TRAGIC WEDDING ON VALENTINE'S DAY

TRAGIC WEDDING ON VALENTINE'S DAY

VALENTINE'S DAY SPECIAL!!

trzecia część księcia milesa <33




UROCZYSTOŚĆ ŚLUBNA KSIĘCIA milesa i jego nowej narzeczonej høpe, zaplanowana była na dzień czternasty miesiąca lutego, w duchu romantyka walentego, z czego sam książe był niezmiernie dumny. w swojej komnacie młoda bailey spędzała większość dni samotnie, jako że wspomniany wcześniej mężczyzna zajęty był sprawami związanymi ze swoim objęciem tronu. wcześniejsza choroba króla bardzo się teraz rozwinęła i wszystkie spotkania odbywały się w jego sypialni, gdy leżał on w swoim królewskim łożu i przemawiał słabym głosem.

młodzieniec fairchild nie był tym zmartwiony ani wstrząśnięty — wiedział, że wszyscy kiedyś umierają, zresztą nie darzył ojca niczym więcej, jak tylko skromną sympatią. doradcy dziwili się, roznosząc dalej wieści o nowym zwyrodnym królu i wszyscy stwierdzili zgodnie, że w tym kraju nastaną teraz ciężkie czasy.

høpe bailey przyzwyczajała się powoli i niezbyt pewnie do panującego luksusu. trudno było jej oduczyć się nawyków służącej, ale też wymagać czegokolwiek od swoich dawnych przyjaciółek. jej plan dnia polegał na wstawaniu rano, porannej kąpieli, śniadaniu w łóżku i ubieraniu się w szyte na szybko na nią suknie, by przed obiadem zejść do jadalni jako ogarnięta księżna. czasami przechadzała się do biblioteki, ale nie mogła tam zaznać chwili spokoju, gdyż wszędzie poza jej komnatą musiała jej towarzyć jakaś służba. najwięcej rozmawiała z siostrą milesa, z nim samym nawet gdy miała styczność, nie chciała zamieniać nawet słowa.

bliżej terminu ślubu, królowa zaczęła obsesyjnie planować całą uroczystość. załatwiała najmniejsze szczegóły w dekoracjach, liście gości, torcie i wszystkim czego tylko mogła się złapać. wszystko wybierała za nowożeńców razem ze swoimi licznymi służkami i doradczyniami, które miles złośliwie lubił nazywać jej: „prawą-lewą, ręką-nogą”. jeżeli mieli być szczerzy to było im to na rękę, gdyż nie byli tym wszystkim szczególnie zainteresowani. gdy podekscytowana pani fairchild brała młodą bailey pod rękę, opowiadając o swoich najnowszych fenomenach, potakiwała ona grzecznie udając wielce zainteresowaną i uradowaną.

królowa zmusiła ją również do lekcji tańca, które przez pierwszy miesiąc miała sama z instruktorem. był bardzo w jej typie i nie wahała się nawet przed tym, by zacząć go lekko kokietować, na co on widocznie przystawał. dla høpe to było wiadome, że ona i miles będą mieć oddzielnych kochanków, przecież się nie kochają. później do zajęć dołączył też młodzieniec i cały plan przepadł.

mimo wszystko w brunetce rozwinęło się pewne widmo niepokoju. dopiero w późniejszym czasie zdała sobie sprawę z prawdziwych konsekwencji jej wyjścia za mąż. oczywistym błędem jej rozważań było pominięcie dalszego rozwoju relacji — a dokładnie ciąża. nie mogła sobie pozwolić na coś takiego, obrzydzało ją to i przerażało, za żadne skarby świata, z czystego szacunku do siebie, nie pozwoliłaby nigdy skrzywdzić się w taki sposób fizycznie lub psychicznie. uwielbiała dzieci, ale poród ją przerósł, sama myśl o nim.

było to dokładnie dwa dni przed ślubem, gdy høpe poprosiła milesa do swojej komnaty. był już wieczór, a ona siedziała przy swojej toaletce wpatrując się z zwątpieniem w swoje odbicie. musiała pomyśleć o ewentualnej śmierci, która była prawdopodobna. miała przez to ochotę płakać.

— oby to było coś ważnego, bailey — zaczął mężczyzna zamykając za sobą drzwi.

