S01E03
Pogrzeb odbył się cztery dni później. Wszyscy otrzymali uroczyste zaproszenia na ceremonię, a niektórzy także na konsolację. Milan od rana był przybity, nie chciał żegnać przyjaciela. Przed wyjściem z domu coś go tknęło. Wpadł w złość, ale w sercu miał nadal smutek. Chodził nerwowo po salonie, podczas gdy jego rodzice przygotowywali się w sypialni. Chciał zakończyć swoje życie, ale nie może zostawić przyjaciół, jeden z nich to już zrobił. Już mial zamiar uderzyć w ścianę pięścią, ale wpadł na pomysł. Zakończy ten rozdział. Zmieni się, a zacznie tą zmianę od wyglądu. Podkradł się do toalety i zgarnął z szafki zapasowy rozjaśniacz matki. Zapewne spóźni się na uroczystość, ale i tak nie zamierzał tam iść, wystarczy że zdąży na pochówek.
Opiekunowie opuścili dom ponad godzinę wcześniej, odwiedzając po drodze ciotkę, za to Milan gotowy dopiero wyszedł z łazienki, ale coś zmieniło się w jego wyglądzie. Niegdyś brązowe włosy zastąpiły niebieskie, za to zamiast typowej dla niego za dużej bluzy i dresów, założył obcisłe podarte spodnie, a do tego skórzaną kurtkę z dresowym kapturem. Ubranie typowego "bad boya", ale całą tą aurę psuł jego wzrok niewiniątka. Mimo wzrostu i mięśni, oczy wyrażały wszystko. Rzucił sobie ostatnie spojrzenie w lustrze, przybrał obojętny wyraz twarzy i opuścił mieszkanie.
Tak jak myślał, spóźnił się, ale nie tak bardzo jak sądził. Zarzucił na głowę nakrycie i wszedł do świątyni. Nie chciał nawet się patrzeć na nie zamkniętą, dębową trumnę. Usiadł w ostatniej ławce, poszukując wzrokiem przyjaciół. Oni sami znajdowali się z przodu i szeptali między sobą, a Quen rozglądał się co chwila, zastanawiając się, dlaczego Lanego nadal nie ma z nimi.
Organy wydobyły z siebie pierwsze dźwięki, trumna została zamknięta, a ludzie wstali i rozpoczęła się uroczysta msza. Ukrywał się przed wzrokiem przyjaciół i rodziny, wiedział, że jak odkryją jego zmianę wyglądu, zepsują całą ceremonię.
W końcu ksiądz wypowiedział ostatnie słowa, wypełnione udawanym żalem. Wszyscy wstali w akompaniamencie organów i udali się na cmentarz zaraz za pracownikami zakładu pogrzebowego, którzy nieśli trumnę. Została ona otwarta po raz ostatni na prośbę pani Johannes, a Milan mógł dostrzec niemal zwęglone ciało, ubrane teraz w schludny czarny garnitur i błękitną muszkę. Ten widok spowodował u niego łzy. Nie chciał wypuścić ani jednej więcej. Odwrócił wzrok i wycofał się na tyły tłumu. Nigdy nie widział sensu w uroczystych pogrzebach. Nie wiadomo, gdzie trafi się po śmierci, istnienie katolickiego Boga, to tylko jedyna z tysięcy opcji. Co jak zmarłym nie pomagają nasze modlitwy? Jak oni nawet nie wiedzą, że dalej się ich pamięta, kocha, tęskni za nimi? Dla tych ludzi nie ma znaczenia uroczystość i stypa na "pokazówkę", oni chcą jedynie być pamiętani. Pragną szczęścia tych, na którym za życia im zależało.
Wtem zerwał się wiatr. Sypane przez kuzynki Kaspiana kwiaty wzleciały w górę, tańcząc do muzyki, wygrywanej przez porywisty żywioł. Ludzie nie przejęli się pięknym zjawiskiem, a jedynie przytrzymywali kapelusze, berety i czapki na głowach. To Milan jako jeden z nielicznych podziwiał piękno żywiołu, aż coś zwróciło jego uwagę. Pomiędzy chmurami coś szybko się przemieszczało, wręcz leciało. Samolot tak nisko w tych okolicach? Niemożliwe. Dziura przez którą widoczny był kawałek czystego nieba, umożliwiła dojrzenie czegoś... więcej. Cień przybierał coraz bardziej wyrazistego kształtu, aż na niebie zabłysnęły skrzące się, metaliczne łuski. Blask zwrócił uwagę zebranych, ale jak oni podnieśli wzrok, dostrzegalny był już zaledwie mało wyrazisty cień stwora. W głowie Lanego kłębiły się pytania. Szok był wielki, żadne latające zwierzę na świecie nie jest tak wielkie, ani nie charakteryzuje się takim wyglądem. Chłopak nie zdawał sobie sprawy z tego, że nie tylko on miał same niewiadome w głowie, ale była też osoba, która bardzo dobrze zdawała sobie sprawę, że na niebie mogli dostrzec niezwykłego, mistycznego stwora, znanego tylko z legend.
