1.1. [oneshot] Skrywane moce [Kaszubska Czarownica]


Od Autorki: +16 [Komedia/Przygoda/Urban fantasy]

Krótki opis bez spojlerów: Byty paranormalne żyją pośród nas. Tak skryte, że nie wiedzą nic o sobie nawzajem. W dzisiejszych czasach, lawirując pomiędzy śmiertelnikami, zajmują ich całkowicie przyziemne, ludzkie sprawy. Przygodowa komedia romantyczna w klimacie urban-fantasy, z główną bohaterką Kasią, czarownicą pochodzenia kaszubskiego i jej pomagierem, kotem Arturem. W tle szumi morze, wieje wiatr, skrzeczą rybitwy.

Opowiadanie "Skrywane moce" brało udział w konkursie RIP "Zdarzyło się w Halloween". Nawet udało mi się zdobyć wyróżnienie, z którego jestem strasznie dumna :) Z uwagi na konieczność dostosowania do regulaminu, skróciłam je do 5000. Tutaj umieszczam dłuższą wersję, która ma 6700 słów.

UWAGA: w opowiadaniu wykorzystałam atrybuty należące do fantasy: zaklęcia, eliksiry, ofiary, czarodziejskie stworzenia gadające ludzkim głosem. Użyte w niemoralnych celach są równie złe, jak broń, narkotyki i inne używki. Kiedy próbujemy wykorzystać je w jak najbardziej realnych sytuacjach, nie zawsze przynosi to zamierzony cel. Przemoc zawsze rodzi przemoc.

Czas akcji: Halloween

Czas czytania: godzinka do kawy

Ilość przekleństw: znikoma; Sex: niezbyt, golizna, Przemoc: tak; Kłamstwa: tak;

Ilość słów: ~6700 / Data publikacji: wrzesień 2023

Kolejne jesienne popołudnie, które spędzałam w biurze, nie miało nic wspólnego ze złotą polską jesienią, znaną jedynie z czytanek w szkolnych podręcznikach. Jak to pod koniec października bywa, wiało, lało i nie nastrajało pozytywnie, choć nie bardziej niż zwykle.

Ale lëché wiodro, wiater, deszcz — pomyślałam. [Ale paskudna pogoda, wiatr, deszcz]

Zbieranie grzybów, jarzębiny i kasztanów zaliczyłam już we wrześniu, a spacery w Parku Oliwskim zostawiłam sobie na listopad. W październiku zawsze starałam się wzmocnić odporność przed zimą, wszak latając na miotle w temperaturze poniżej zera, nie sposób się nie przeziębić. Kończyłam właśnie kurację czosnkiem w kapsułkach, bo kto by chciał zadawać się z Czarownicą, nawet lokalną, kaszubską, która straszy czerwonym nosem i gilami do pasa?! No właśnie. Nikt. To nieprofesjonalne.

Patrzyłam na kalendarz.

— Żal imprezować w środku tygodnia. Zabawa krótka, o pierwszej pójdę spać, rano do pracy, a kac będzie mnie prześladował aż do weekendu. A to nieszczescé! [a to pech/nieszczęście]— westchnęłam.

Już dawno zrezygnowałyśmy z dziewczynami z nasiadówek w lesie, przy ognisku i tańców nago na łące, zapalenie pęcherza to jednak bolesna przypadłość.

Noc Walpurgii obchodziłyśmy uroczyście, dmuchając w ogień, a w Noc Świętojańską zatapiałyśmy pannom wianki. Halloween zgodnie z kalendarzem świąt kaszubskich nie odróżniało się od normalnych dni tygodnia. Wprawdzie urządzałyśmy zwykły mały sabat: bibę, dla uczczenia pamięci sióstr Czarownic. Najważniejsza dla zmarłych noc przypadała na Kaszubach dopiero z pierwszego na drugiego listopada.

Tymczasem, w domu czekał wełniany koc i mruczący kot, mogłabym posiedzieć w fotelu z laptopem na kolanach, nakładając proste uroki i klątwy, a dopiero nocą wyjść na imprezę. Może nawet zasłużyłam na określenie #jesieniara. Od rana miałam ogromną ochotę zaszyć się w łóżku i obudzić wiosną, co w sumie nie było u mnie rzadkością.

Chłodne miesiące zawsze oznaczały większą ilość zajęć i wzmożoną pracę.

