5.2. Chorobliwy Brak Czarownicy [Kaszubska Czarownica 5]
4. Nightcall
Miałam nadzieję na spokojny, choć samotny wieczór z herbatą i zleceniami z Trójmiejskiej Centrali. Nie czułam się źle bez towarzystwa, lubiłam szum wiatru, mgły i otaczającą ciemność. Nie bałam się pohukiwania sowy ani wycia wilków. Nie miałam nawet nic przeciwko nietoperzom i pająkom. Mój plan w ciągu dnia i wieczorem zakładał koncentrację i odhaczanie zadań z listy jedno po drugim. Siedziałam na sofie z laptopem na kolanach i zajmowałam się kasowaniem spamu na Forum Czarownic.
Bronisław Bies miał romans z Wróżką? Możliwe. Łączyło go też coś z babcią Lubą? W młodości, niewykluczone. Diabeł miał w sobie mnóstwo uroku, podejrzewałam, że kiedyś był bardzo przystojny. Rzeczywiście, miał szatański uśmiech, fajne poczucie humoru, ale nie zalewały mnie podniecające dreszcze, kiedy szłam z nim pod rękę. Moglibyśmy obejrzeć jakiś film na laptopie w walentynkowy wieczór, ale czy byłby zainteresowany spędzaniem czasu z taką niedorobioną wiedźmą, jak ja, skoro miał do dyspozycji całe piekło?
— Kasiu — usłyszałam szept. Gryf podeszła do mnie na paluszkach, kiedy przysnęłam na sofie.
— Kasiu, chyba coś się stało z Arturem. Nie chce się ze mną bavić. Chciałam go rozveselić i ugryzłam go v ogon, ale on nie vstaje.
— Auuu... — stękał Artur. Przelewał się przez ręce, nie mógł ustać na nogach. — Miauuuu... — jęczał.
— Z tobą to je krziż swiãti. Falka, potrzebny jest weterynarz, ale on nie przyjedzie do nas na wizytę. Byłoby fajnie, gdybym miała samochód, sąsiadów, albo przyjaciół, albo kogokolwiek do pomocy. Ewentualnie, sprawną drugą rękę — niestety, nic z wymienionych rzeczy nie pojawiło się magicznie, mimo że bardzo tego chciałam.
— Bron... on nas teleportuje — wysapał kocur.
— No dobrze ... — zawahałam się, ale nie widziałam innego wyjścia.
— Bron! Bron! Diable! Wzywam cię! — krzyknęłam.
— Nie, Kasia, zadzwoń do niego. On odbiera telefon — wysepleniła Falka.
— Niech to diôble wezna! — zaklęłam, ale jedną ręką zaczęłam nerwowo szukać pod B — jak Bronisław Bies, pod D — jak diabeł, ale ktoś wybitnie utalentowany wpisał numer pod P.
— P jak piekło — powiedział Bron, wyłaniając się z zielonkawych oparów w soczyście pomarańczowym, dwurzędowym garniturze. — My też mamy dzisiaj spotkanie na wyższym szczeblu.
— Bron, proszã, pomóż. Szybka teleportacja, dwie osoby, ulica Różana numer dwa. Ja i Artur. Nie wiem, co mu jest.
Diabeł nie tracił czasu, spojrzał na wizytówkę, którą ściskałam przed sobą, chwycił kota, objął mnie w pasie i skinął głową.
— "Beam me up, Scottie" — zażartował, powietrze zafalowało mi przed oczyma i w mgnieniu oka staliśmy przed niedużym budynkiem lecznicy.
— Dzãkujã... — zachwiałam się, stając jedną nogą na krawężniku, a drugą na ulicy, ale Bies mocno mnie trzymał.
— Później podziękujesz. — Podał mi kota. — Leć, bo zaraz zamykają — rzucił od niechcenia i zniknął za rogiem.
Jeszcze wtedy nie wiedziałam, jak ryzykownie zaciągać długi u Biesa. Wydawałoby się, że ciągle jest w pogotowiu i bezinteresownie okazuje zainteresowanie, jednak kiedy mówiły o nim siostry Czarownice, czułam, że ma to wszystko jakieś ukryte znaczenie. Drugie dno.
