12.2. Z rodziną najlepiej... (koci sabotaż)

Dalszy ciąg świąt Wielkanocnych...

Siedziałam przy wyspie kuchennej na wysokim stołku, w szlafroku, a żołądek zwijał mi się w skurczach spowodowanych pozostawionym przez Marysię niepokojem. Zapijałam gorzki poranek czarną kawą, i tak nie mogłam spać. Wpatrywałam się w rząd ugotowanych poprzedniego dnia jajek; łupiny cebuli nadawały im ciepły, głęboki odcień brązu, zbliżony do koloru włosów mojej siostry — idealnej córki, żony i pani domu. Zaczęłam bezmyślnie wydrapywać na pękatych skorupkach ochronne runy: najprostsze symbole życia, miłości, zdrowia i pomyślności. Ach, gdybym tylko mogła zabezpieczyć własną duszę przed wszystkimi złymi przeczuciami, które trafiły pod mój dach... nie wżerałyby się z taką siłą.

W większym gronie razem z Justynką, Helą i Mają wypełniłabym swój rodzinny obowiązek, napełniając serce śmiechem, a brzuch szarlotką. Skupiłabym się na błahostkach, ewentualnie wspomnieniach wesołych wydarzeń albo aktualnych wiejskich ploteczkach. Tymczasem skończyłam zdołowana; miałam wrażenie, że obydwie młodsze siostry coś przede mną ukrywały, jakby działały w zmowie.

— Niechybnie coś knują. — Artur śledził moje ruchy spod półprzymkniętych powiek, ale wiedziałam, że potrafiłby z przerażającą precyzją odtworzyć każdy z nich. Był wiernym towarzyszem, zawsze gotowym, by stanąć w obronie, albo wytknąć jakiekolwiek potknięcie. — Odpuść Kaśka, daj już spokój. — Przeciągnął się, cicho zamruczał i oblizał się na widok ugotowanych jajek. — Nie spadłoby ci jedno? Mam ochotę na przekąskę. O! Mam jeszcze jeden pomysł — uśmiechnął się pod wąsem. — A może ustawisz w kątach miseczki z mlekiem? Zwabisz do domu dobre duszki?!

Przewróciłam oczami, ignorując jego kpiarski ton.

— Na co mi duszki, jak tu same szkòpce na pòlach? (pełno myszy). Myszy wchodzą jak do siebie, witając się w drzwiach z grubym, przeżartym kotem.

Artur przymknął jedno oko, mrugając do mnie łobuzersko.

— Po co się tak od razu złościć, Kasiu. Na myszy poluje Falka. Coś cię trapi i obydwoje to wiemy. Zły humor u czarownicy zwiastuje deszczową wiosnę.

— Może po prostu za bardzo skupiam się na sobie. Ta miejscówka wzmaga efekt melancholii — powiedziałam cicho.

Wydrapywałam wzory na pisankach z coraz większą zaciekłością, przelewając w świąteczne zygzaki cały niepokój, żal i złość. Wracały do mnie lata, kiedy czułam się we własnej rodzinie jak intruz, a wizyta Marysi rozdrapała dawne rany.

Nagle Artur zeskoczył z antresoli i wylądował obok mnie tak cicho, że zamyślona i wsłuchana w tykanie zegara nie zauważyłam go, dopóki nie strzelił głową baranka.

— Zobaczymy, co wyniknie z tych twoich run na jajkach. Bo, hm... może cię to zaskoczy, ale dodałem od siebie małe zaklęcie. Ot, żeby nie popękały w gotowaniu.

W tej chwili ciszę rozdarł dźwięk klaksonu, który obudziłby nawet trupa w stanie rozkładu. Przestraszony kocur dwukrotnie zwiększył swoją objętość, wyginając grzbiet w pałąk, a ogon zjeżył mu się jak szczotka. Zielone oczyska stały się większe niż sygnalizacja świetlna. Napiął waleczne ciałko, gotowy do obrony. Ja, po prostu dostałam zawału.