Zleceń z Trójmiejskiej Centrali przychodziło i tak coraz mniej. A to komuś ziemniaki pleśniały w piwnicy, a to ginęły słoiki z ogórkami, czasami trzeba było przegonić karaluchy ze zsypu, albo napuścić na wrednego sąsiada plagę mrówek. Jeśli były lepsze zadania, dostawał je chyba ktoś po znajomości. Jak na złość, podczas pandemii ludzie powariowali i zaczęli wiązać, gdzie popadnie czerwone wstążki, więc czasami musiałam przejść się po piwnicach i je rozplątać.

Dla zabicia czasu znalazłam sobie porządną robotę, w biurze firmy handlowo usługowej WAMP-PAX. Korzystając z wolnej chwili, zaparzyłam sobie w dzbanku mieszankę zdrowotnych ziółek, patrzyłam na ścianę deszczu za oknem, rozmyślając i mitrężąc cenny czas. Dochodziła piętnasta, kiedy do biura weszły dwie osoby.

— Kaśka, masz już sukienkę na wieczór? — zapytał wysoki głosik, przerywając moje rozmyślania.

— Kaśka to takie urządzenie do czyszczenia podłogi. Do mnie możesz zwracać się Kasia — odpowiedziałam odruchowo, tysięczny już raz, na tę samą zaczepkę. — Nie, nie mam kiecki, ale mam zrobiony świeżutki manicure. — Zaprezentowałam błyszczące, halloweenowe hybrydy. Każdy paznokieć pomalowany był w inny wzorek.

— Kasia, jak ta margaryna?! — dodał niski głos, a jego właściciel rozsiadł się wygodnie na fotelu i założył nogę na nogę. — Szkoda, że nie masz faceta, Kasiu. Żaden z tych tutaj ci się nie podoba? — Brązowy materiał garnituru zatrzeszczał niebezpiecznie. — Ja jestem zajęty — przypomniał przezornie.

Razem z Agnieszką i Rafałem stanowiliśmy dumę firmy, zgrany Dział Marketingu zwany złośliwie Wydziałem Gier i Zabaw. Co więcej, z Agnieszką od lat znałyśmy się prywatnie, jeszcze z podstawówki.

— Nie potrzebuję faceta, żeby się dobrze bawić. Mam Artura.

— Stara panna z kotem — stwierdziła Aga.

Wredna sekùtnica [wredna jędza] — chciałam powiedzieć, ale natychmiast ugryzłam się w język. Moje słowa potrafiły zmienić się w urok, nawet jeśli tego nie planowałam.

— Znowu siedzicie i plotkujecie! Może wam jeszcze kawę przyniosę?! — do pokoju wślizgnął się Filip, nasz bezpośredni przełożony i jednocześnie syn właściciela.

— Ja bym się napił, ale nie umiem obsłużyć ekspresu. Chodź i nam pomóż — zaproponował Rafał.

— Które z was idzie z nimi na konferencję?! — spytał podejrzliwie Filip, wskazując ruchem głowy na grupę mężczyzn w sali konferencyjnej. — Powinno dziś tam być całe Biuro Obsługi Klienta, a wszyscy się wykręcają sianem.

— Ja nie mogę, maluchy mają Halloween w przedszkolu. — Aga zasłaniała się dzieciakami przy każdej możliwej okazji.

— Jadę z żoną do lekarza — wymyślił na poczekaniu Rafał. — Przecież ustaliliśmy, że ty z nimi idziesz — zwrócił się do szefa.

— Ja właśnie też nie mogę — stwierdził Filip, gładząc łysinę wypielęgnowaną dłonią. — Żona jest w ciąży.

Trzy pary oczu wpatrywały się we mnie badawczo.

— Pracuję na drugi etat, nie biorę popołudniowych zmian — wyjaśniłam, ale jak widać, byłam mało przekonująca. Zbyt krótko pracowałam w WAMP-PAX, żeby mieć jakąkolwiek siłę przebicia.

— No to załatwione! — ucieszył się Filip i wyślizgnął się na korytarz równie bezszelestnie, co wpełzł.

— Miłej zabawy! — pożegnała mnie pozostała dwójka, opuszczając w pośpiechu pokój.

