stres doprowadził jego organizm do tak okropnego stanu.

Natomiast po śmierci, chłopak ujrzał dawno wyczekiwany blask.

Nie wiedział gdzie się znalazł, ale czuł się tam, jak w domu. Jakby wszystko miało być dobrze, tak jak to było tamtego dnia, gdy George zniknął na zawsze.

Czuł ból, ale… czy to naprawdę miało jakiekolwiek znaczenie?

Z oślepiającej bieli ktoś się wyłonił. Dwie osoby, takiego samego wzrostu i wyglądające niemal identycznie. Donośnie się śmiali, a po chwili jedna z nich szturchnęła drugą.

- A ty gadałeś, że to niby ja zrobiłem wtedy głupią minę.

Percy znał ten głos aż za dobrze. W szoku przestał na chwilę oddychać.

- Dobra, przyznaję ci rację, Gred. Percy wygląda o wiele bardziej onieśmielająco niż ty wtedy.

- Dzięki Forge - parsknął.

- Wy…

Dwójka braci równocześnie popatrzyła na rozdygotanego Percy'ego. Pustka, która go wypełniała zaczęła znikać i teraz to ludzkie uczucia zaczęły chcieć wedrzeć się do wnętrza jego serca.

- A ty na co czekasz? - pierwszy machnął w jego stronę dłonią. - Rozpoczęcie roku w Hogwarcie…

- ...Nie ma miejsca codziennie, więc…

- ...musimy się pospieszyć, bo inaczej…

Tym razem, tym który dopowiedział nie był Fred czy George. To Percy łamiącym się i ochrypłym głosem zdołał dokończyć za nich.

- ...Nie zdążymy nastraszyć pierwszaków.

Oboje jednocześnie się uśmiechnęli.

- Dooo…

- ...kładnie, braciszku.

Percy jak w transie zaczął do nich podchodzić. Szok wciąż był zbyt wielki, by mógł zrobić cokolwiek innego.

- Witaj w piekle, Percy - powiedziała dziarsko pozostała dwójka. Słysząc swoje imię z ust braci, chłopak o mało nie wybuchnął płaczem.

Wizja najszczęśliwszego momentu w życiu George'a stała się prawdą. Cała ich trójka mogła być razem; beztroska, jak nigdy dotąd.

Percy zaśmiał się przez łzy.

- Wy idioci… - wyszeptał, stając na wprost braci.

- Hmm?

Przyłożył sobie dłoń do czoła, kręcąc głową.

- Jesteście niemożliwi.

- I tak nas kochasz.

Bliźniacy równocześnie zachichotali, a po chwili dołączył do nich Percy.

Śmierć chyba jednak nie była takim złym doświadczeniem, za jakie zawsze ją brał.

Uśmiechnął się półgębkiem. 

Teraz naprawdę był szczęśliwy.

A w tym czasie, cała ich rodzina zwisała nad łóżkiem Percy'ego, wyczekująco wpatrując się w aparaturę. Molly już od kilkunastu minut szlochała, Ron i Ginny stali w szoku, a reszta już dawno temu, nie dając rady, wyszła z sali.

Oni, w przeciwieństwie do trójki braci, wcale nie byli szczęśliwi.

Śmierć pomyślała, że to trochę smutne, że nie znali nawzajem swoich uczuć.

Może wtedy wszystkim byłoby prościej.

___________

Miałam tu pisać świetną recenzje nasz ostatni dzień
Ale
Nie mam siły
Zrobię to przy następny shocie

Na pewno

Ale w ramach przeprosin przedstawię wam pewnego przystojnego jegomościa






Pozdrawiam, ja

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top