Powoli otworzyłam drzwi, przygotowana na wszystko, począwszy od skarbówki, sanepidu, po lądowanie UFO. Zaciskając z całej siły dłoń na klamce, drugą ręką formowałam kulę ognia, na wszelki wypadek, gdyby to był... na przykład Bron.

— Ciociuuuuu... — Rozwrzeszczane dziecko wpadło do salonu niczym pocisk armatni. Na progu stała Justynka, zasłaniając roześmianą twarz wiązką wierzbowych witek.

— Przepraszam, że nie przyszłam wczoraj. Kazałam Marysi kłamać, bo wy dwie miałyście więcej spraw do omówienia. — W jej głosie pobrzmiewała autentyczna skrucha. — Nieważne, czy mi wierzysz, czy nie... w każdym razie ubieraj się, lecimy święcić jajka.

— Nie zdążyłam wziąć prysznica, no a poza tym, czarownice nie chòdzą do koscela (nie chodzą do kościoła).

Ale my pòczekómë!

Usłyszałam przeciągłe miauknięcie i napotkałam błagalny wzrok Artura, tulonego przez lepkie rączki Majeczki.

— Idź, tylko je stąd zabierz — wysyczał. — No, chyba żebyś jednak miała zamiar zabrać mnie ze sobą?

❖❖❖

Przechodząc przez park w stronę kościoła, mijaliśmy tabuny ludzi. Patrzyli na nas podejrzliwie, prawdopodobnie nie kojarzyli, że jesteśmy spokrewnione. Całe rodziny tłoczyły się przed wejściem, ubrani w odświętne płaszcze, kapelusze, z koszami pełnymi tradycyjnej kaszubskiej święconki. Nie śmiałabym kpić z katolickich obrzędów ani śmiertelnie poważnego nadęcia na twarzach wiernych. Nie lubiłam tych "obowiązkowych świąt" w kalendarzu, które trzeba było odhaczyć, by zadowolić rodzinę i nie rzucać się w oczy.

Powietrze przesycał wczesnowiosenny chłód, a lekkie podmuchy wiatru unosiły białe serwetki, odsłaniały pisanki, wypieki, pęta swojskiej kiełbasy. Siostra pociągnęła mnie za rękaw, podeszłam więc bliżej, ustawiłyśmy swoje koszyki w gąszczu kolorowych wstążek, bukszpanu i żonkili. W duchu błagałam, żeby nikomu nie przyszło do głowy zajrzeć do mojej święconki, w której oprócz jajek było dokładnie to, co miałam w lodówce, łącznie z rzodkiewką.

Jasnozielone zielone listki brzóz delikatnie drżały, podsycając podniosłą atmosferę.

Wiatr wzmagał się. Spoglądałam z niepokojem w niebo. Deszcz zniszczyłby tak pięknie przygotowaną ceremonię. W oddali zauważyłam Marysię. Otulona kaszmirowym płaszczem uśmiechała się zza ramienia dżentelmena w krótkiej kurtce, z kaszkietem na łysej czaszce. Przez chwilę miałam nawet ochotę zrobić zdjęcie i zapytać później siostry o lokalne „who is who".

Niestety, pojawił się ksiądz, wpatrując się rozanielonym głosem w zebraną trzódkę i uginający się pod ciężarem dobrodziejstw stół. Zaczęły się smętne zawodzenia, choć przyznam, że chór kościelny mieliśmy w Wyczeszewie nawet niezły.

Kątem oka dostrzegłam przesuwające się nad nami cienie.

— Jednak będzie padać, a ja nie mam parasola — mruknęłam cicho.

— Cholipa, to nie chmury, tylko latawce! — szepnęła Justyna, chwytając mnie za rękę. — Nie możemy się ujawniać, Kaśka. Weź głęboki oddech, zaraz odlecą. Musiały coś zwęszyć.

