֍12֍
Miałam nadzieję, że może będzie to jakieś przyjemne miejsce, a nie pagórkowata, pusta przestrzeń, na której hulał wiatr.
Mózg mi się już chyba zamroził.
Po czystym niebie nie ma już śladu, bo wiatr przyniósł ze sobą ciężkie chmury. Może nawet będzie sypać śnieg.
Motocykl zostawiłam u podnóża wzgórza i dalej przeszłam na piechotę. Ziemia była błotnista i nieraz musiałam wlec się na czworaka, by nie zsunąć się na sam dół. Poprawiam lornetkę na szyi i uczepiam się niskiej gałęzi karłowatego drzewa.
Dysząc, podciągam się i przykucam.
Żebym potem tylko nie zapomniała drogi powrotnej, jak ominęłam już kilka pokaźnych wzniesień. Zębami przytrzymuję ołówek i strzałką zaznaczam moja obecną pozycję. W dole, kilkaset metrów ode mnie i za krzewami, ciągną się stalowe tory. Kończą się przy wielkim budynku wyglądającym jak hangar lotniczy. Jest ogrodzony również wysokim płotem. Dostrzegam strażników z bronią palną i mimowolnie przełykam głośniej ślinę.
W tym momencie nienawidzę własnej słabości.
Siadam w krzakach i czekam. Właściwie sama nie wiem, na co. Kompas zgubiłam gdzieś w błocie po drodze, ale dzięki bogom nie miałam fatalnej orientacji w terenie i zapamiętałam, po której stronie była północ.
Przykładam lornetkę do oczu i wyostrzam obraz. Za to nie mam pojęcia, dokąd prowadzą te tory. Z mojej perspektywy wyglądają, jakby znikały w ziemi pod murem. Może to podobny tunel, jakim wjechaliśmy z rodzicami do tego przeklętego miasta.
Ciemną kurtkę oraz spodnie mam ufajdane ziemią, więc jak najbardziej nie wyróżniam się na tym smętnym terenie. Dygoczę na wietrze, aż zęby bolą mnie od szczękania. Cierpię w milczeniu i nie strzępię języka na kolejne przekleństwa, gdy wielkie krople deszczu powoli trafiają w głowę.
Są tak lodowate, że poważnie zastanawiam się, czy aby przypadkiem nie zamroziły mi szarych komórek.
Opieram się o krótki pień rośliny i ziewam szeroko. To z pewnością nie była moja ulubiona pora weekendu. W tej samej chwili słyszę ciche buczenie oraz zgrzyt metalu o metal.
Prostuję się i odgarniam gałązki sprzed mojej twarzy. Pod hangar podjeżdżają ogromne ciężarówki i wszyscy przegrupowują się w równe szeregi. Każdy z żołnierzy ma wycelowaną broń w stronę ogrodzenia, jakby spodziewali się w jakiejkolwiek chwili apokalipsy zombie.
Ledwo zdążam spojrzeć przez lornetkę, gdy ponaddźwiękowy pancerny pociąg wyłania się z tunelu. Od dudnienia szyn oraz ziemi można ogłuchnąć, ale strażnicy stoją niewzruszenie.
Pisk hamulców pojazdu doprowadza moje uszy do krwawienia. Jęczę z bólu, ściskając boki głowy dłońmi. Przykładam czoło do ziemi, gdy maszyna z sapnięciem staje przed hangarem.
Nigdy nie widziałam takiego pociągu z tak bliska i nie spodziewałam się aż takiego huku. Jest głośniejszy niż startujący odrzutowiec.
Rakietą na księżyc jeszcze nigdy nie miałam okazji się wybrać, więc z tym nie miałam porównania.
Przez szkła oglądam, jak konduktor pokazuje kilku strażnikom plik dokumentów, a inni żołnierze idą wzdłuż wagonów, obstukując oraz prześwietlając je. Pociąg ma chyba ich z dwadzieścia.
Po sygnale potężnego strażnika maszyna mozolnie rusza i wjeżdża do hangaru. Dojeżdża do połowy i zatrzymuje się. Przesuwam się ostrożnie na drugą stronę pagórka, bo patrolujący żołnierze dokładnie obserwują teren. Kucam w kolejnych krzakach i przyglądam się, jak z hangaru wyjeżdżają wózki zapakowane kartonami, a następnie pakowane na ciężarówki, które po kolei odjeżdżają.