Z trzaskiem zamknęły się za nimi drzwi, a rozszczelnione okno tuż przy moim biurku huknęło od przeciągu, lekki powiew podniósł żółte karteczki z notatkami i porozrzucał je po pokoju.

Niech to diôble wezna! [Do diabła!] Nawet się nie broniłaś! — pomstowałam w duchu. — Uniknęłaś konfrontacji i zostałaś z ręką w nocniku. Pomyśl, jak obskoczysz dwie imprezy dzisiejszej nocy?!

O siedemnastej zaczynała się konferencja, a po niej kolacja i bankiet w Hotelu Posejdon. Punktualnie o dwudziestej drugiej miałam się zjawić na Halloweenowym Party Czarownic w Sopockim SPA na Łysej Górze.

Natychmiast potrzebowałam planu, więc mój rozhisteryzowany umysł rozpoczął kalkulację.

Latanie na miotle nie wchodzi w grę, za duży wiatr. Jest Halloween, na drogach będzie tłoczno.

Z dwóch znanych mi metod na szybkie przemieszczanie się, wybrałam teleportację. Wprawdzie portale były bardziej spektakularne, ale nie miałam aż tyle czasu i miejsca. Do rzucenia czaru potrzebne było zaklęcie i korespondujący eliksir. Brakowało mi tylko odrobiny pajęczych sieci i sierści wilka, resztę, czyli zestaw miniaturek, pipetę i dwa flakoniki miałam przy sobie w torebce.

Składniki do czarodziejskich eliksirów nie były dostępne w żadnym sklepie stacjonarnie, niestety trzeba wszystko zdobywać we własnym zakresie. Właśnie dlatego Czarownice żyły najczęściej w zatęchłych leśnych chatkach, gdzie było pod dostatkiem surowca wszelkiej maści.

Na szczęście, nad regałem w archiwum mieszkało stado kątników, włochatych pająków. Rozsunęłam niewielką drabinę, zdjęłam szpilki i wdrapałam się na sam szczyt. Końcówką długopisu ściągnęłam biały puch pokryty odrobiną kurzu, który zebrał się w samym rogu pokoju. Pozostał jeszcze kłąb futra.

Z braku laku nada się Burek na stróżówce, w końcu pies wygląda, jakby w jego żyłach płynęła wilcza krew — pomyślałam.

Zdobycie sierści było odrobinę trudniejsze niż zwykle i choć pies uwielbiał czochranie za uchem, tego dnia był nieufny i niespokojny.

Korzystając z wolnej chwili, przygotowałam na biurku fiolkę czarodziejskiego eliksiru i drugą na zapas.

Wychyliłam głowę zza drzwi gabinetu, oceniając sytuację. Trafiła mi się opieka nad zgrają handlowców. Kręcili się przy sekretariacie, wypełniając pomieszczenia śmiechem i zapachem dobrej wody kolońskiej, tuszującej lekką woń alkoholu.

Wparowałam stukając obcasami i rzuciłam wesoło Teresce, naszej sekretarce: — Robią tyle hałasu co stado bawołów!

— Dzień dobry! Nazywam się Katarzyna Ceynowa, z działu marketingu. Proszę o chwilę uwagi! — powiedziałam podniesionym głosem do grupki mężczyzn, przebijając się przez wrzawę, która wypełniała salę konferencyjną. — Halo!! Za piętnaście minut podjedzie bus i przetransportuje panów do hotelu.

Obserwowali mnie, a na ich zaróżowionych twarzach malowało się zaciekawienie. Cudem udało mi się zebrać całą rozbrykaną dwudziestkę w hallu przy wejściu. Jeden był tylko nad wyraz spokojny, lecz ten z kolei pożerał mnie wzrokiem jak zaległy lunch.

— Czy wszyscy mają płaszcze, walizki i telefony? W razie czego proszę zgłaszać zagubione rzeczy, jeśli się znajdą, odeślemy je pocztą lub paczkomatem.

Deszcz ustąpił miejsca lekkiej mżawce, a szarawe niebo przecinały z krzykiem mewy. Nagie drzewa w alejce z resztkami suchych liści kontrastowały z bogato przyozdobionym wejściem do biurowca. Na czarnych granitowych schodach piętrzyły się wesoło pomarańczowe dynie, lampiony i filcowe nietoperze. Otrzepałam czarny płaszcz z kropli deszczu i zrobiłam telefonem kilka fotek na firmowego Instagrama. Wsiadłam razem z gośćmi do wynajętego busa, wyjechaliśmy z terenu firmy i po chwili mijaliśmy osiedla przystrojonych odświętnie domków, a na chodnikach pojawiały się grupki halloweenowych przebierańców.