— Lëzë*? Pod samym kościołem? Nie ośmieliłyby się!

— Musiały przylecieć z wiatrem. Oby nikogo nie porwały w biały dzień!

Powietrzne demony, w postaci obłoków ciemnego, szponiastego dymu usadowiły się w koronach drzew. Jakby czekały na przedstawienie lub otwarcie stołówki. Marysia nerwowo spoglądała to w naszą stronę, to na dach plebanii, gdzie nawet wśród wron siedzacych na kalenicy zapadło nerwowe podniecenie.

Wśród zebranych parafian panował spokój.

Jak spod ziemi wyrosła obok mnie druga siostra.

— Żadnych gwałtownych ruchów — syknęła.

Proboszcz sowicie skropił stół, kosze i wiernych, święcona woda chlapała na wszystkie strony, podejrzewam, że i latawcom się oberwało.

— Słyszysz? — chciałam coś powiedzieć, ale na szczęście moje słowa zagłuszyła kolejna pieśń.

Koszyki na stole drżały, jakby wibrowały od środka. Wszystkie oczy zwróciły się w stronę mojego, który podskakiwał najmocniej. Jajka zaczęły pękać jedno po drugim, a zza cienkich skorupek wyłaniały się malutkie, żółte główki. Pierwszy kurczak mógł być przecież żartem. Chwilę później wielkanocne święconki opanowały zdezorientowane pisklaki.

Dzieci wrzeszczały z radości, ksiądz otworzył szeroko oczy, z trudem utrzymując równowagę.

— Matko Boska, czy to... cud? — wykrztusiła zszokowana parafianka, patrząc na kręcącego się wokół koszyka kurczaka.

— Cud? Prędzej przeklęty TikTok i inne jutuby! — burknął ktoś z tyłu.

— Niech ktoś złapie ten drób, bo zaraz pospadają ze stołu i się zabiją! — krzyknęła jakaś bystra dziewczynka z chóru.

Demoniczne latawce na drzewach trzęsły się z radości, czekając, aż ktoś w końcu zasłabnie. Co chwilę rozlegał się krzyk mdlejącej babci czy dziadka, wtedy zrywały ludziom z głów czapki, targały szaliki, próbując wyrwać też duszę. Do wrzawy dołączał sygnał zbliżającej się karetki, a my nie mogłyśmy nic zrobić.

Ksiądz usiłował uspokoić gawiedź. Uśmiechałam się krzywo, próbując powstrzymać śmiech. I tak będzie na mnie, zawsze obrywało mi się od rodziny.

Plotki rozeszły się po Wyczeszewie szybciej niż poranna mgła. Już na kolejnym święceniu pojawił się samochód lokalnej stacji telewizyjnej, sytuacja powtórzyła się — dokładnie tak samo, gdy jajka zetknęły się ze święconą wodą, wykluwały się z nich żółte kurczaki.

Fakt, że tylko jaja barwione na brązowy kolor miały w środku niespodziankę, nie umknął mojej uwadze. Nie było ich znowu tak dużo, może ze trzydzieści. Magia internetu, czy prawdziwe czary? To w zasadzie żadna różnica. Pozostawało jedno pytanie, a ja miałam pewne podejrzenia.

— Marysia, co zrobiłaś z resztą jajek, które wspólnie przygotowałyśmy? — Musiałam najwidoczniej przeprowadzić prywatne śledztwo.

— Nic, tradycyjnie rozdałam rodzinie i sąsiadom, pracownikom gospodarstwa. Na szczęście. Zawsze tak robię. — Nerwowo odgarnęła włosy za uszy. — To były normalne jajka od kur, sama je zbierałam. No nie patrz tak na mnie, Kaśka. Nic nie zrobiłam, prędzej ty. Wieść niesie, że nie jesteś najlepszą czarownicą świata.