Cierpną mi pięty, ale zastygam na widok zamrożonych tusz zwierzęcych na hakach. Wtedy dociera do mnie, czego transport obserwuję. Mięso zostaje załadowane do największej ciężarówki.
Kątem oka dostrzegam jakiś ruch. Wychudzona kobieta biegnie w stronę płotu, krzycząc błagalnie. Jak przez mgłę słyszę warkot ostrzegawczy żołnierzy. Jednak ona nie słucha i rzuca się na płot.
Żaden ze strażników nie waha się strzelić, a mi brakuje tlenu. Wczoraj to samo mogło spotkać mnie.
Martwe ciało osuwa się nieznośnie cicho na ziemię. Nawet nie wrzasnęła. Przez lornetkę widzę jej otwarte w zdumieniu oczy oraz ziejącą dziurę w głowie. Dookoła niej wykwita czerwona plama z resztkami...
– Ręce do góry.
Teraz moja krew przypomina strumienie skute lodem i nie jestem w stanie drgnąć. Nawet powieki nie chcą się zamknąć, by nie musieć oglądać bezwzględnego wleczenia kobiety za nogę. Zostaje wrzucona na bagażnik jakiegoś auta i znika w konwoju ciężarówek z żywnością.
– Nie mam w zwyczaju się powtarzać. – Słyszę przeładowanie broni i powoli unoszę dłonie nad głowę. Oddech mi się trzęsie, gdy zimna lufa dotyka mojej skroni. Nim zdążę pomyśleć o moich możliwościach, dostaję raz w głowę.
W zupełności to wystarczy, bym przypominała kukiełkę.
֍֍֍
– Po co, żeś ją tu przywlókł? Trzeba było ją zastrzelić od razu na miejscu! Nie potrzebujemy więcej szczurów. Corvor wyraził się jasno!
Chyba ktoś mi zszył powieki, bo nic nie widzę. Albo to opaska na oczach. Tak też może być.
– Teoretycznie nikt nie zabrania przebywać na tamtym terenie, a nie złamała trzeciego podpunktu artykułu dwunastego. – Drugi, bardziej piskliwy głos ewidentnie próbuje się oczyścić.
Jestem święcie przekonana, że nie złamałam żadnego prawa. Zaczynam kaszleć, gdy coś mocniej ściska klatkę piersiową. Nadal mam kołowrotek w głowie i chyba zaraz będę wymiotować.
– Przez przypadek rozcięła sobie rękę, gdy ją tu zawlokłem. Zahaczyła nadgarstkiem o drut.
Zasycha mi w ustach i boję się ruszyć ręką, bo przez więzy mam słabsze czucie w obu dłoniach. Na ironię, zmniejszy to ubytek krwi, ale przez to nie wiem, którą rękę mam rozoraną.
Cholera, chyba prawą. Stękam, gdy się na niej podpieram i kłująco-promieniujący ból przeszywa moje nerwy.
Przez ranę chwilowo mam czymś innym zajętym myśli niż o beznadziejnej sytuacji. Jak mnie nie zastrzelą, ucieknę chyba nawet jutro. Zaczynam dygotać, bo naprawdę mogą to zrobić.
– Gówno mnie obchodzi, że była od płotu ponad siedemdziesiąt metrów. Widziała, że strzelaliśmy.
Mam ochotę się śmiać. Dostaję za to ponownie w brzuch. Skomlę cicho i zginam się w pół. Przynajmniej nikt mnie nie przywiązał do krzesła jak na filmach, tylko leżę sobie jak szmatka na zimnej posadzce.
– Co tu się dzieje? – Słyszę nowy głos oraz stukot butów za sobą.
Któryś z żołnierzy klnie siarczyście, ale i tak mógłby się uczyć od Vjora. Teraz naprawdę zaczynam się bać.
– Jeszcze tutaj bękarta Oswaldssona brakowało. Czego chcesz, dzieciaku?
Marszczę brwi, bo to nazwisko brzmi znajomo. Czuję dotyk ciepłej ręki na czole. Momentalnie odskakuję. Teraz odczuwam, jak rana ponownie się otwiera i gorąca krew spływa po przedramieniu.