5. Rescue me
Przychodnia Weterynaryjna Adama Ceynowy mieściła się w prywatnym domku jednorodzinnym. Klasyka rodzimej architektury, w postaci PRL-owskiej kostki była prosta w przebudowie i modernizacji, nie zyskiwała przez to niestety ani elegancji, ani uroku. Lecznica zajmowała pomieszczenia na parterze, a piętro pełniło funkcję mieszkania.
Drzwi wejściowe zdobił świerkowy wianek z lampkami i czerwonymi serduszkami.
— Kogo tam jeszcze licho niesie! — odezwał się tubalny głos, kiedy tylko wtoczyłam się do środka.
— Witôjtaż, doktorze. Ja z chorym kotkiem. Wiem, że już późno, ale wróciłam do domu, a on już źle się czuł. —- Nie mogłam wydusić słowa, tuląc do siebie jęczącego Artura.
— Musi pani przyjść rano, już zamykamy... — powiedział rosły i lekko rudawy młodzieniec w zielonym kitlu.
— Co ty chrzanisz! Jak jutro!? — zagrzmiał znajomy głos z zaplecza. — Kobieta przyszła z chorym, a ty śmiesz odmówić?! Jesteś weterynarzem, czy akwizytorem!?
Po chwili drzwi otworzyły się z impetem, a niepozorny facet wszedł tyłem, z wielkim styropianowym pudłem w rękach. — Sebek, migusiem mi te próbki zawieź do laboratorium. Ino na jednej nodze! — rozkazał.
Adam Ceynowa zmierzył mnie obojętnym wzrokiem, zatrzymując go na mojej lewej ręce wiszącej w kolorowym temblaku, złapał się pod boki i westchnął. Całe jego sto siedemdziesiąt pięć centymetrów wzrostu aż zafalowało.
— Artur, chłopie, co z tobą — zwrócił się bezpośrednio do kota i wziął go pod pachę, a mnie olał. — Ale żeś sobie moment znalazł. Nie dało się poczekać do rana? Chodź, zrobimy ci USG, zbadamy serduszko, pobierzemy krew....
Na słowo krew, Artur otworzył jedno oko.
— Brzuszek... boli.... — wystękał.
— Brzuch go boli — wytłumaczyłam.
— Kaśka, słyszę, nie jestem głuchy! Też go rozumiem. Kiedy ty paplałaś na lewo i prawo, o tym, że jesteś czarownicą, ja milczałem i robiłem z tego użytek. Ciebie nadal mają za wariatkę, a ja jestem wartościowym członkiem lokalnej społeczności.
— Adam, nie jesteś członkiem, tylko fiutem! Mogłeś mnie przed tym uchronić, gdybyś choć pisnął słówko, że gadasz ze zwierzętami!
— Nie mogłem! Poza tym nie mówi się fiut, tylko penis. Wyjdź, bo mi przeszkadzasz — warknął.
— Nie — jęczał słabo Artur. — Boję się. Musi zostać.
— Wébrojił, a terô sã bòji jak kania na św. Jana! [Nabroił]
— Arturku, doktor Adam jest najlepszym weterynarzem, jakiego znam — uspokajałam kocura, a braciszek trochę się udobruchał. Komplementy zawsze mu służyły. — Czëdélc [głupek] — pomyślałam.
— Dziwię się, że jeszcze żyjesz Arturze, bo dawałem ci góra rok z chorym sercem. Tak czy siak, gratuluję. — Zaczął obmacywać kota od czubków uszu po ogon, zmierzył mu temperaturę i ciśnienie, na co Artur przystał z niemą obojętnością, po czym przygotował go do USG.
— Zaraz zobaczymy czy moje podejrzenia się sprawdzą — mówił niskim, wibrującym głosem. W jego zielonych oczach świdrowały wesołe chochliki, ale kiedy zerkał na mnie, zmieniały się w kryptonit i gotów był mordować spojrzeniem. Owłosione ręce weterynarza w gumowych rękawiczkach, jeździły aparatem po ogolonym do zabiegu kocim brzuchu.
— Pęcherz w porządku, śledziona niepowiększona ... Arturze, czy chcesz nam coś powiedzieć, zanim dotrę do tej imponującej zawartości twojego brzuszka? — mówił, patrząc w monitor. — Mamy tu klasyczną ilustrację do wierszyka „Chory kotek".
