10.4. Guzik z pętelką [Kaszubska Czarownica 10]

Chwilę wcześniej

Kiedy chowańcy Czarownicy wrócili ze spaceru, nad lasem niebo przypominało już atrament. Kasia nie pozwalała snuć się po zmroku, z uwagi na ich bezpieczeństwo. Magiczne zdolności to jedno, a zdrowy rozsądek nie raz uratował kota, który nie zauważył kół rozpędzonej kurierskiej furgonetki i skończył sztywny na poboczu. Brutalne, ale prawdziwe.

— O cholera! — zaklął Artur, widząc zamkniętą furtkę i zgaszone światła. — Chyba poszła nas szukać. Będą zjeby.

— O cholera! — powtórzyła jak echo Falka.

— Coś się święci! — powiedział Artur. Spojrzał na ciemniejące okna domku, które wyglądały jak puste, czarne oczy, wyczekujące na coś groźnego. Rozglądał się nasłuchując, ale nie słyszał nawoływania.

— Coś się śvięci! — wysepleniła Falka.

— Nie papuguj! — zezłościł się Artur.

— Nie papu... — zawstydziła się Falka.

— Hahahaha! Mam cię, młoda! — zarechotał kocur. — A tak serio, to coś jest na rzeczy. Kaśka poszła i zostawiła nas bez jedzenia. Umrzemy.

— Pokażę ci, gdzie zakopała rybie flaki. — Gryf zmrużyła przebiegle złote oczka.

— To nie jest rozwiązanie. Mam złe przeczucia, tym bardziej że kręcił się tutaj Bronisław Bies.

Coś w powietrzu pachniało inaczej niż zwykle. Znacznie intensywniej. Falka usiadła przed nim na tylnych łapach, tak samo jak kot i przekrzywiła główkę. Wyniuchała diabelskie perfumy... Coś w stylu Sauvage od Diora, lub Bad Boy CH*, a może coś nowego na bazie wędzonki i zapachu kiełbasy z grilla. Marek pachniał o niebo lepiej.

— Wiem, że on wygląda przyzwoicie, ale diabeł to diabeł — mruknął Artur, liżąc łapkę. — Ludzie nie trafiają do piekła przypadkowo. Teraz robi z siebie ofiarę, ale dusza musi być naprawdę cała czarna i przepełniona złem, żeby spaść do czeluści, w innym przypadku trafia do czyśćca. Pewnie wkręcił naszej Kasi jakieś dyrdymały, a ona łyka takie rzeczy jak pelikan żaby.

— Mmm, żaby mniam — zamruczała Falka, po czym odchrząknęła i poprawiła się. — Żaby są smaczne i zdrowe, mogłabym jedną skosztować.

— Brawo, prawdziwa z ciebie panienka z dobrego domu.

Nagle, Artur zawył przeciągle, rozkaszlał się i przewrócił. Sapał, dyszał, przebierał nogami, naprężał się i wiotczał. Wyglądało to, jak atak padaczki lub taniec na koncercie "Maneskin". Jego myśli ogarnęła ciemność, a potem światło. Jego małe, kocie ciało przeszywał niewyobrażalny ból. Świat wokół niego zniknął. Całe jego jestestwo zanurzyło się w głębokiej czerni, a potem nagle wybuchło błyskiem jasności.

Pomieszczenie. Błysk latarką po oczach. Laboratorium. Kable. Bron. Skur... Naczelnik Serafin, Pierwsza Czarownica. Szaleńczy śmiech. Razy trzy. Szlag by to. Jego Kasiulencja wzywała pomocy. Zerwał się na cztery łapy, gotowy lecieć za nią aż do piekła. Moja Czarownica!!!!! Wył przeraźliwie, z całej siły kociego gardła, tak długo aż serce przestało mu walić.

— A teraz musimy wezwać pomoc — wydyszał.

— Rozdzielimy się, poszukam Justynki, a ty idź po Adasia.

