| 26 |

Opuściwszy gabinet, zatrzymał się, spoglądając na Sana — dwudziestodwulatek, zatrzymawszy go, zapytał:

— Co z nim...? Czy on...

Seonghwa, pokręciwszy głową, westchnął cicho, umknąwszy spojrzeniem.

— Nie żyje? — zapytał Choi, przerażony.

— Żyje, na szczęście żyje. Operacja... — Przysiadł, okropnie zmęczony. — Operacja się udała, tylko że... Obrażenia, jakich doznał, są bardzo... rozległe. Wprowadzono go w stan śpiączki farmakologicznej. Trzeba czekać, nie wiadomo, jak długo... Nie wiadomo też, co dalej, bo jeśli... jeśli stan Yeo nie polepszy się, to... nie będą mogli go wybudzić. On umrze, rozumiesz?

— Nie. Yeo jest silny, poradzi sobie — zapewnił San. — Musisz go wspierać.

— Wiem — mruknął, po czym podniósł się, mówiąc: — Muszę iść, posiedzę przy nim. Chcę, by czuł, że jestem obok...

Ruszył korytarzem, przyspieszając. Wchodząc do sali, spojrzał na leżącego, pogrążonego we śnie chłopca — jego chłopca, tak bladego, wątłego, mimo wszystko nadal pięknego.

Pozwoliwszy łzom płynąć, usiadł, dotykając chłodnej, nieruchomej dłoni. Spoczywała na pościeli, zaraz potem w dłoniach Parka, który ucałował jej wierzch, następnie przytulił do policzka.

Długo milczał, wsłuchując się w ciszę — przerywaną cichymi, wręcz dyskretnymi odgłosami aparatury. Nie spoglądał na Kanga, nie potrafił... Ciągle płakał, wspominając wypadek, o który zaczął obwiniać się, po części, ale jednak...

— Przepraszam cię, Sangie — wyszeptał. — Tak bardzo żałuję, że nie wyjechałem po ciebie. Może gdybym odebrał cię z uczelni... — Zdusiwszy wzbierający na nowo płacz, kontynuował: — Byłbyś bezpieczny, przy mnie... — Spojrzał w twarz chłopakowi; fioletowe kosmyki zniknęły pod bandażami, ciemne sińce, odznaczające się na bladej, wręcz białej skórze, przerażały. Na policzku, pod widniejącym opatrunkiem, tkwiło zadrapanie — jedno z wielu na szczupłym, idealnym ciele.

Zamknąwszy oczy, zwiesił głowę, kładąc ją na kołdrze, na twiących pod nią udach. Wciąż trzymał w dłoniach tą znacznie mniejszą, należącą do Yeosanga. Głaskawszy jej wierzch, uspokajał się, przekazując chłopakowi siłę, nadzieję oraz nieograniczone pokłady bezgranicznej miłości. Wspierał go tak, jak powinien — całym kochającym go mocno serduszkiem.

*

Następnego dnia, po ciężkiej, nieprzespanej nocy, siedział dalej, nie chcąc wychodzić, nawet po kawę, będącą wybawieniem dla zmęczonego, pozbawionego snu mężczyzny. Zignorował pielęgniarkę — radzącą mu powrót do domu — a także lekarza przeprowadzającego poranny obchód. Tkwił dalej, na niewygodnym krześle, w niewygodnej pozycji, czasem odzywając się, czasem po prostu milcząc.

— Wiesz, Wooyoung ma się dobrze — przerwał ciszę. — Poza złamaną niegroźnie nogą, nic mu nie dolega. Przyjdzie do ciebie... niebawem... może... — Westchnął cicho, zerkając w stronę przeszkolnych, dwuskrzydłowych, rozsuwanych drzwi. — Bardzo się martwił, nie mniej niż ja...

Uniósł się, krzywiąc z bólu; doskwierały mu obolałe plecy oraz kark... Zignorował dyskomfrot, a pochyliwszy się, ucałował Yeosanga w pozbawiony opatrunku policzek.

Wtedy właśnie drzwi rozsunęły się; do środka, powoli, o kulach, wszedł Woo. Zaraz za nim, zapewniając bezpieczeństwo, podążał San.

— Sangie! — Jung przyspieszył, podchodząc do łóżka.

— Skarbie, uważaj. — Choi, złapawszy go, poprowadził dalej, asekurując.

— Sangie... — wyszeptał blondyn, zmartwiony. Pochylił się nad Kangiem, obserwując bladą, pogrążoną we śnie twarz. Złapał go za rękę, powstrzymując łzy, które ostatecznie spłynęły, kapiąc na pościel.

San, objąwszy go, odwzajemnił spojrzenie, jakie posyłał mu milczący dotąd Seonghwa.

— Wracamy do domu — wyjaśnił student cichym, spokojnym głosem. — Złamana kość zrasta się prawidłowo, nie ma więc sensu, by... — Westchnął, nie kończąc. Zmienił temat. — Też powinieneś.

— Co? — mruknął Park.

— Wrócić do domu — odpowiedział Jung.

— Nie, jak mógłbym zostawić go... — Pokręcił głową. — Zostanę, muszę...