Cały dzień wytrzymałam w szpilkach i garsonce, a tu jeszcze upiorny wieczór, nie do końca w pozytywnym dla mnie znaczeniu.

Z odbicia w szybie bacznie przyglądała mi się zielonooka szatynka, a z boku wyłaniał się ukradkiem męski profil. Zauważyłam bystre męskie spojrzenie i uśmiech zza wyszczerzonych, białych zębów. Poczułam się trochę jak pies pasterski pilnujący stada owieczek, a może nawet baranów, co wywołało u mnie zagadkowy uśmiech pod wąsem.

— Cóż to za zagadkowy uśmiech pod wąsem pani Kasiu? — zapytał ktoś aksamitnym głosem.

Wąsem? — Ukradkiem dotknęłam wargi, żeby sprawdzić, czy przez przypadek nie urosła mi w tej chwili szczecina. Czarownicom i to się czasami zdarza, mimo depilacji.

— Po prostu, czuję się spełniona w swojej dzisiejszej roli opiekuna i przewodnika — odpowiedziałam pobłażliwie. — Mam nadzieję, że wieczorem będziecie się równie dobrze bawić — dodałam.

Właściciel równych białych zębów i niskiego głosu siedział na fotelu za mną. Jasnoszare oczy o bardzo ciemnych obwódkach sprawiały wrażenie bystrych i zimnych. Swoim wyglądem przypominał wilka, ale takiego porządnego i kulturalnego który, zanim przegryzie ci gardło, spyta, jak się czujesz. Jeszcze sekunda, a jego milczenie zmieniłoby się w krępującą ciszę.

— Proszę mi mówić Kasia, ta „pani" mnie postarza. — Wyciągnęłam do niego rękę przez szparę pomiędzy fotelami.

— Daniel. — Mężczyzna odwzajemnił mój uścisk, miał przyjemnie chłodną, suchą dłoń.

Kierowca zatrzymał pojazd przed wejściem, więc zaprosiłam szanownych panów handlowców do wyjścia i stamtąd do hotelowej restauracji.

— Ceynowa, to chyba dość popularne nazwisko na Kaszubach? Czytałem niedawno o procesach czarownic z tych okolic, jedna z nich nazywała się Krystyna Ceynowa i mieszkała w Chałupach. — Szarmancko pomógł mi wysiąść i zabawiał rozmową.

— To moja pra-ciotka, panie Danielu.

— Zatem, Kasiu... — zagadkowo zawiesił głos. — Pracujesz w marketingu, a co robisz po pracy? Kontynuujesz tradycje rodzinne? — zagaił, gdy usiedliśmy przy kawie. — Na pewno jesteś Czarownicą.

A niech cë! [A niech cię] — pomyślałam. — Przecież to tajemnica. Nikt o tym nie wiedział!

— Naprawdę trzeba znać się na magii, żeby ogarnąć na przykład takie pozycjonowanie w Google — powiedziałam, dumna z tak błyskotliwej riposty.

— A kot? — zapytał, ściągając prawie niewidzialny prążkowany włosek z rękawa mojej czarnej bluzki.

— Kot w tym czasie zagryza ptaki lub dusi niemowlęta w parku — skłamałam, ale przecież nie mógł wiedzieć, że mój Artur jest najlepiej ułożonym sierściuchem w całej dzielnicy.

— Żałuję zatem, że nie odwiedziliśmy działu marketingu.

— Myślę, że będzie jeszcze ku temu okazja.

W hotelowej restauracji panował ścisk i gwar, kelnerzy prawie biegali z kawą i ciastem dyniowym, realizując zamówienia, a barman nie nadążał z serwowaniem kolorowych drinków.

W ciągu godziny nie dowiedziałam się niczego. Daniel tak lawirował między pytaniami, że tajemnicą pozostało: co robi i skąd przyjechał. Specjalnie nie wymienił swojego nazwiska? Głupio się przyznać, nie znałam osobiście każdego z listy gości, więc starałam się przynajmniej nie zdradzać firmowych tajemnic. Mimo to czas mijał mi wyśmienicie, a panowie handlowcy sypali żartami jak z rękawa. Dyskusja była tak przyjemna, że o mały włos przegapiłabym moment, w którym trzeba było pokierować towarzystwo w stronę sali konferencyjnej.