Artur aż się zakrztusił, bo do przychodni weterynaryjnej wcale nie uśmiechało mu się biec [bo "w ch*j daleko", ale nie powiedział tego na głos]. Patrzył w głąb ciemnej drogi, która prowadziła przez las, a perspektywa nocnej wycieczki zdecydowanie nie poprawiała mu humoru. Młoda wyczarowała w locie portal i już jej nie było, a on spojrzał na swoje małe, biedne, krótkie kocie łapki i przewrócił się na plecy. Leżał na deskach tarasowych, obmyślając plan. Trzeba było jakoś wleźć do środka. Cisza nocna była przerywana jedynie trzaskaniem gałęzi i sporadycznym pohukiwaniem sowy, jakby sama natura sugerowała, że czas działać.

— Ach, no przecież. Drzwiczki dla kota! — mlasnął paszczą uradowany, by po chwili przeciskać fałdy grubego futra przez niewielki otwór. — Zawsze musi być ten pierwszy raz. Obym się tylko nie zaklinował.

Jeden telefon wystarczył, żeby Adama Ceynowę też trafił szlag. Działając pod wpływem impulsu, wyrwał z domu tak jak stał, w szarym dresie i chodakach. Nie ustalił co prawda z Arturem, gdzie ma jechać, ale podświadomie obarczał całym złem Marka, więc skręcił w prawo z autostrady i skierował czarnego Jeepa prosto do Godziszewa. Brama na szczęście była otwarta, bo niechybnie by ją rozwalił, a tak tylko zarzucił żwirem i skosił kilka krzaków na zakręcie. W świetle reflektorów Jeepa można było dostrzec jedynie zarysy budynków, ledwo widoczne na tle czerni. W powietrzu wisiała groźba i na imię miała Adam.

Zdenerwowany elf otworzył drzwi. Adaś już czekał z pięściami w gotowości. Chwycił go pod gardłem, ściskając sportowy T-shirt i przypilił do ściany. A był od niego sporo niższy. 

Następnie wykrzyczał bezpodstawne oskarżenia:
— Co z nią zrobiłeś?! Gdzie jest Kaśka! Gdzie moja siostra?

Drogę zaszedł mu barczysty facet w rozpiętej kraciastej koszuli. Istotnie, klatę miał jak model z okładek. Dokładnie taką, jak opowiadała mu siostra, kiedy ostatnio pili wino.

— Dzień dobry! Pan jest bratem Kasi? Bardzo mi miło, Daniel Karczmarczyk. Niezwłocznie zabierzemy się za poszukiwania — powiedział, jakby sprawiało mu to jakąś perwersyjną przyjemność. Jego głos był niski, a w oczach mężczyzny błyszczało coś niepokojącego.

— A teraz proszę puścić Marka, bo tutaj jej nie ma.

Adam zaklął szpetnie, ale rozluźnił żelazny uścisk.

— Ma namierzanie w telefonie i w zegarku. Prosiłem Marka o specjalne plomby, ale nie zdążył. Wie pan, my się naprawdę staramy dbać o jej bezpieczeństwo. O ile nie zgubiła telefonu, to zaraz będę miał sygnał. Dorabiam sobie jako detektyw — uśmiechnął się Daniel, rzucił w kąt przy schodach siekierę, którą rąbał drewno do kominka i poszedł po laptopa.

Cała ta scena była dziwna – detektyw, siekiera, laptop, elf. A wszystko to w otoczeniu nocnej ciszy, którą przerywały tylko skrzeczenie ptaków. Miał wrażenie, że coś tu nie gra, ale teraz liczył się tylko los jego siostry.

Marek strzepnął niewidzialny pyłek z ramienia.

— To nie jest dobry moment, żebyśmy sobie nawrzucali za te wszystkie lata, prawda Ceynowa? — zwrócił się do Adama.

— Jeśli mnie sygnał GPS nie myli, to tu jest napisane "Piekło" — zdziwił się Daniel. Oczy wszystkich skierowały się na ekran laptopa. — Musimy znaleźć najbliższe Wrota Piekielne.