— Kaśka, on się po prostu przeżarł myszami — powiedział po chwili Adam. — Podam mu pastę, środek przeciwbólowy, przeciwzapalny i rozkurczający. Nie ma gorączki, nie wymiotuje ani nie ma biegunki? Niech pije wodę i odpoczywa. Jeśli jutro mu nie przejdzie, przyjedźcie do kontroli. W godzinach pracy. A teraz żegnam, zamykam już.
Odwrócił się plecami, zaczął zdejmować rękawiczki, maseczkę, czepek i fartuch. Policzki miał zaczerwienione, pełne usta zaciskały się w prostą linię, a silny podbródek z kwadratową szczęką drżał od bolesnego szczękościsku. Otarł wierzchem dłoni nieduży, orli nos. Szopa lekko falowanych włosów koloru siana przypominała wronie gniazdo. Rzeczywiście byliśmy podobni.
Kolejny, który miał na mnie silną alergię, co dowodziło tylko znanej teorii, że z rodziną najlepiej wychodzi się na zdjęciach.
— Gdzie masz transporter, Artur?! — zwrócił się do kota.
— Spieszyliśmy się, nie wzięłam — powiedziałam opuszczając oczy. — Spanikowałam, przywiózł mnie znajomy.
— Odbierze was, czy zamówisz sobie taksę? — patrzył na mnie już chłodno, bez śladu emocji, z rękami w kieszeniach jeansów. — Zapomniałaś nawet kurtki, Kaśka, co z tobą? Mieszkasz tu w okolicy, że przyjechałaś akurat do mnie?
Nic nie odpowiadałam, Artur też siedział na ladzie w recepcji i milczał. Żadna taksówka mnie nie weźmie z kotem.
— Za wizytę należy się sto złotych — powiedział ostro. — Zapłacisz?
— Zapłacę, oczywiście, zapłacę — przytaknęłam, kartę i telefon miałam zawsze przy sobie.
Podał mi paragon i wrócił do gabinetu, trzaskając drzwiami, a ja wyszłam przed budynek, tuląc kota.
— Nie pamiętam go. Nawet nie wiedziałem, że masz brata. Straszna menda — zauważył Artur.
— Nie, kochany. Nawrzucaliśmy sobie trochę ostatnio. Nie powinnam była tak ostro. Mogłam też go przeprosić.
— Jo, mogłaś przeprosić — powiedział Adam, wychodząc przed lecznicę. — Odsuń się, bo zamykam.
Długo brzęczał kluczami, sapiąc przy tym i stękając.
—- Zasłaniasz mi światło, nie mogę znaleźć tego właściwego — warczał. — Ostatni raz pytam, bo żal mi Artura. Masz jak się dostać do domu?
— Nie. Nie mam.
— Chodź, odwiozę cię — rzucił w powietrze i nawet nie zaszczycił mnie spojrzeniem.
Nie odezwał się całą drogę, żeby pod bramą mojej małej chatki zażartować.
— Ach, no tak. Mogłem się spodziewać. Stary Szymański mówił, że znalazł jakąś idiotkę chętną na tę działkę koło czarciego kręgu. Mogłem się domyślać, że chodzi o ciebie.
Już chciałam podziękować i spytać, ile mam mu oddać za paliwo, ale Adam złapał mnie za rękaw.
— Poczekaj, siostra. Jeśli nie chcesz przeprosić mnie pierwsza, nie licz, że będę ci pomagał. Jednak — zawiesił głos dla lepszego efektu — nie mam ci za złe zachowania na pogrzebie Marianny. Sam nie byłem przy zdrowych zmysłach. Starała się być przyjaciółką dla ciebie i najlepszą żoną dla mnie. Już dawno chciałem ci to powiedzieć, ale teraz twoja kolej. Zadzwoń.
Wysiadłam z auta, trzaskając drzwiami, zagryzając z całej siły zęby i prawą pięść. Adam nie miał nawigacji, najprawdopodobniej znał dobrze drogę, bo już nie zawrócił i odjechał w siną dal.
—Jakieś wyjaśnienia? — wymruczał Artur.
— Najpierw chyba ty — powiedziałam, drapiąc kota po grzbiecie. — Ile było tych myszek? Z cztery?
— Osiem — wybąkał zawstydzony.