— nie weźmemy ślubu — wypaliła szybko i stanowczo odwracając głowę w jego stronę.

— weźmemy — uśmiechnął się lekko marszcząc brwi.

— nie książę, nie wyjdę za ciebie — powiedziała poważnie wstając z krzesła.

— co się stało? — westchnął opierając się o jej łóżko z  baldachimem.

— słuchaj, nie dam rady okej? — powiedziała zestresowana, prostując dłońmi materiał sukienki w talii ze strachem w głosie. — poza tym flirtowałam z instruktorem od tańca.

— więc? — zmarszczył brwi niezbyt poruszony.

— to ja kokietowałam jego — dodała patrząc na reakcję narzeczonego. — umyślnie.

— no... i co? — spytał znowu obserwując ją bacznie. — co się dzieje, høpe?

— okej... nie chcę być twoją żoną, bo nie zamierzam być matką twojego potomstwa — wypaliła nieśmiało. — nie ma mowy, że dojdzie tutaj do jakiegokolwiek porodu ze mną, w życiu się na to nie zgodzę. nie musisz mi niczego dawać, po prostu odejdę do rodziny.

— woah, przystopuj trochę — parsknął śmiechem. — a kto ci powiedział, że ja chcę być czyimś ojcem?

— to twój obowiązek wydać na świat następce tronu — dodała zdezorientowana. — i mój jako twojej żony, którą dlatego nie zostanę.

— nie zamierzam mieć żadnych dzieci, bailey. nienawidzę ich — wyjaśnił z chłodnym spokojem patrząc na nią. — flora zajmie moje miejsce, albo jej dzieci. nie nasze zmartwienie.

— nie wierzę ci — dziewczyna podkręciła głową. — pewnie wszystko się zmieni, gdy już za ciebie wyjdę.

— nie denerwuj się tak, nie jestem gwałcielem — odpowiedział wciąż nieporuszony, może lekko rozbawiony. — obiecuję, że nie zmuszę cię do ciąży, nigdy.

dziewczyna westchnęła cicho i przetrała czoło, kiwając powoli głową. książe podszedł do niej powoli i uniósł jej podbródek nieco w górę by złapać z nią kontakt wzrokowy.

— teraz nie panikuj, za dwa dni ślub — powiedział do niej cicho obserwując jej twarz. — potem będziemy mieć święty spokój.

— dobra — zgodziła się spokojnie patrząc na niego, a gdy puścił jej podbródek, pozwoliła sobie na jeszcze jedno wyznanie. — przy okazji, nigdy się nie całowałam...

— przy ołtarzu to i tak lekki cmok, ale nauczę cię jutro, mam jeszcze parę spraw do załatwienia. — poklepał ją lekko po głowie, na co ta zmarszczyła brwi z niezadowoleniem. — śpij dobrze.

— ty też — skinęła z obojętną uprzejmością w jego stronę i obserwowała jak wychodzi.

oh, jak ona bardzo nie chciała tego ślubu.

zasnęła wpatrując się w wielki kamień szlachetny, migoczący na grantatowo w świetle księżyca. jej życie tak drastycznie się zmieniło w tak niedużym czasie, było to wręcz przerażające.

na następny dzień miała oficjalną przymiarkę sukni, jedyna rzecz, którą mogła wybrać sama. stała na środku sali na niedużym podwyższeniu, a przed nią znajdował się długi sznur siedzeń. na środku usadowiona była królowa, obok niej flora, a reszta z kobiet i dam była nieznanymi høpe damami dworu i doradczyniami. zwykłe, parszywe „prawe-lewe, ręce-nogi”, oceniające bardzo snobistycznie jej pochodzenie. nienawidziła ich fałszywego towarzystwa.

aktualnie stała przed nimi w sukni bardzo ciężkiej i niewygodnej. patrzyła na siebie w lustrze nieprzekonana, czując, że dzieje się na niej za dużo.

— na pewno nie — powiedziała nagle odwracając się do zszokowanych kobiet.

— ale jak to panienko? jest przepiękna — wtrąciła jedna z rąk lub nóg, prawych bądź lewych.