Zapadła chwila ciszy, jakby każdy z nich próbował przetrawić słowa Daniela. Nawet dla nich – istot przywykłych do magii i tajemnic – myśl o Piekle była niepokojąca.

Adam, chętny co prawda do rozpoczęcia pyskówki, trzeźwo złapał za komórkę.

— Do kogo dzwonisz?

— Do kota. W Piekle przecież nie mamy zasięgu — powiedział weterynarz.

Uśmiech wilkołaka był tylko krótkim błyskiem w ciemności, zanim wrócili do powagi sytuacji. Każdy wiedział, że nie mają czasu na żarty, ale czasem to była jedyna forma odreagowania w obliczu zbliżającej się katastrofy.

***

W tym czasie... Falka z Helą, Justyną i obmyślonym planem były już w Piekle. Jak się tam dostały, to już inna bajka. Miejsce nie wyróżniało się niczym szczególnym, ot jak piętro biurowca gdzieś w centrum miasta. Czerwone blaski odbijały się od ścian, a delikatne drżenie szarej wykładziny sugerowało, że magia krążyła tutaj o wiele silniej niż na powierzchni. 

— To który kabel mam przegryźć? Volę się upevnić — szeptała gryf, a Hela zaczęła jej tłumaczyć spokojnie, jeszcze raz. — Jak zapomnę, to przegryzę vszystkie — skwitowała rezolutnie.

Wiedziały, że każda sekunda jest na wagę złota, a najmniejszy błąd może kosztować ich życie. Pomieszczenie wypełniała złowieszcza cisza, przerywana jedynie odległymi pomrukami jakichś nieznanych mechanizmów, ukrytych w głębi pustych korytarzy.

Całe miejsce nagle zaczęło drżeć, jakby niewidzialne siły próbowały rozerwać magiczną przestrzeń na kawałki. Świat magiczny nie wybuchł, ale piekło zatrzęsło się w posadach. W przestrzeni magicznej rozlało się morze światła, ogromna pomarańczowa kula pochłaniała zaświaty. Gdyby w piekle były okna, żadne przeszklenie nie pozostałoby nienaruszone, tak potężna była fala uderzeniowa. Drgania niosły się przez filary rzeczywistego świata, a wszystkie istoty, choć trochę obdarzone magią, dostały czkawki.

***

Męska drużyna dopiero zatrzymała się pod bramą Cmentarza w Wyczeszewie, który Artur określił jako najbardziej prawdopodobną lokalizację Piekielnych Wrót. Noc była zimna, a wiatr hulał po pustych alejkach cmentarza. Latarka Adama oświetlała nagrobki, rzucając długie, niepokojące cienie, które zdawały się poruszać, gdy tylko na chwilę odwracali wzrok.

Mężczyzna szedł pierwszy z latarką, jako stały bywalec, za nim Daniel, a na końcu wlókł się Marek. Przeklinając swój słaby wzrok, elf ciągle potykał się o nagrobki. Wilkołak przystanął.

— Złap się mojego ramienia albo podam ci rękę — warknął. — Albo podam ci od razu, bo wybijesz zęby. No i po co się wściekasz, przecież nie każę ci grzebać po kieszeniach.

Marek zacisnął ze złości usta w wąską kreskę, ale przyjął pomoc, bo nie widział innego wyjścia. A zęby drogie. Od przedszkola nie szedł za rękę z nikim oprócz Kasi. Na chwilę odleciał, bo przypomniało mu się, jak prowadziła go polną drogą od jeziora i straszyła wilkami dla odwrócenia uwagi. Zachwiał się, stawiając stopę na kamieniu, więc Daniel chwycił go dodatkowo za pasek. W milczeniu dotarli do cmentarnej kaplicy, gdzie czekała już drużyna dziewcząt, z nieprzytomną i bezwładną Kasią.

Widok Kasi, leżącej na ziemi, uderzył ich wszystkich jak cios w brzuch. Miejsce, w którym się znajdowali – mroczny, stary cmentarz – tylko potęgowało wrażenie beznadziei. Adam złapał się za głowę, ale i tak zachowywał się względnie przytomnie, mimo że dziewczyny były brudne i podrapane.