Nie mogłam go skojarzyć. Żadnego Daniela na liście gości nie było, a to wzbudziło moje podejrzenia.

— Szczerze mówiąc, wolałbym przejść się nad morze — rzucił w moją stronę, jakby od niechcenia pan Daniel.

— Bardzo się napracowałam, aby sprowadzić dla was prelegentów, także proszę przynajmniej udawać zainteresowanego, a na spacer może się pan udać później — powiedziałam. — Zapewniam, że morze będzie tu nadal.

— Ale jest Halloween, dzisiaj oczekuję czegoś więcej — szepnął i puścił do mnie perskie oko.

Ostrożnie, samymi opuszkami palców dotknął mojego ramienia. Wciągnął powietrze nosem, chyba wyczuł czosnek. Trochę odważniej, przycisnął swoją dłoń. Cicho syknął z bólu porażony prądem. Może chciał mnie po prostu chwycić pod rękę i tak zaprowadzić do sali konferencyjnej?

Skąd mógł wiedzieć, że nie należy dotykać Czarownicy bez pozwolenia?

Długonogie hostessy ubrane w odświętne pomarańczowe garsonki czekały już na gości, by pomóc rozlokować ich na wskazanych miejscach.

Handlowców, największe źródło sprzedaży i zysków, przekazałam do rąk samego Prezesa. Upewniłam się, czy wszyscy mają materiały, czy bufet jest prawidłowo przygotowany i mimo naprawdę szczerej ochoty, żeby rzucić to wszystko w diabły i iść do domu, zostałam. Cała ja. Podpierałam ścianę z boku sali, gotowa w każdej chwili biec na pomoc.

Jak na złość, w klimatyzowanych pomieszczeniach bladoniebieskie iskierki mocy pojawiały się znacznie częściej i właśnie wtedy zagościły na moich włosach. Cały czas czułam spojrzenia wielu ciekawskich oczu. Zerknęłam w poszukiwaniu tych szarych z ciemnymi obwódkami. Wysoki facet, w ciemnym garniturze, zajmował miejsce w ostatnim rzędzie, prawie pod ścianą i co chwilę poprawiał zjeżdżające z nosa okulary. Spojrzał na telefon i poluźnił krawat, po czym rozparł się na krześle, ostentacyjnie okazując znudzenie.

Usiłowałam ukryć ziewanie, gdy za moimi plecami wyrósł jak zjawa Rafał, zwany także nadwornym plotkarzem.

— Żona już zdrowa? Jak było u lekarza? — spytałam oschle.

— Widzę, że koleżance wpadł w oko Daniel Karczmarczyk! — powiedział, pogwizdując. — Zaprosił go osobiście Prezes — ciągnął kolega już troszkę ciszej. — Oczaruj go, a największy kontrakt w tym roku będzie nasz.

— Nie mam najmniejszej ochoty odwalać brudnej roboty, sami możecie go zbałamucić i nakłonić do podpisania kontraktu — powiedziałam. — Ja nie chcę mieć z tym nic wspólnego.

Usiłowałam skierować rozmowę na inne tory, zanim Rafał wyciągnie absolutnie niewłaściwe wnioski.

Niech to diôble wezna! [Niech to diabli wezmą] Może jeszcze mam się z nim przespać, dla dobra firmy — pomyślałam zdegustowana.

Rzuciłam okiem na aktualną listę gości, którą trzymała asystentka prezesa. Na samym dole listy, poza jakimkolwiek porządkiem alfabetycznym, widniało dopisane długopisem: Daniel Karczmarczyk.

Wtedy dopiero coś mi zaświtało. Przecież Karczmarczyk, wraz z nieobecnym tu Michalskim, byli współwłaścicielami firmy SOFT-WILK, o której względy Filip z Rafałem, starali się od miesięcy. To właśnie jego nazywali sknerą, który kilkakrotnie zmieniał warunki umowy, ale mógłby zapewnić nam kolosalne zyski. Co mógł robić na wewnętrznym spotkaniu firmy? Chyba, że trafił tutaj przypadkiem.

W moim telefonie zabrzmiał dźwięk powiadomienia.