– Dla ciebie porucznik Oswaldsson. – Gdybym mogła, zamrugałabym ze zdumienia. Poznaję ten głos! – Przepytaliście chociaż pojmaną, co robiła? Zabijanie niewinnych cywilów nie przysparza nam korzyści, kapralu.
W odpowiedzi Timothée otrzymuje burknięcie.
– Dziewczyna jest pierwszoroczniakiem i studiuje biologię. Poza tym, znaleźliście coś, co by mogło ją obarczyć winą?
Milczę jak zaklęta, bo moja pozycja jest tak beznadziejna, że w sumie na tyle lubię swoje życie, że nie chcę jej jeszcze pogarszać. Dlatego nie ruszam się i nie oddycham głośniej niż to konieczne.
Niech o mnie zapomną, niech o mnie zapomną...
Ale dzięki spętanym dłoniom oraz kostkom nie czeka mnie świetlana przyszłość. Rana piecze niemiłosiernie i zagryzam język, tłumiąc łzy.
– Miała przy sobie mapę, lornetkę, ołówek oraz komórkę.
– I za taka wyszukaną broń będziecie do kogoś strzelać?
– Nie, poruczniku. – Ktoś szarpię mną i stawia do pionu. Słyszę ostrzegawcze syknięcie. – Co robiłaś na wzgórzach tak wcześnie?
Język spuchł mi chyba dwukrotnie, ale usiłuję wydukać:
– Mam projekt badawczy na studiach. Dzisiaj świeciło słońce i... – No dawaj, dawaj. Wymyśl coś! – I chciałam obserwować przemianę fotosyntezy na jałowcach. – To chyba były jałowce...
– Do tego była ci potrzebna lornetka? – Potrząsa mną, a mi aż słabo się robi.
– Nie miałam lupy – rzężę. Na wszystkie zęby w piekle, większej idiotki chyba już nie mogę zgrywać.
– Skoro trafił ci się, Oswaldsson, wyjątkowo ciężko myślący przypadek, zabieraj ją stąd, zanim poślę jej kulkę w głowę. Z łatwością mogę spisać jej zarzuty za próbę napadu na transport i nieudaną kradzież żywności.
– Nie kłopocz się z tym, dziewucha więcej tego błędu nie popełni, jeśli życie jej miłe.
Ciepła dłoń ponownie mnie chwyta, tym razem za ramię i zaczyna ciągnąć za sobą. Nie ośmielam się jęknąć, gdy stopami boleśnie obijam o próg, ale nawet nie mogę ich dobrze podciągnąć, jak niczego nie widzę. Mam wrażenie, że idziemy kolejne dwa wieki.
Timo dość obcesowo sadza mnie w jakimś pojeździe i dopiero po chwili jazdy, zdejmuje mi opaskę z oczu. Gdybym rano zdążyła wypić herbatę, musiałabym teraz pewnie zmienić spodnie, a na widok samochodu zrobiło mi się słabo.
– Pogrzało cię do końca?!
– Nie tak głośno – rzężę i spoglądam na prawą dłoń. Zaciskam usta w wąską linię. Bolało mniej, póki nie zobaczyłam, jak głęboka i długa była rana. Ten żołnierz rozpruł mi rękę, jak świnię w rzeźni!
Gdy przerażenie odeszło na dobre, wzbiera we mnie gniew.
Nie miał, do cholery, prawa pozbawić mnie tak przytomności! Ani tym bardziej zawlec mnie, nie wiadomo gdzie.
Samochód chyba jest opancerzony i z kuloodpornymi szybami. Stukam w jedną z nich. Mimo swoich rozmiarów w środku jest dość ciasno. Może bagażnik jest spory, ale nie widzę go przez ścianę za nami.
Timo ma na sobie ciemny mundur z płaszczem zapiętym pod szyją. Dłonie obite w czarne rękawiczki ściskają kurczowo kierownicę. Dostrzegam emblemat na jego piersi. Na początku myślałam, ze to dwa delfiny złączone ogonami, ale z takimi zębami to raczej rekiny, między którymi jest korona.