Dzéwczë, ùdlezmë z pòdzôrë(Dziewczyny, zejdźmy z widoku) Możecie się kłócić gdzie indziej — zaproponowała rozsądnie Justyna. — Nie potrzebujemy kolejnego przedstawienia. To pòwùni nie Kasia. Òdpòwiész mi prawda? (To na pewno nie Kasia. Prawda?) — Sondowała mnie wzrokiem, takim, jakie zafundować potrafi tylko młodsze rodzeństwo.

— To zdecydowanie nie ja! W żadnym wypadku!

Koło południa proboszcz rozgonił wszystkich gapiów, włącznie z nami.

— Pani Szymańska — zwrócił się do Marysi. — Pani zabierze siostry do domu, a wieczorem zapraszamy na Misterium. A teraz idźcie się napić ciepłej herbaty. Obiecuję, że zajmę się tym dowcipnisiem osobiście. — Mrugnął do nas okiem spod krzaczastych, czarnych brwi. — Nie pozwolę, by w mojej parafii odbywały się jakieś szatańskie praktyki.

❖❖❖

Artur, zadowolony z siebie czekał już przy furtce na mój powrót. Jak gdyby nigdy nic lizał łapkę, a jego wibrysy aż trzęsły się z podniecenia. Wyglądał, jakby miał zaraz wyskoczyć z futra.

— No i jak, jak było? — dopytywał, skrywając pod wąsem chytry uśmieszek. Wszedł za mną do domu.

— Artur, doigrasz się kiedyś. Przysięgam, że przerobię cię na miotłę! — warknęłam, zdejmując płaszcz. — Doszczętnie cię posrało?

— Ja? Dlaczego podejrzewasz akurat mnie?

— Bo cały wieczór kręciłeś się wokół jajek. Cholera wie, co z nimi zrobiłeś!?

— Winny w stu procentach, przyznam nieskromnie. Ja tylko dodałem do łupin z cebuli trochę magii. Tyle razy narzekałaś na nudne ceremonie! — mrugnął do mnie niewinnie.

— To miały być spokojne święta, a nie kocia wersja sabotażu! Cała wieś będzie gadać, że rzuciłam zaklęcie na święconkę. Ksiądz prawie dostał zawału, a Marysia patrzyła na mnie jak na opętaną!

Artur westchnął z wyższością, machając ogonem.

— Przynajmniej przez chwilę było ciekawie.

— Wiesz co? Nie, nie było ciekawie! Tak wielka koncentracja magii przyciągnęła demony i mogła się komuś stać krzywda! Bucu ty jeden! — Machnęłam na kota ścierką kuchenną. — Pierwszy raz pojawiłam się pod kościołem i od razu taka wtopa! Ludzie zawsze gadali, że "Kasia to jakaś dziwna". A teraz będę już nie tylko dziwna, ale i "podejrzana". Babcia Agata zawsze mówiła, że czeka mnie proces za czary!

Oczywiście, Artur był zadowolony jak nigdy. Kiedy usiadłam na sofie, żeby zebrać myśli, łasił się do mnie, mrucząc z satysfakcją.

— Wiesz, Kasiula, z tymi kurczakami to była tylko rozgrzewka. Co by było, gdybym dolał koncentrat magii do wody święconej. — Mrugnął, jakby naprawdę planował kontynuować ten "żart". — Wyobraź sobie te zmieniające się kiełbasy — w krowy i prosiaki! Mam marzyć dalej?!

Spojrzałam na niego z irytacją, ale trudno było zdusić śmiech.

— Ty — wytknęłam go placem — jeśli jeszcze raz coś takiego wywiniesz, przisãgóm wsadzę cię do wiklinowego koszyka, dorobię zajęcze uszy i sam zostaniesz święconką.

Artur zamruczał. — A wtedy naprawdę zasłużyłbym na proces za czary, nieprawdaż?

Czarownica—wariatka i kot—sabotażysta, zgrany duet. Z gryfem w komplecie — tercet doskonały.