— proszę mi wybaczyć śmiałość... — zaczęła grzecznie. — ale takie ozdóbki można dawać na mieszczański tort ślubny. są słodkie, ale lekko tandetne. zero elegancji, zero szyku.

niektóre z kobiet wciągnęły szybko powietrze urażone, wachlując się szybko i niedowierzając w słowa dziewczyny.

— będzie jak chcesz, gołąbku — powiedziała cierpliwie pani fairchild. — elegancja.

następna sukienka też nie przypadła jej do gustu, ale na jej szczęście, niektórym towarzyszkom również. była bardzo przylegającą syrenką z dziwnym dekoltem i jeszcze dziwniejszą koronką.

— wyglądam jak kurtyzana, może lepiej nie — zasugerowała delikatnie, na co wszystkie kobiety zgodziły się jednogłośnie.

ostatnia sukienka wywarła na niej ogromne wrażenie. jej góra była bardzo przylegająca, bez żadnych ramiączek, a lekko pomarszczony jedwabisty materiał układał się na niej tak, jakby spływały po niej płynne perły. dół sukienki natomiast był luźny, lekko rozłożysty, ale nie na tyle by potrzebować stelarza pod sobą. kilka warstw błyszczącego jedwabiu układało się bajkowo, a naszyte na nim koraliki pereł jedynie dodawały mu uroku. czuła się jak perłowy wulkan, a jego erupcja była najpiękniejszą rzeczą w jej życiu. po chwili wpatrywania się lustro, odwróciła się do kobiet z lekkim uśmiechem i zarumienionymi policzkami. jednej z nich wachlarz wypadł z ręki.

— oh høpciu, ta sukienka jest tak przepiękna! — zachwyciła się flora.

wszystkie ręce i nogi królowej zaczęły żywo się zgadzać, kiwając głową z uznaniem, a zauroczona królowa podniosła się z krzesła i podeszła do młodziutkiej kobiety przed sobą.

— najwięcej uroku tej sukience dodaje to, jak wyraźnie widzimy, że świetnie się w niej czujesz — powiedziała czule i wystawiła rękę w bok po welon.

obróciła ją tyłem do siebie i założyła jej go delikatnie, pozwalając by tiul opadł na jej ramiona, zakończony lekką koronką.

— co myślisz, gołąbku? — spytała z uśmiechem.

— jestem zachwycona — powiedziała na jednym wydechu wpatrując się w swoje odbicie. — muszę poznać tego kto uszył dla mnie tę suknię.

— książe miles będzie wzniebowzięty! — powiedziała jedna z kobiet za nią i tym samym lekko zepsuła jej humor.

nadszedł w końcu dzień ślubu. od samego rana specjalna służba zajmowała się oddzielnie høpe i milesem, dbając o każdy szczegół ich aparycji. kobiecie można było jeść same owoce, nic więcej, poza tym były to nieduże ilości. udawała zestresowaną, ale nie była. najbardziej nie mogła się doczekać widoku swojego ojca — po tak długim czasie w końcu będzie mogła go zobaczyć.

kiedy jeszcze dwójka rzekomo zakochanych nie była ubrana w swoje stroje, a jedynie przemieszczała się w szlafrokach, miała okazję porozmawiać ze sobą przez moment. podczas tego krótkiego fragmentu dnia zdążyli się ze sobą pokłócić o głupotę. głupotę przez którą młoda bailey nie chciała go widzieć na oczy.

ślub w kościele zaplanowany był na godzinę piętnastą, a rozpoczęcie wesela w zamku na godzinę siedemnastą trzydzieści. królowa chodziła cały czas zatroskana, dopinała wszystkie przygotowania i krzyczała na tych, którzy błędnie robili to o co prosiła. przykładała do tego wszystkiego zdecydowanie zbyt wielką wagę, ale nie można jej było winić — jej syn się żenił!

dekoracje kościelne składające się ze wstążek, bukiecików kwiatów i innych ozdób były przesadne, tak jakby barokowe. wszyscy goście byli zachwyceni, ale młoda para uznała to za nieco brzydkie. ojciec høpe dumnie zaprowadził córkę do ołtarza, wzruszając się przy tym lekko, a później cała reszta nudnej ceremonii minęła młodej bailey na odpływaniu co chwilę we własnych myślach. przemowa księdza była dla niej niemądra i zbędna, było to czyste podlizywanie się królowej.

składając małżeńską przysięgę czuła się ze sobą źle, ale nie dała tego po sobie poznać. patrzyła na milesa tym zakochanym, rozmarzonym wzrokiem i powtarzała wiernie słowa proboszcza, wymieniając się ze znienawidzonym chłopcem obrączkami.

kiedy ubierała mu tą jego, myślała tylko i wyłącznie nad tym jak pięknie by to było, wziąć obie te obrączki, zrobić z nich kastet i uderzyć milesa w jego okropną, zarozumiałą twarz.

najgorszy jednak był moment prawie na samym końcu, gdy oboje nagle usłyszeli.