— Czuję się jak kula u nogi, następnym razem zostaję w aucie — wysapał Marek, ale nikt nie zareagował.

— Dobrze, przecież to żaden problem, wiem, że niczego się nie boisz. Kupię ci porządną czołówkę — powiedział Daniel ciepło, bez cienia zjadliwości, przerzucając sobie Kasię przez ramię.

Czarownica niestety nie odzyskała przytomności ani w drodze, ani w swoim domu. Świat wokół nich zaczynał zamierać w ciszy, której nawet nie próbowały przerwać. Wszyscy czuli, że coś jest nie tak, ale nikt nie wiedział, co dalej zrobić. Artur odchodził od zmysłów, wertując z Markiem magiczne księgi. Każda strona zdawała się prowadzić donikąd, a czas upływał nieubłaganie. Daniel troskliwie wycierał jej twarz i dłonie z sadzy. Dezynfekował zadrapania i głaskał po włosach.

— Nie wyrobię, jeśli jeszcze raz coś ci się stanie — szeptał.

Pierścień z rubinowym oczkiem wciąż czekał w jego kieszeni na dogodny moment, żeby Kasia przyjęła go z powrotem. Daniel zdał sobie sprawę z tego, że jego zadanie jest inne, niż wszyscy sobie wyobrażali. Kamień, gorący jak miłość miał zapewnić obdarowanemu bezpieczeństwo. Za wszelką cenę. Nawet ograniczenia magicznej mocy.

Przymknął oczy. Wsuwając złoty pierścionek na serdeczny palec Czarownicy, uronił jedną łzę.

— Tak będzie lepiej. Szkoda, że wtedy uciekłaś, ale widać nie jesteśmy sobie pisani. Zawsze będę nosił cię w sercu.

***

Dziewczyny okupowały łazienkę, myjąc się, czesząc i susząc włosy. Nawijały jak trajkotki, tylko Adam siedział zły i zmartwiony, zupełnie odcięty od otaczających go dźwięków. Wpatrywał się w jeden punkt, pogrążony w myślach, a każda minuta zdawała się ciągnąć w nieskończoność.

— Jakby jej się coś stało, tak jak Mariannie, obydwie musiałbym odwiedzać na cmentarzu — wymamrotał, gdy Artur wspiął mu się na kolana.

— Nic jej nie będzie! — krzyknął Marek, podnosząc się z krzesła. Na stole leżały stosy ksiąg i map. — Tu piszą, że można ją obudzić.

— A tak, to prawda. Nieprzytomną Czarownicę może obudzić pocałunek księcia, który ją kocha — przytaknął Artur.

Elf przewrócił oczami.

— Gdybyś to wcześniej powiedział, oszczędziłbyś mi kilku godzin wertowania księgi zaklęć! Może jeszcze znasz jakiegoś Księcia, to powiedz.

— On nie zna, ale ja znam — westchnął Adam. — Ten jej fizjo jest księciem. Rejestratorki się z niego śmiały, sprawdzałem z czystej ciekawości. Dariusz Czartoryski jest potomkiem tych Czartoryskich ze starszej linii książąt Czartoryskich de Bórbon-Dos Sicilias, jakkolwiek debilnie to brzmi.

— Pewnie jeszcze wiesz, gdzie mieszka? — spytał Marek podejrzliwie.

— Wiem tylko, gdzie pracuje. W Klinice w Sopocie.

— Zaraz? W tej Klinice, gdzie mam otwierać gabinet? — Marek zerwał się z miejsca, jakby nagle coś mu się przypomniało. Przypadkowo wspomniane fakty zaczęły łączyć się w całość, a jego myśli szły coraz szybciej, próbując nadążyć za rozwijającą się sytuacją. — Daniel, idziesz? — odwrócił się zniecierpliwiony i wbił wzrok w szare oczy wilkołaka.


Koniec rozdziału 10.


Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top