— A niech to... — warknęłam cicho.

Dziewiętnasta. Spokojnie, zdążę — pomyślałam.

Wtedy światła w hotelu zgasły i rozległ się alarm. Zatkałam uszy. Daniel pojawił się przy moim boku w kilka sekund i otoczył mnie ramieniem, zanim kierownik ochrony zdążył wejść i poinformować nas o zwykłej awarii zasilania. Poruszał się bezszelestnie i szybko.

Musi mieć silny instynkt opiekuńczy. Wieszczi, czy wilkołak? — przeszło mi przez myśl.

Jego twarz była zdecydowanie zbyt blisko mojej. Pachniał mchem i igliwiem. Miałam wielką ochotę przekonać się od razu z kim mam do czynienia.

Kaszubscy "wieszczi" byli potworami, które wstają z grobu, pożerają własne ciało, a następnie żłopią krew swoich najbliższych. Na co dzień prawie nie różnili się od zwykłych śmiertelników i w odróżnieniu od wampirów, nie bali się słońca ani czosnku. Nie robili na mnie żadnego wrażenia. Nic a nic.

— Zabierz rękę. Wszystko w porządku. Jest OK — pprosiłam łagodnie. Odskoczył jak poparzony i wrócił na swoje miejsce. Nie chciałam go spłoszyć, ale też nie mogłam pozwolić, by mnie zdekonspirował.

W ciągu kilku minut włączono ponownie prąd, więc odmeldowałam się u Tereski, zabrałam torebkę, płaszcz z szatni, wybiegłam z hotelu i złapałam taksówkę. Wykonałam swoje obowiązki służbowe, a zabawianie nocą potencjalnych klientów już do nich nie należało.

Zostało mi dokładnie tyle czasu, aby dojechać do domu, przygotować się na fajniejszą i chyba ważniejszą dla mnie imprezę.

Poprawiłam kosmyk włosów, który złośliwie wypadał mi zza ucha. Przez szybę widziałam wychodzącego za mną przez drzwi frontowe Daniela. Obserwował odjeżdżający samochód, z wyraźną irytacją i rękami w kieszeniach. Jakkolwiek, nie miałam zamiaru go więcej oglądać, tak z drugiej strony był całkiem intrygujący.

Radio w taksówce nadawało wieczorne wiadomości.

"Według autora petycji skierowanej do sejmu, Halloween nie tylko szkodzi pamięci zmarłych i niszczy katolicką tradycję, lecz także zagraża duszy" — relacjonował dziennikarz.

— Słyszała Pani? Normalnie koniec świata. Wszędzie pełno przebierańców i straszydeł. Właśnie podali, że w Tesco nożownik zaatakował kasjera i ranił kilka osób. Wcześniej mówili, że lotnisko jest zablokowane, jakiś atak paniki, czy coś. Diabli wiedzą, kto jest kim — zagadywał taryfiarz, ale nie reagowałam.

Wyjęłam z torebki elegancką kopertę z zaproszeniem. Złoty napis „SPA Łysa Góra" lśnił w świetle latarni.

— Poczekać na Panią? — spytał taksówkarz, gdy zatrzymaliśmy się pod moim domem we Wrzeszczu. — Zdążymy jeszcze do Sopotu, widziałem zaproszenie.

— Nie, dziękuję. Chyba tam wcale nie pójdę — skłamałam.

— Będzie pani dziś ostrożna. Zapowiadają silny wiatr — krzyknął, gdy odjeżdżał.

— Już się przyzwyczaiłam. Nad morzem zawsze wieje! Taki mamy klimat. Do widzenia — pożegnałam się i pognałam do mieszkania. Kierowca dobrze skojarzył, że Łysa Góra jest w Sopocie, ale dzisiejsza impreza była raczej poza jego możliwościami percepcji.

W domu czekał Kot, gorący prysznic i pyszne jedzonko, w tej czy innej kolejności.

— Spóźniłaś się — zaburczał Artur, gdy tylko przekroczyłam próg mieszkania. — Nie umiem sam otworzyć puszki z żarciem — powiedział, po czym odwrócił się do mnie tyłem i lizał sobie łapkę szorstkim jęzorem. — Narzygałem ci na dywanik w łazience — dodał po chwili.