— możesz pocałować pannę młodą.

høpe nieco zbladła, patrząc na mężczyznę przed sobą, który z lekkim uśmiechem objął ją jedną ręką, kładąc drugą na jej szyi, a później przechylił ją nieco i złożył na jej ustach długiego całusa. dziewczyna się roześmiała i przytuliła się do niego mocno zaraz później, modląc się w głowie by jak najszybciej przepłukać sobie wargi dobrą, polską wódką.

nowożeńcy, którzy myśleli, że sam ślub był okropnym kiczem, byli zaskoczeni tym jak dużo gorsze okazało się wesele. jeżeli mięli być szczerzy, była to istna katorga. sala była przepełniona nadmiarem niepotrzebnych dekoracji, tort miał cztery szerokie piętra, a przede wszystkim wszyscy zachowywali się okropnie fałszywo. kiedy tylko wypadało, para złapała się za alkohol i zaczęła niepostrzeżenie dolewać go sobie nawzajem do herbatek, wiedząc, że nie wytrzymają tego na trzeźwo.

pierwszy taniec odtańczyli więc, jeszcze nie wstawieni, ale trochę rozluźnieni. przez to tańczyli swodobnie i naturalnie, wymieniając się spojrzeniami pełnymi miłości. tam ktoś się wzruszył, tam ktoś się krzywo popatrzył. nic nie miało znaczenia, para miała dość strasznej imprezy, prawie tak dość jak siebie nawzajem.

— zachowuj się trochę, chlejesz jak mężczyzna — powiedział do niej cicho miles, niby się uśmiechając.

— nie będziesz mi dyktował ile mam pić, to był twój pomysł, dupku — odpowiedziała mu z tak samo pogodnym uśmiechem, łapiąc za swoją herbatkę.

— pijana jesteś mniej znośna — wtrącił drwiąco częstując się ciastkiem, jako że byli już po obiedzie.

— z tobą się nie da na trzeźwo — odgryzła się na co jej mąż mimowolnie się uśmiechnął.

— dobra, to brzmi fair — parsknął śmiechem.

najprzyjemniejszą częścią wieczoru był dla høpe, już fairchild, taniec z jej ojcem. wtopieni w inne pary spokojnie sobie tańczyli i rozmawiali, opowiadali sobie żarty, a przede wszystkim nadrabiali stracony czas. kiedy lucas wziął ją w końcu pod jedną ze ścian by mogła porozmawiać z rodzeństwem, do towarzystwa dołączył fairchild.
on i jej ojciec podali sobie dłonie, to samo zresztą uczynił z jej braćmi, a potem zaczął rozmawiać z nimi pogodnie, na koniec pytając:

— mógłbym porwać moją żonę?

„nie” — pomyślała w głowie høpe, mając ochotę wywrócić oczami.

— oczywiście, paniczu — uśmiechnął się ciepło starszy mężczyzna.

państwo fairchild zaczęli znowu ze sobą tańczyć, ale tym razem dziewczyna była nieco bardziej niezadowolona.

— dlaczego wziąłeś mnie od taty? — spytała widocznie smutna.

— nie mogę spędzić czasu z moją żoną? — spytał z uśmiechem, obracając ją.

— przestań udawać, że ci na mnie zależy — powiedziała, głównie przez swoje lekkie wstawienie, bez żadnych oporów.

— nie teraz, høpe — zganił ją szybko. — później się pokłócimy, to nasz ślub.

— yeaah... to nasz ślub — pokiwała głową nieco rozweselona. — napijmy się whisky!

— nigdy nie spotkałem kobiety lubiącej whisky — odpowiedział zaskoczony.

