𝔾𝕖𝕥𝕥𝕚𝕟𝕘 𝕠𝕦𝕥 𝕠𝕗 𝕥𝕙𝕖 𝕘𝕣𝕒𝕪 𝕔𝕚𝕥𝕪. . .
lipiec; 1978
— Uciekaj!
Odepchnął policjanta. Zerwawszy się z miejsca, począł gnać — wprost przed siebie.
Jak najdalej.
Czuł się winien — że zostawił kumpla, nawet jeśli ten — poświęciwszy się — nakazał mu zwiewać.
Rozległy się strzały, przyspieszył zatem, unikając pocisków. Wbiegł do parku, tam zwolnił — nieznacznie — kryjąc się co i rusz; a to za drzewami, za opustoszałymi ławeczkami. Za ogromnym pomnikiem, gdzie, przystanąwszy, normował oddech. Płuca, trawione zmęczeniem, wręcz płonęły. Lecz w końcu, dysząc z wysiłku, uspokoił oddech.
Spojrzał w dół; na nadgarstki — skrępowane kajdankami, obolałe. Naprężywszy je, spróbował zerwać. Jedynym, co zyskał, to ból, jeszcze większy niż dotychczas. Zaklął siarczyście. Rozglądając się, ruszył dalej — szybkim, niezachwianym marszem, unikając przechodniów.
Gdzie miałbym pójść?
Mieszkanie — opustoszały, przeznaczony do rozbiórki, nieocieplony budynek. To tam — od lat — pomieszkiwał. Wraz z innymi doświadczonymi przez los, młodymi ludźmi.
Bał się — zobaczą kajdanki, przestraszą się. Wyrzucą go na bruk, by nie ściągnął policji — by nie narobił problemów.
Zastanawiał się, idąc dalej — mało uczęszczanymi dzielnicami, pod osłoną ciemności. Opuściwszy centrum — pieszo, w przeciągu godziny — zaszedł na stację.
Stację benzynową.
Z wahaniem, skrywając "bransoletki", wszedł do środka. Wyłapawszy wzrokiem automat — automat telefoniczny — ruszył ku niemu, spogladając przez ramię. Pracownika bądź pracowników nie było — w zasięgu wzroku, rzecz jasna. Mógł zadzwonić.
Wydostał pieniądze — kilka monet ze skradzionej przed miesiącem sumy; to wszystko, co miał, co zostało. Wrzuciwszy je, wykręcił numer. Liczył sygnały — z mocno bijącym sercem, ze strachem, że Hwa, zapewne śpiący, nie odbierze. Zwyczajnie zignoruje połączenie.
─ ꕥ ─
Siedział w ciszy.
Rozpamiętywał, tęskniąc za przyjacielem. Rozstali się dzisiaj, po kłótni, niedorzecznej sprzeczce, do której on — Seonghwa — dopuścił.
Co teraz?
Szukał Kanga. Jeździł po mieście — godzinami. Przemierzał je — kilkakrotnie. Niestety, bez skutku. Zaglądał w miejsca — z
pozoru niedostępne, odstraszające. Nie znał adresu, nie wiedział, gdzie Yeosang — owiany tajemnicą dwudziestodwulatek — mieszka.
Właśnie to — ta tajemniczość, ukrywanie prawdy — stanowiło powód; powód kłótni. Czego Park, obwiniając się, nie chciał. Lecz wzburzony, czujący rozgoryczenie — krzyczał. Na niego — przyjaciela, potrzebującego pomocy, wsparcia.
Potrzebującego miłości.
Zadzwonił telefon. Długi, przeraźliwie głośny dźwięk — wybrzmiawszy — rozdarł ciszę. Wytrącił Parka z zamyślenia; przywrócił do rzeczywistości. Do dużego pokoju, do okazałego domu na przedmieściach — domu po rodzicach, nieopisanej pamiątki, jaką pozostawili wraz ze śmiercią — tragiczną, w wypadku samochodowym.
Podniósłszy słuchawkę, nie odezwał się.
Czekał.
— Seonghwa. . .?
— Yeosang? — odpowiedział, zdjęty zaskoczeniem.
— Przepraszam cię, za wszystko. Ja. . . — zaczął tłumaczyć, nazbyt chaotycznie. — Nie mogę rozmawiać, nie mam już pieniędzy.
— Co się stało? Skąd dzwonisz?
— Ze stacji. Przyjedź, proszę. . . — rzucił rozpaczliwie. — Pomóż mi. . . Przepraszam za te wszystkie kłamstwa, nie mogłem. . .
— Już dobrze. — Uspokoiwszy go, dodał: — Zaraz będę. Nie ruszaj się stamtąd, już jadę.
Uzyskawszy adres, rozłączył się. Pognał do wyjścia, ciesząc się — że go odzyskał.
Tego, którego potrzebował.
Tego, który potrzebował — jego.
─ ꕥ ─
Jechali w ciszy.
W uciążliwym, przytłaczającym milczeniu.
Yeosang, siedzący nieruchomo, wgapiał się w nie — w raniące skórę, metalowe kajdanki. Wstydził się ich, zwłaszcza przed Parkiem.
Nie oceniał go — nie patrzył, jak na przestępce. W jego oczach, niesamowicie łagodnych, dostrzegł ulgę. Zaraz potem — niepokój. Wsiadłszy do auta, odjechali. Pogrążeni w myślach; z pozoru różnych, choć bardzo podobnych.
— Zaczekaj. Zdejmę ci je. . .
W skupieniu, nad wyraz sprawnie, pozbył się kajdanek. Odrzuciwszy narzędzia — na blat w garażu — chwycił za przedramiona. Przyglądał się niezbyt głębokim, ale bolesnym otarciom, na które, niezwykle przejęty, chuchał co i rusz.
