֍3֍


Następne dwa dni chodziłam, jakby ktoś wyciągnął ze mnie wszystkie baterie. Nawet nie miałam ochoty nikogo zagadać. Nadal się niektórzy gapili, ale nikt nie raczył się do mnie odezwać. Na półgodzinnych przerwach nie miałam nic lepszego do roboty, jak udawanie, że powtarzałam materiał, a tak naprawdę zerkałam przez okno na wydział budowy maszyn, gdzie już wielokrotnie widziałam złotowłosego chłopaka.

Nie moja wina, że jest tak podobny do Lynxa. Zerkam na łańcuszek. Na początku aż nie mogłam uwierzyć, że chłopak miał czelność pytać się, jak się miałam. Tak po prostu przypomniał sobie o moim istnieniu.

Chciałam mu odpisać, że nic mu do tego, gdy jestem zamknięta w mieście z ogromnym elektrycznym murem, ale wiadomość nie mogła przejść. Cały czas pojawiał się błąd wysyłania, jakby nie miała zasięgu. A do mamy kropka dotarła. Naprawdę nie rozumiałam, jak działa ta sieć, ale w końcu dostałam wiadomość „z zewnątrz".

Rano obudziłam się z postanowieniem, że nie mogę być do końca życia odludkiem i muszę się do kogoś odezwać. Nie wiadomo, jak długo będziemy tu jeszcze mieszkać, a przyjemnie byłoby z kimś wypaść na kawę czy do baru wieczorem. Chociaż te drętwusy pewnie nie znają dobrej zabawy. Żebym się tylko potem nie zdziwiła, jak będą czemuś dziwnemu składać modły i ofiary. Ale to byłoby pojechane.

Naciągam bluzę i zapinam pasek od obcisłych spodni. Może chociaż mój tyłek nie będzie przypominać męskiego. Wczoraj na ulicy jakaś dziwna babcia za mną łaziła, nazywając mnie „chłopcem". Nie bardzo mam ochotę na taką powtórkę z rozrywki w towarzystwie rówieśników.

Wybiegam z pokoju, bo chcę pojechać trochę wcześniej na uczelnię. Sama.

– Nie potknij – w ostatniej chwili łapię równowagę, podparłszy się o stół – się... – Mama cmoka z dezaprobatą i przestawia na bok torbę z notebookiem, przez którą niemal zgubiłam zęby. Posyłam jej złe spojrzenie. – Jakbyś tak nie latała na wszystkie strony... – urywa, bo w końcu się odwraca. – Ładnie się pomalowałaś. Znalazłaś już kogoś?

Unosi swoje starannie wypielęgnowane brwi, na co prycham. Dobrze wie, że nie. Wczoraj jej nawet o tym wspomniałam. Ale specjalnie robi mi na złość, bo wie, że tak wbijana szpilka motywuje mnie w jakiś sposób do działania.

Pewnie się teraz będzie puszyć jak paw, bo została panią menager do spraw jakości protein i innych ważnych składników. Mi się co najwyżej marzy zostanie biologiem terenowym na północnych lodowcach.

– Widzimy się później! Dam znać, jak będę wracać.

Macham do nich. Mama kiwa głową i życzy powodzenia. Tata na sekundę unosi dłoń, a potem wraca do pisania na komputerze.

Zjeżdżam do garażu i odpakowuję motocykl. Kupiłam go z drugiej ręki. Właściwie był w tej samej części mój, co taty, ale to szczegół. Tylko ja miałam prawo jazdy na taki jednoślad. Zapinam ciężki kask i wrzucam plecak do schowka pod siedziskiem. Brama od garażu powoli się otwiera, budzę silnik do życia i wystrzeliwuję na dwór. Ktoś na mnie warczy, żebym uważała, ale teraz to nieistotne. W słuchawkach dudni rockowy wschodni zespół, tylko czerwone światła mnie wstrzymują.

Czerwony, perłowy lakier odbija się od kryształowych latarni wzdłuż drogi, gdy sunę między samochodami. Jeszcze nie pada, a chmury nie są tak ciemne jak ostatnio. Mimo ogromnej chęci dociśnięcia gazu staram się nie przekraczać dozwolonej prędkości więcej niż o dziesięć kilometrów. Jeszcze z kodeksem karnym się tutaj nie zapoznałam.