Zaczynam się poważnie zastanawiać, czy tym miastem nie rządzi jakaś militarna mafia. Bo mi się chyba pomysły kończą. Nerwy również.
Ściskam palcami ranę z obu stron, by szybciej się skleiła. Krew powoli kapie na spodnie i tapicerkę, ale chłopak zdaje się tego nie zauważać, gdy wypastowanym, wysokim butem przydeptuje pedał.
Zatrzymaliśmy się na wysokości pierwszych budynków. Są one najczęściej jednopiętrowe i wyglądają biednie z łuszczącą się farbą oraz krzywymi dachami.
Timothée obraca się i wbija we mnie wzrok. Na jego głowie wciąż panuje falowany rozgardiasz.
Przełykam ślinę, bo w tej chwili nie jestem pewna, czy Timo jest po mojej stronie. W końcu jest wyżej rangą od tamtego żołnierza.
Zaciskając szczęki, nie spuszczam z niego wzroku.
Ile osób zastrzelił z zimną krwią? Tokiya też spędzał tak uroczo swój wolny czas?!
Zaciskam palce, gdy chłopak otwiera usta.
– Co to, do cholery, miało być?! – Uderzam pięścią w deskę rozdzielczą.
– To ja się ciebie pytam, co ty tam, u licha, wyrabiałaś! Jakby cię któryś ze strażników zastrzelił, Vjor by mi urwał głowę!
Cofam się. A ten idiota co ma z tym wszystkim wspólnego? Ale przynajmniej chłopak nie planuję posłać mi kulki między oczy.
Timo przeciera dłońmi twarz i patrzy na mnie wściekle. No, w końcu jest nas dwoje.
– Vjorbjørn sam mi kazał tu przyjechać. – Poprawiam ułożenie prawej dłoni. Powoli tracę czucie w palcach.
Timothée uderza głową o kierownicę.
– Ten kretyn pośle nas wszystkich szybciej do grobu niż to się zacznie...
– Niż co się zacznie? – Chłopak patrzy na mnie tylko ostro. – Aha, to znowu chodzi o to durne pytanie?! – Prawie na niego wrzeszczę.
– Naprawdę nikt nie może tego powiedzieć... – milknie, gdy widzi, jak mocuję się z klamką. Pcham drzwi i niezdarnie staję na ziemi. – Ej, Alanta! Wracaj tutaj!
– Daruj sobie. Chyba mi lepiej zrobi, jak się przewietrzę. – Zgrzytam zębami i zaczynam iść przed siebie. Chłopak nie odpuszcza i jedzie koło mnie.
– Nie wygłupiaj się, ktoś musi ci zaszyć ranę.
– Dlaczego zastrzeliliście tę kobietę?! Ona tylko chciała coś zjeść!
– Cśś, na bogów. – Timo spanikowany rozgląda się po jeszcze śpiącej okolicy. – Właź tutaj, bo zadzwonię po Vjora.
Śmieję się, jakby mnie coś opętało.
– To teraz będziesz mnie nim straszyć?
– Alanta, proszę. Nie mów o tym tak głośno. Powiem ci, czemu ten transport jest tak ważny. – Timo wzdycha i zatrzymuje pojazd.
Ręka ponownie krwawi, przez co czuję się słabiej, niż powinnam. Nie cierpię tego uczucia. Jeśli Timothée powie, dlaczego miałam widzieć ten transport, to może wsiądę.
– Przysięgasz? – Przystaję i wpatruję się uporczywie w jego twarz. Nic dziwnego, że może lubić chłopców. Z tak porcelanowymi oraz delikatnymi rysami mógłby być głównym bohaterem komiksów dla delikatnie szurniętych nastolatek. Zresztą, sama takie czytałam.
– Przysięgam.
Spoglądam w ciemne niebo. Nie chcę wsiąść, bo wciąż boję się samochodów. Pierwszy płatek śniegu spada na mój nos, więc wdrapuję się po schodkach.
– Odwieź mnie prosto do domu.
Na razie poglądowa mapka jak wygląda tutejszy świat, a potem może ją dopracuję - jak skończę portfolio wszystkich ważniejszych postaci (się, kurka, aż dziewiątka tej hołoty nazbierała, ehh)
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top