6. Anti-Hero (It's me. Hi. I'm the problem, it's me)
Nie utrzymywałam bliskich kontaktów z rodziną, od kiedy obowiązek opieki nade mną przejął Sabat. Brat nie do końca rozumiał, dlaczego nie chciałam zostać w domu. Zaraz po maturze wyjechałam do Gdańska, potem zaczęłam studia i związek z Markiem przerodził się w coś więcej.
Gładziłam kocie futro, a wspomnienia ustawiały się w kolejce, inicjując kolejną gonitwę zagmatwanych myśli. Przymknęłam oczy.
Nastoletni Marek, z dłuższymi włosami, związanymi w supełek na czubku głowy, przygryzając źdźbło trawy, stał oparty zawadiacko o płot z grubych desek. Znowu było lato, a ja miałam na sobie krótką sukienkę na ramiączkach i sandały. Na mój widok uśmiechnął się nieśmiało, a ja spuściłam wzrok, wspominając poprzedni wieczór.
Kusiły mnie jego blade, miękkie usta, nienasycone pierwszymi pocałunkami. Rozpalały żar pragnieniem, które jeszcze nie przerodziło się w miłość. Chciałam wyszeptać mu do ucha wszystkie obietnice skrywane w młodym sercu. Marek objął mnie szczupłym ramieniem i całą szczerością infantylnej, kilkugodzinnej tęsknoty, zanurzył twarz w moich włosach i pocałował mnie w czubek głowy. Poznaliśmy się poprzedniego roku w wakacje, ale dopiero po jakimś czasie niewinne pocałunki zaczęły nabierać rumieńców.
Zakrztusił się, kiedy na horyzoncie zobaczył mojego brata, sunącego groźnie jak byk po zarośniętej ścieżce, prowadzącej nad jezioro.
— Mówiłem ci, żebyś odpieprzył się od mojej siostry. Prosiłem. Ostrzegałem cię. Nadal nie dociera? — Adam ostentacyjnie podwijał rękawy kraciastej koszuli. — Wëpierdalaj stąd!
— Nic ci do tego, Ceynowa — odpowiedział opanowany, kilka lat od niego młodszy chłopak.
— Zostaw moją siostrę. Nie będzie twoją kòchanką. To nie jest dziewczyna dla ciebie. — Adam chwycił mnie za rękę i usiłował odciągnąć na bok. — Nie zadajecie się z takimi jak my.
— Nic nie robiliśmy! Raptem parę razy mnie pocałował. Sam się odczep, Adam! — krzyknęłam na brata.
— Marek, o co mu chodzi? — spytałam. — Wytłumacz mi. Rozmawiałeś z nim?
— On ci nic nie powie. Zabawi się, a potem cię zostawi! — Brat pociągnął mnie za rękę, ale się wyrwałam.
— Marek, o czym on mówi? Czy to prawda?!
—- Rodzina Serafinów ma korzenie wśród Elfów. Należymy do jednego z bardziej znanych klanów. Kasia to po części prawda, ale ja taki nie jestem, nie wykorzystam i nie rzucę cię.
— Co ty gadasz, Marek?! Elfy są w bajkach. U nas na Kaszubach nie ma elfów, krasnoludków, wampirów ani czarownic.
— Kaśka, chodź do domu. Wykorzysta cię i zaraz o tobie zapomni. — Adam złapał mnie za ramię. Poczułam, jak prąd przeszywa moje ciało, odwróciłam się i przywaliłam mu z całej siły, pięścią w twarz.
Marek zadzwonił po karetkę, bo nie mogliśmy zatamować krwotoku, Adam trafił do szpitala ze złamanym nosem. Wróciliśmy do domu umazani krwią i przestraszeni. Za karę do końca wakacji miałam szlaban na wychodzenie z domu, pomagałam rodzicom na farmie, a potem przy żniwach.
Marek napisał do mnie kilka listów, wyjaśniając wszystko w żartobliwy sposób. Nie umiałam romansować korespondencyjnie, więc uciekałam przez okno, a on zakradał się po zmroku pod furtkę i szliśmy nocą nad jezioro, kiedy wszyscy już spali. Musiałam go pilnować, bo w nocy straszne kiepsko widział.
Wbrew wszelkim przeciwnościom, chcieliśmy dotrzymać swoich słodkich, naiwnych obietnic.
Artur mruczał mi na kolanach, a ja zasnęłam na siedząco na sofie, zatapiając się we wspomnieniach.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top