I szybko nie chcę.

Specjalnie parkuję przed wejściem do kantyny, żeby choć trochę się potem zmusić do zajrzenia tam. W końcu to mój plan na dziś i głupio byłoby nie załatwić jedynego punktu. Rozpinam kask, wzmacnianą kurtkę wraz z rękawiczkami i odkładam wszystko do schowka, w którym jeszcze przed chwilą rezydował plecak. Chowam do niego kluczyki i klepię motocykl po kierownicy. Tata się raz nabijał, że dobrze, że jeszcze go nie dokarmiam, bo wtedy jak każdy koń musiałby mieć imię.

Wypożyczam z biblioteki książki od chemii, bo do obiadu mam wykład i ćwiczenia. Umrzeć można. Na rozpisce sprawdzam jeszcze, kiedy zaczynają się zajęcia sportowe. Łucznictwo mam w czwartki o dwudziestej na głównej hali – gdziekolwiek ona jest. Muszę pobrać jeszcze opłatę członkowską.

Idę po trawniku, bo nie chce mi się nadkładać drogi, drepcząc po chodniku. Kilka metrów obok przechodzi ten chłopak z pierwszego dnia, a na jego obu ramionach są uczepione dwie śliczne dziewczyny. Rozmawia jednak z dwoma innymi chłopakami. Trzecia dziewczyna idzie za nim ze spuszczoną głową. Ma niesamowicie czarne i błyszczące włosy, jakby wyczuwając mój wzrok unosi głowę i świdruje mnie jasnymi oczami. Jest śliczna. Nie spuszczam wzroku, póki ona szeroko się nie uśmiecha i podchodzi do chłopaka. Wygląda na raczej popularnego typka, z którym jeszcze do niedawna pewnie i ja bym się trzymała. Jego czysty śmiech dobiega mnie nawet na drugim końcu patio. Jeżę się, żeby tak na mnie nie działał. To nie jest Lynx, poza tym Lynx jest skończonym dupkiem. A ten chłopak raczej też taki będzie.

Jednak mimo tego tęsknie spoglądam na miejsce, w którym łańcuszek spoczywa między moimi piersiami. Siadam w miarę na początku auli, by mieć na wszystko dobry widok. Grzebię właśnie w plecaku, gdy ktoś się pyta czy może przejść dalej do środka rzędu. Automatycznie odpowiadam i unoszę głowę.

Oboje zamieramy, a ja otwieram usta, żeby coś dodać. Chłopak jest naprawdę wysoki i nie sprawia do tego wrażenia tyczkowatego. Mruży oczy i porusza szczęką, aż coś w niej przeskakuje.

– Nieważne. Nic nie słyszałaś.

Mówi tak monotonnym tonem, jakby wykupił prawo do bycia najbardziej znudzonym człowiekiem na świecie. Nie mogę przypomnieć sobie jego imienia, ale fakt, że go już widziałam, tak bardzo porusza moje pragnienie, by z kimś normalnie porozmawiać, że niemal łapię go za rękaw.

To ludzie zawsze mnie znajdowali, chcieli ze mną spędzać czas. W odwrotnej sytuacji nie potrafię sobie poradzić. Nawet na literach w książkach nie mogłam się skupić i tylko tępo wpatrywałam się w sufit mojej nowej sypialni. Żałuję, że nie mam nawet rybki, do której można o byle czym gadać, a ona tylko wypuszcza bańki z tlenem.

Zawsze jakaś interakcja.

Odwraca się na pięcie, a ja jednak łapię go za rękaw kurtki. Rzeczywiście postradałam zmysły.

– Proszę. – Gardzę sobą za to, jak żałośnie brzmię. – Nie musimy nawet być znajomymi. – Wpatruję się niemal błagalnie w jego twarz.

Patrzy na mnie z góry, przeciągając chwilę w nieskończoność. Unosi jedną brew, wykrzywia usta. Jego szaro-granatowe oczy rzucają gromy na wszystkie strony.

– Nie musimy nawet rozmawiać – wypowiada tak cicho, a jednocześnie wściekle, że przechodzą mnie ciarki. Jednak mój plan właśnie się poszedł kopać z koniem.