— Dziękuję. . .
Usłyszawszy szept — bardzo cichy, tuż nad uchem — znieruchomiał. Uniósł głowę, spogladając w oczy spłoszonemu przyjacielowi. Wciąż czuł wstyd. Seonghwa, dostrzegłszy to, objął czarnowłosego, prowadząc do domu. Tam, pośród ciszy, usiedli — w przytulnym salonie, udekorowanym mnóstwem antyków.
Kang, przyciągnięty — bardzo delikatnie, wręcz czule — zamknął oczy. Leżąc — z głową na udach Parka — milczał, odpoczywając. Wszystkie myśli, wszystkie obawy — zniknęły. Skupił się — na dotyku, na leniwych, miarowych ruchach. Dłoń starszego, sunąca po włosach, dotknęła policzka. Pogłaskał go, tak, jak zawsze — z uczuciem, z niekłamaną troską.
— Cieszę się, że jesteś — wyszeptał Sangie. Spojrzał w górę, na przystojną, pogrążoną w półmroku twarz; twarz przyjaciela. — Nie chciałem kłamać, uwierz mi. . .
— Wierzę.
— . . .ale bałem się. Nie mam nic, jestem. . . złodziejem.
— Nie wiem, co zrobiłeś. Nie chcę wiedzieć. To nieistotne. Moje uczucia. . . nie zmieniły się, wciąż cię. . . — wstrzymał oddech — kocham.
— Kochasz. . . — powtórzył, jakby bezmyślnie; jakby nie rozumiejąc.
— Zaśnij, Sangie. Musisz odpocząć — wyszeptał. Począł śpiewać; znajomą im obu, spokojną piosenkę. Której często, zarywając noce, słuchali, zakochując się w sobie — coraz intensywniej.
Po raz pierwszy — tak prawdziwie.
─ ꕥ ─
Obudziwszy się — nad ranem, koło szóstej — obudził i Parka; niechcący, rzecz jasna. Leżąc w łóżku, jak najbliżej siebie, popatrywali w milczeniu, obserwowali się, obdarowywali nawzajem uśmiechami.
— Wszystko okay? Posmutniałeś nagle. . . — zmartwiwszy się, zapytał Hwa.
— To nie tak. . . — zapewnił. — Jestem szczęśliwy, bardzo szczęśliwy. Ale myślę, że. . . powinienem wyjaśnić, odkręcić te kłamstwa, które. . .
— Nie musisz. To przeszłość. Zaczynasz od nowa.
— A jeśli. . . jeśli ja chcę, byś wiedział?
— O czym?
— O tym, co było. Te kajdanki. . . Nie zastanawiasz się, nie jesteś ciekaw, co zaszło?
— Hm, nie ukrywam. . . — mruknął. — Dobrze, słucham cię, Sangie. Powiedz mi, o czym tylko chcesz. Ale potem. . .
— Tak?
— Zapominamy. Raz na zawsze. Obiecujesz?
Obiecał. Z uśmiechem. Przysięgnąwszy sobie — na małe paluszki — przeszli do sedna; Yeosang podjął wyjaśnienia.
— Jestem... To znaczy byłem — poprawił się — przestępcą. Kradłem, rabowałem, handlowałem tu i ówdzie. . .
— Narkotykami?
— Tak. — Umknął spojrzeniem. — Nie miałem wyboru. Musiałem. . . przeżyć. Życie na ulicy, mieszkanie w squatcie wśród podejrzanego towarzystwa. . . Miałem tylko piętnaście, no, prawie szesnaście lat. Byłem nastolatkiem, dzieciakiem, którego dręczyła. . . bezsilność, depresja. Bieda. Uodporniłem się w końcu — na to, co robię, na te wszystkie przestępstwa. Żyłem z dnia na dzień, tym nielegalnym życiem. Nie zastanawiałem się, co dalej. Straciłem nadzieję. Aż nagle, spotkawszy ciebie, dostałem szansę. Szansę, by podnieść się, by zacząć żyć. . . uczciwie, bez łamania reguł. Szczęśliwie. Skłamałem, bo. . . chciałem cię poznać, bliżej, sprawić, byś zainteresował się mną, byś nie porzucił — to dlatego wymyśliłem, zresztą naprędce, że jestem studentem, że moi rodzice nie żyją, że mieszkam kątem u znajomych, że nie mogę przyjmować gości. . . Wykreowałem siebie nieistniejącego, bo. . . tak cholernie mi na tobie zależało. Bo się zakochałem, po raz pierwszy. Nie chciałem tego zepsuć, tej naszej relacji, więc. . . kłamałem nadal, trawiony poczuciem winy. Bo brzydzę się oszustwem. Pożałowałem tego, wciąż żałuję, Seongie. Żałuję i przepraszam.
Skończywszy, odwzajemnił uścisk, przytulając się; skryty w ramionach, tego jedynego, najważniejszego, uspokajał się, walcząc z zawstydzeniem. Ze łzami — szczęścia, oczywiście. Ogromnych jego pokładów.
— Zapomniałeś już, Sangie? — zapytał, żartobliwie, obejmujący go mocno Hwa. — Bo wiesz, ja częściowo. Tego fragmentu, o tym, jak się zakochałeś, nigdy, przenigdy nie zapomnę.
— Zgrywus. — Uśmiechnąwszy się, przez łzy, uniósł głowę. Odwzajemnił pocałunek — niespodziewany, czuły gest, o jakim marzył. Od dawna.
Którego oboje skrycie pragnęli.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top