— kocham whisky! to mój ulubiony alkohol! chodź, napijmy się! — przekonywała z uśmiechem, aż w końcu mąż uległ.

kiedy zaczęli wspólnie sączyć alkohol przy stole i rozmawiać, doszli do wniosku, że mają ze sobą coś wspólnego. rozmawiali żywo o książkach, o poezji i o życiu, stając się coraz bardziej zainteresowani sobą nawzajem. w końcu dyskusja stała się tak interesująca, że zaczęło im przeszkadzać to jak głośno było na sali i postanowili uciec. złapali za świeżą butelkę whisky i udali się razem do ogrodu.

kiedy szli razem do fontanny, zaniosili się śmiechem. tańczyli, krążyli, kiwali się na boki rozweseleni pijańsko i z zachwytem obserwowali gwiazdy.

młody fairchild uniósł głowę by im się przyjrzeć i obkręcił się dookoła siebie, wywołując u siebie alkoholowy chichot.

— kurwa, będę rzygał! — krzyknął po chwili biegnąc pokracznie w stronę trawnika.

— książę! uważaj na buciki! — høpe chichotała jak lisek za jego plecami, tańcząc delikatnie do muzyki, którą tylko ona znała.

po chwili usłyszała charakterystyczny dźwięk wymiotów i odwróciła głowę w tamtą stronę.

— o jezus maria! — krzyknęła zaskoczona. — chłop co się zrzygał!

— zamknij się, to przez to ciastko! — odgryzł się szybko, znowu wywołując między nimi śmiech.

— ciastko ciasteczko! — śmiała się fairchild — mam nadzieję, że było otrute!

— chciałabyś złotko, nigdy w życiu kurwa! nie pozbędziesz się mnie! — mężczyzna nachylił się nad fontanną i nabrał wody do ust by je przepłukać, a później wypluł ją gdzieś w bok, powtarzając to jeszcze kilka razy.

— pozbędę! — brunetka usiadła na murku fontanny z uśmiechem.

— tak? a jak? — wyższy uniósł głowę znad wody z uśmiechem, jako że opierał się o ten sam murek brodą, siedząc na ziemi.

— nie powiem ci, bo się obronisz! a ja jestem chętna na twoje pieniążki! — dziewczyna wciąż wesoło się śmiała i upiła whisky z butelki, podając mu ją po chwili.

— lubię cię taką — wyznał zadowolony przejmując trunek.

— jaką? — dziewczyna zmarszczyła brwi.

— taką promienną — powiedział upijając łyk z uśmiechem. — nawet bym powiedział, że jesteś teraz słodka.

— zaraz ci utopię mordę w tej fontannie! — odpowiedziała zabierając mu butelkę.

— chcesz mi dać buziaka, co? — ruszył brwiami, dumny z tego, że dziewczyna dostała rumieńców.

— kurwa miles, rzygałeś! — skrzywiła się i znowu wypiła trochę.

— no ta, a chlać po mnie możesz! — wskazał na butelkę oburzony.

— bo to jest alkohol, miles? al-ko-hol! on odkaaaża! — tłumaczyła pijana, nie kontrolując aż tak swojej gestykulacii.

— będziesz fajną żoną — wypalił równie pijany biorąc butelkę z powrotem.

— też będziesz fajnym mężem — pokiwała głową. — damy pieniążki biednym.

— raz na miesiąc — fairchild uniósł niewyraźnie palec wskazujący, próbując złapać dziewczynę wzrokiem.

— zgoda, mamy interes! — krzyknęła zadowolona i chciała mu przybić piątkę, ale skończyło się na tym, że poklepała go po głowie.

ich konwersację zakłóciła niespodziewana para kroków. królowa razem z dwójką nieznanych ludzi wyszła na dwór, zauważając nowożeńców przy fontannie.

— na boga, tu jesteście! — krzyknęła z ręką na sercu. — wy moje zakochane gołąbeczki, nie wiedziałam, że chcieliście czas dla siebie!

— oh, młoda miłość... — westchnęła z zachwytem jedna ze służacych.

niedługo potem miles odwrócił głowę w stronę fontanny i zwymiotował wprost do niej, wywołując u swojej żony kolejną falę śmiechu. wesele to przeszło do historii pod nazwą walentynkowej tragedii.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top