— Musisz to odpocząć — zaprotestował Choi. — Chodź, odeśpisz noc, a potem wrócisz tu, wieczorem. W porządku?

Zgodziwszy się, wyszedł z sali. Ociągał się, nieprzekonany; nie chciał zostawiać Yeosanga — wciąż nieprzytomnego, mimo wszystko...

— W porządku? — zapytał San. — Poprowadzisz samochód? Możesz pojechać z nami, żaden problem...

— Dam radę. Pojadę swoim.

— Ale do nas — wtrącił się Jung. — I nie sprzeciwiaj się. Już postanowiłem.

— No, dobra — mruknął, zgodziwszy się. Czuł obojetność względem tego, gdzie jedzie. Myślami był w szpitalu, przy łóżku — przy leżącym na nim Yeosangu.

*

Obudził się wieczorem, przed osiemnastą, dręczony złym, naprawdę złym snem. Uchylił powieki, podnosząc się — czuł zmęczenie, nieco mniejsze, niż z rana, mimo wszystko nadal obecne dręczyło.

Słyszał rozmawiających studentów — mówili cicho, nie chcąc zbudzić Parka, nie wiedząc, że ten już nie śpi.
Wstał z kanapy, ruszając do kuchni, gdzie zastał ich, siedzących przy stole.

— Będę się zbierał — poinformował, przystanąwszy. — Muszę pojechać do siebie, przed powrotem do szpitala.

— Zaczekaj. Najpierw coś zjedz. Odgrzeję ci — powiedział Choi, wyjmując odłożoną porcję.

— Jak się czujesz? — zapytał Woo. — Trochę lepiej?

— Mhm. — Przysiadł, spoglądając na gips, na zdobiące go liczne rysunki.

— San się nudził — wyjaśnił Jung, spojrzawszy na rówieśnika; uśmiechnął się przy tym, zaraz jednak spochmurniał, zwracając swe spojrzenie ku wykładowcy. — Co z pracą? — zapytał.

— Wziąłem tydzień bezpłatnego urlopu bez podawania przyczyny.

— Nie musiałeś...

— Postaw się na moim miejscu. Byłbyś w stanie w skupieniu pracować?

Woo, nie odezwawszy się, umknął spojrzeniem.
Faktycznie, ciągle myślałby o Sanie, pogrążonym w śpiączce, leżącym samotnie w szpitalej sali.

— Przepraszam — mruknął Park, wzdychając cicho. — Nie chciałem być niemiły. Tyle dla mnie robicie, to znaczy dla nas, dla mnie i dla Yeosanga...

— W porządku, nie gniewam się. Spokojnie — zapewnił blondyn. — Masz rację, ten urlop przyda ci się. I to bardzo. Ale nie powinieneś non stop czuwać, nocować przy łóżku... To niezdrowe. Pomyśl też o sobie. Yeosang by się nie zgodził, stwierdziwszy tak samo, jak ja.

— Woo ma rację — poparł go San. Podał czarnowłosemu posiłek wraz z kubkiem herbaty z sokiem malinowym. — Noce spędzaj w domu. Musisz być wsparciem, a nie wesprzesz Yeosanga sam czując się źle.

— Nie chcę. Nie chcę nocować sam... Nie zasnąłbym i tak. To bez sensu.

— Skoro tak, nocuj tutaj. To żaden problem, uwierz.

— Zastanowię się — uciął temat, zaczynając jeść. — Słuchajcie, wiecie coś na temat rodziny? — zapytał po chwili. — Yeosang unikał mówienia o rodzicach...

— Nic dziwnego — stwierdził Woo; znał go najlepiej, znał prawie wszystkie sekrety, jakie zdradził mu Yeosang, także fakty z życia rodzinnego. — Dobrze, powiem ci — zdecydował. — Yeosang zawiódł się na rodzicach, bardzo... Rozwiedli się, kiedy Sangie miał... jakieś sześć, siedem lat. Matka wyjechała, gdzieś daleko, za granicę. A ojciec popadł w alkoholizm. Rodzeństwa nie ma, wszystkie smutki, wszystkie przykrości znosił sam. Wyprowadził się do akademika, nie chcąc mieszkać z ojcem, który wciąż pije. Z matką utrzymuje kontakt, sporadyczny co prawda, mimo to ta wspiera go finansowo.

Skinąwszy głową, podziękował. Współczuł Yeosangowi, przemilczał jednak temat, kończąc posiłek. Podziękował raz jeszcze, po czym pożegnał się, wychodząc.

Pojechał do siebie, zapominając o porzuconej kolacji — o wciąż zastawionym stole, o leżącym pierścionku, o bukiecie usychających już kwiatów. Przystanął; przyjrzał się temu nędznemu widokowi, wywołującemu rozpacz. Opadł na fotel, łkając cicho. Musiał być silny, tymczasem nie był, nie potrafił... Tęsknił za chłopcem, chciał być szczęśliwy, razem z nim. Tymczasem nie wiedział, nie mógł być pewien, czy Yeosang wyzdrowieje, czy wróci do pełni sprawności. Wierzył w to, ale czy wiara jakkolwiek pomoże?

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top