— A niech cë! Zły kot, fuj. Nie wolno — strofowałam go, ale dywanik nadawał się tylko do śmietnika. — Od jutra będziesz żreć myszy — zagroziłam, ale nie zrobiło to na nim wrażenia.

Planowałam wyjścia dużo wcześniej, przez co czułam się bezpieczna i łatwiej mi było uporządkować myśli.

Na wieczorne party w SPA miałam już przygotowane tradycyjne odzienie Czarownicy: czarny welurowy dres i T-shirt z cekinową ropuchą z przodu. Spakowałam też kapcie, skarpety i szczoteczkę do zębów. Prysznic zajął mi kwadrans, kolacja również. Makijaż? Blade lico, czarna kreska na powiekę, rzęsy, czarna szminka, ot i tyle. Na drogę: adidasy, czarne jeansy, wełniany golf i skórzana ramoneska. Szpiczasty kapelusz na głowę. Szalik. Rękawiczki. Chustki do nosa. Miotła.

— Jestem gotowa. Artur, właź do transportera! — krzyknęłam do kota, jako że Czarownice wszędzie zabierały swoich pomagierów.

— W życiu! — wrzasnął. — Sama se właź! Nie ma takiej opcji! Nie będę podróżował w tak uwłaczający mojej godności sposób — zawył.

— Nie zamierzam cię ściągać z żyrandola, Arturze. Wiesz, że to jedyny bezpieczny dla ciebie wariant podróży — powiedziałam opanowanym głosem, rozglądając się po pokoju. — Czekam!

— To se czekaj — burknął spod kanapy i wtedy zadzwonił telefon.

Taki, który musiałam odebrać, nawet o dwudziestej pierwszej. Dzwonił Prezes, a jemu się nie odmawiało.

— Pani Kasieńko, ja wiem, że Pani już poszła. Oczywiście będzie i premia za bardzo dobrze zorganizowaną konferencję... Proszę wrócić, chociaż na godzinkę — mówił zachęcająco, a w tle było słychać rytmiczną muzykę.

— Ja już jestem niedostępna Panie Prezesie, jestem w piżamie i kładę się spać — skłamałam.

— Karczmarczyk zażądał pani obecności. Właściwie, to już i tak wysłałem po Panią samochód. — powiedział wesoło, po czym się rozłączył.

Znowu nie miałam się w co ubrać, nie byłam gotowa na bal. Zaczęłam rozglądać się za szmatą, którą zmienię w suknię wieczorową. Niestety, pospiesznie wyczarowana kiecka mogła w każdej chwili zniknąć, tak samo, jak czarodziejskie pantofelki. Zbędne ryzyko. Chyba wszyscy znamy historię Kopciuszka.

— Mariczëné Buksë!! — zaklęłam szpetnie. — Znajdę coś w szafie. [przekleństwa się nie tłumaczy dosłownie, znaczy ono tyle co marysine spodnie]

Przebrałam się w czarne rajtuzy, tiulową długą spódnicę. Wełniany golf i skórzana kurtka zostały jak w pierwotnej wersji. Zwinęłam i przyczepiłam kapelusz do paska, tak, że wyglądał, jak ciekawa klamra. Dresik spakowałam do torby. Usiadłam przy stole i czekając na kierowcę, przerzucałam z nudów „Młot na Czarownice".

W końcu Artur wyszedł z kryjówki i rozsiadł się na otwartej księdze.

— Nie powinnaś tego czytać, to smutne — powiedział. — Kacie, czyń swoją powinność — zamruczał smętnie.

— Nie kacie, tylko Kasiu — poprawiłam go.

„Fistum Pofistum, Lelum Polelum! Deszczik padô, słuńce swiecy, czarownica masło klecy. Niechaj czôrny kòt, w złoti pierscéń się zmieni."

[Deszczyk pada, słońce świeci, czarownica masło kleci. Niechaj czarny kot w złoty pierścień się zmieni]

Rzuciłam zaklęcie, drapiąc go czule po brodzie dla odwrócenia uwagi. Złośliwy kocur zaklęty w pierścień nadal miał swoją moc, więc w nagrodę ugryzł mnie w palec.

Czekałam na dole przed bramą, gdy zerwał się wiatr, który rozgonił mgłę i chmury. Zanim podjechało czarne Volvo Prezesa, jasny księżyc rozświetlał już mrok nocy. Kierowca bez słowa dostarczył mnie we wskazane miejsce.


Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top