W duchu wzruszyłam ramionami. W końcu miałam już gwarantowane miejsce w piekle — o to zadbał diabeł Bies. A zresztą, kto powiedział, że życie wiedźmy na kaszubskiej wsi ma być łatwe?

Oszczędziłam Arturowi tyrady, lub raczej przesunęłam ją na inny termin, bo na tarasie wylądowała Falka. Nie chciałam robić mu obciachu.

Skupiłam się na krojeniu składników sałatki warzywnej, a po chwili dotarły do mnie urywki rozmowy...

Widziałam ich z kuchni. Te dwa młokosy urządziły sobie sesję terapeutyczną! Na mój temat!

— A co z nią? — zapytała cicho Falka.

— Może tak naprawdę nigdy nie miała wyboru — szepnął kot, spoglądając na gryficę z błyskiem w oku. — Odeszła z Markiem, bo on był też samotny. Potrzebowali siebie, nawet jeśli to, co ich łączyło nie było miłością.

— Oj, było miłością, było... — zagdakała zadumana i strosząc piórka, przysunęła się bliżej kociego brzucha. To miejsce przyciągało ją jak magnes. — Może Marek był tylko pretekstem i może chciała uciec, ale kochała go.

— Odeszłaby, tak czy siak. Dusiła się od tych ciągłych oczekiwań, obowiązków, schematów i hałasu. A potem tak samo: wybrała mnie i od elfa też zwiała.

— Od vilkołaka róvnież.

Poczułam, że coś we mnie pęka; wierzchem dłoni ocierałam łzy. Miałam wrażenie, że ugrzęzłam. 

Najwyraźniej wciąż czekałam, aż ktoś mnie uratuje, powie, że wybrałam właściwie, poklepie mnie po ramieniu.

— A jeśli naprawdę nie mam żadnego planu na życie? — westchnęłam zbyt głośno.

Falka jak fryga wskoczyła do domu, wdrapała się na krzesło i spoglądając uważnie na blat, skrzywiła się z dezaprobatą.

— Kasiu, nie potrzebujesz planu — powiedziała z niezwykle mądrym wyrazem dzioba. — V głębi serca viesz, co jest vażne. Masz vspaniałe vartości, swoje priorytety, nie pozwól, by przytłoczyły cię vątpliwości. Ja i Artur zavsze staniemy v tvojej obronie. — Zezowała na kota, sprawdzając, czy dobrze nauczyła się swojej kwestii. — A teraz poproszę jedno jajko.

Jej słowa były jak balsam na moją duszę, mimo że gra aktorska wychodziła tej dwójce jeszcze słabo.

Ostatnie niespodziewane spotkania z rodziną dały mi do myślenia, jednak z każdym krokiem oddalałam się, od tradycji i Kaszub. Czułam nieprzezwyciężoną chęć, by uciec jak najdalej i nigdy już nie wracać. Ale nie było dokąd.

— Może nie powinnam rezygnować z tych wszystkich obrzędów Wielkanocnych. Zajęłabym czymś ręce i glowę — powiedziałam cicho. — Może... może to część mnie, której zaniedbywanie sprawia, że czuję się pusta. Chyba jednak powinnam przyjąć zaproszenie i pojawić się jutro u rodziców na świątecznym śniadaniu.

Kot zmrużył oczy, jakby rozważał moje słowa, jednocześnie zerkał w stronę pozostałych w koszyku jajek.

Jacz chcesz — mruknął.

❖❖❖

Lëzë* — Potrafiły wciągnąć człowieka w wir powietrzny, mimo powiązań z siłami atmosferycznymi częstym widokiem bywały latawce i latawice ginące od rażenia piorunem w trakcie burzy.

https://ozdoby-wikingow.pl/z-wierzen-slowian-latawce/

https://blog.slowianskibestiariusz.pl/bestiariusz/demony-powietrzne/latawiec-latawica/

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top