Zastanawiam się przez sekundę, czy był to dobry wybór. Wstaję, żeby go przepuścić. Chwilę wcześniej z drugiej strony ktoś go ubiegł na miejsce trochę dalej, więc trzaska metalową osłonką książki na miejsce tuż obok mnie. Nie podskakuję. Nie robi to na mnie wrażenia. Najwidoczniej jest wściekły na cały świat. Bo w piątek z pewnością jeszcze nie mógł być na mnie.

Podczas przerwy przed ćwiczeniami nie ruszam się z miejsca tak jak on. Zaciskam dłonie w pięści na bluzie, by się aż tak nie pociły. Zagryzam wargę od wewnątrz. Ale jego aura tak mnie onieśmiela, że ostatecznie nie odważam się odezwać. Wbijam wzrok w schemat polaryzacji na podpowłokach. Zapuszczam do chłopaka żurawia.

Przeraża mnie w sposób, w jaki wpatruje się w pustkę przed sobą. Jakby ktoś mu wyrwał duszę. Już widziałam tutaj kilka takich osób.

Nie znam go i dał mi do zrozumienia, że nie chce rozmawiać. Uznaję, że to nie moja sprawa, ale strasznie chciałabym się spytać, o co tutaj chodzi. I do czego służy ten mur? Z tego co wiem, północ nie planuje żadnego ataku.

Ćwiczenia okazują się jeszcze bardziej męczące niż wykład. Przynajmniej jedną rzecz mam wspólną z tym chłopakiem, oboje chcieliśmy się jak najszybciej stamtąd wynieść. Już przez chwilę miałam myśl, czy się nie zerwać z popołudniowych zajęć i wrócić do domu.

Spoglądam na niski budynek kantyny i biorę głęboki wdech. Zerkam na rozpiskę potraw i, stojąc w kolejce, zastanawiam się, co ostatecznie wziąć. Burczenie w brzuchu z każdym krokiem się nasila.

Ostatecznie wybieram smażone ziemniaczki i edamame z makaronem ryżowym. Pierwsza część odhaczona, teraz najgorsze.

Stoję na środku przejścia, szukając kogoś przyjaźnie wyglądającego. Ludzie nadal się gapią, a teraz jeszcze szepczą. Denerwuje mnie to. Wcześniej żadna plotka nie mogła mnie ominąć, a teraz muszę domagać się wyjaśnień. I to od kogokolwiek.

Dostrzegam drugiego z chłopaków z piątku. Zauważa mnie i nawet unosi dłoń. Jestem tak zaskoczona, że o mało nie upuszczam tacy.

Stawiam ostrożnie stopy, manewrując między krzesłami, aż przystaję przy stole. T... Tokiya? Tak chyba się nazywał.

– Cześć, Lan-chan! Właśnie o tobie opowiadałem. – Unoszę brwi.

Lan?

Trzy inne pary oczu się we mnie wgapiają. Dwie siedzące tutaj dziewczyny zaczynają między sobą szeptać. Niepewnie siadam na najbliższym wolnym miejscu. Poprawiam tacę u szczytu stołu i zerkam na chłopaka po drugiej stronie, który wpatruje się we mnie nieufnie. Tokiya jest dwa miejsca po lewej i grzebie pałeczkami w ryżu, przyglądając mi się. Miejsce najbliżej mnie jest puste, a jedna z dziewczyn po mojej prawej chrząka.

– Ja bym na tym miejscu lepiej nie siadała.

Drapie się po przedramieniu i spogląda na koleżankę obok siebie. Tamta wzrusza ramionami i wraca do picia soku w kartoniku.

– Znaczy... może lepiej weź nowe krzesło i usiądź pomiędzy nami. – Stara się szeroko uśmiechnąć, ale ze zdenerwowania aż jej drga mięsień na policzku, gdy odsuwa się na bok.

Tokiya zaciska usta i spogląda ze mną. Na blacie obok mojej z trzaskiem ląduje kolejna taca.

– Ja też bym lepiej z tego miejsca zjeżdżał, jeśli nie chcesz mieć zmasakrowanej drugiej połowy twarzy.

Krew odpływa mi z policzków. W czulszy punkt chyba nie mógł trafić. Jak w zwolnionym tempie obracam się na siedzisku i wzrokiem rzucam wyzwanie chłopakowi, który trzyma skrzyżowane ręce za przechyloną głową w tak aroganckim geście, że aż coś kotłuje mi się w środku.

– Przestań, Eita, ona, do cholery, nie wróci! – Podnosi głos Tokiya, uderzając pięścią w stół, na co dziewczyna obok podskakuje. Wskazuje na mnie. – Zostajesz tam, choćby nie wiadomo co ten cymbał miał zrobić. Im szybciej się wszyscy z tym oswoimy, tym będzie lepiej. A puste miejsce z pewnością będzie o tym dobitnie przypominało. – Wwierca dziurę czarnymi oczami w stojącego chłopaka. – Pogódź się wreszcie z rzeczywistością! Nie tylko tobie jej brakuje. – Tokiya oddycha ze świstem i opiera się na krześle.

Nie odważam się nawet głębiej zaczerpnąć powietrza, skacząc oczami z jednego na drugiego. Chłopak nieprzyjemnie szoruje krzesłem po posadzce i siada koło mnie.

Z początku kamień spadł mi z serca, gdy Tokiya mnie zauważył, ale teraz nie jestem pewna, czy chcę tu siedzieć, gdy dzieje się coś bardzo dziwnego. Może w weekend powinnam pojechać nad ocean za pasmem górskim i trochę się odprężyć.

– To jak już z nami siedzisz, może ci się przedstawimy, bo to chyba dosyć nieuprzejme z naszej strony. – Odzywa się chłopak z naprzeciwka, mówi jednak takim tonem, jakby robił mi przysługę. Taksuje spojrzeniem chłopaka oraz mnie. Posyłam mu grymas wdzięczności.

– Alanto, Timothée – Tokiya przejął pałeczkę i wskazał chłopaka naprzeciw mnie. – Lan-chan, Lissie i Heith. – Dziewczyna obok w fioletowych włosach – Lissie – unosi dłoń, jakby bardziej rozluźniona.

To ja ją niby stresuję?

– Oraz...

– Nie sądzisz, że nie musisz mi jej już przedstawiać, bym pamiętał, jak się nazywa? Nawet ty nie masz tak dziurawej pamięci. – Chłopak siedzi z założonymi ramionami na piersi i wpatruje się w sufit, gryząc słomkę od soku.

Ja jego imienia nie pamiętam.

– Ale ty potrafisz być dupkiem, Vjorbjørn. – Heith prycha, celując w niego widelcem.

O, właśnie – Vjor.

Przez resztę obiadu staram się ich obserwować i zbytnio nie wtrącać. Oni też się ze mną coraz bardziej oswajają, bo zauważam, że znika z Lissie napięcie. Jednak Vjor po zjedzeniu obiadu odchodzi z tacą bez słowa. Kątem oka dostrzegam również wychodzącego złotowłosego Casanovę i mimowolnie serce zaczyna bić szybciej.

Niech je diabeł weźmie.

Zdobywam się na odwagę i zadaję pytanie, które męczy mnie właściwie od prawie tygodnia.

– Co się stało, że atmosfera między wami jest... – Zastanawiam się chwilę, jak najlepiej ja określić, nie urażając nikogo. Jak już znalazłam ludzi, którzy mnie akceptują, to nie opuszczę ich tak łatwo. – Napięta?

Timothée unosi wzrok znad pada, Tokiya odkłada deser, a dziewczyny przestają rozmawiać. Zaczynam powoli żałować pytania.

Dziwię się, gdy Heith spogląda na każdego z nich i się odzywa:

– Bliźniaczka Tokiyi... zginęła w piątek. Vjor go o to obwinia. Ma największe prawo do opłakiwania jej, bo w końcu byli zaręczeni.

Unoszę ze zdziwieniem brwi. Lissie panicznie zerka na nią i zakłada fioletowy pukiel włosów za ucho.

– Znamy się wszyscy od dzieciństwa, więc to trochę tak, jakby każdy z nas stracił siostrę – kontynuuje Heith.

Patrzę na nich ze zrozumieniem. Doskonale wiem, co znaczy stracić kogoś, kogo się kochało praktycznie przez całe życie.

By cię cholera, Lynx.

– Co się stało? – Lissie patrzy spanikowana na Tokiyę, który nieznacznie kręci głową.

– To był przypadek – odpowiada Heith.

Przypadek, a nie wypadek?

Kończę obiad w dużo gorszym nastroju niż go zaczęłam.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top