Tymczasem wielkie zwierzę, które mogło się poszczycić właśnie tymi charakterystycznymi szmaragdowymi łuskami, wylądowało na jednej z wielu wypłowiałych łąk hal. Ziemia zadrżała, kiedy cielsko stanęło niedelikatnie na trawie. Stwór sapnął, widocznie zejście z nieba przyprawiało mu nieco trudu. Rozejrzał się dookoła, ale w górach nie było ani jednej żywej duszy. Ciszę przerywały jedynie skrzeki poderwanych z drzew ptaków. Podążył w stronę drzew, aż w końcu zniknął w leśnej gęstwinie. Chwilę później znajdował się w jednej z jaskiń, ulokowanych na pionowych zboczach, o których ludzie nawet nie mieli większego pojęcia. Głęboko w skale można było znaleźć średniej wielkości salę, do której powstania musiał przyczynić się człowiek. Pomieszczenie było okrągłe, a przy ścianach co parę metrów znajdowały się kolumny. Na środku za to wyryty został znak, coś na kształt pentagramu. Stwór bez mrugnięcia ślepiem wydobył z siebie biały, czysty płomień, ukierunkowany w podłoże. Symbol rozjaśnił się, a skała stała się ciepła, teraz bezpieczny mógł odpocząć.
Wiatr ustał, a oczy wszystkich spoczęły na Milanie. Chłopak dopiero wtedy zdał sobie sprawę, iż kaptura zapewniającego mu bezpieczeństwo, nie było na głowie. Od razu zaciągnął go z powrotem, zasłaniając niebieskie włosy. Uznał pogrzeb za skończony, zawrócił i udał się przed siebie.
— Milan! — Quen biegł za nim, wołając — Lany, zatrzymaj się w końcu.
— Weźcie się wszyscy odwalcie — odparł bez uczuć, nawet nie racząc się odwrócić.
— Ja... — Quentin przerwał, jakby się czegoś obawiał, ale przełknął ślinę i zaraz kontynuował — znalazłem coś w pokoju Kaspiana.
— Że co proszę!? — Oburzony Milan odwrócił się i przystanął, przez co przyjaciel mógł go dogonić. — Jak śmiałeś grzebać w jego rzeczach?
— Uspokój się, jak byliśmy u niego w tamten dzień, to przypadkiem rzuciła mi się w oczy jakaś księga. On był w coś zamieszany Milan. W coś poważnego — Zmartwiony wyczekiwał reakcji chłopaka, ale ten póki co wyglądał, jakby analizował otrzymane informację.
— Dobra, chcę wiedzieć więcej, może tam znajdziemy podpowiedź, kto mógł go zabić — powiedział z lekkim zainteresowaniem, a na twarzy wykwitł cwaniacki uśmieszek — więc gdzie masz tą książkę?
Szybkim krokiem szli przez park. Już po drugiej jego stronie można było wejść na główną ulicę, a idąc nią dalej, dotrzeć do domu Quentina. Nie patrzyli na siebie ani nie odzywali, głucha cisza niemal raniła uszy. Milan już zabierał się do rozplątywania słuchawek, kiedy obok rozległ się świst. Chłopak podskoczył przestraszony, potykając się i wpadając na Quentina, który podobnie zatrzymał się. Od razu rzuciła im się w oczy wbita w pobliskie drzewo długa, granatowa strzała, z zaostrzonym kawałkiem bordowego metalu na końcu. Posłali sobie przerażone spojrzenia:
— Wiejemy — odparł Quen i pociągnął za sobą przyjaciela.
Chłopak schowany za drzewami osiem metrów dalej uśmiechnął się podle. Złapał kołczan ze strzałami w dłoń, a łuk przewiesił za plecy i pognał za przyjaciółmi okryty tym samym granatowym płaszczem.
Biegli już dość długo, pozostawili park daleko w tyle, mając przed sobą pół kilometra leśnej gęstwiny. Zmęczony Lany ledwo dawał radę stawiać kolejne kroki, jego oddech był przerywany, sprawiał wrażenie, jakby zaraz miał się udusić. Quentin obejrzał się za siebie i z ulgą stwierdził, że są sami. Zatrzymał się, ciągnąc młodszego na pobocze. Chłopak ledwo oddychał, a wzrok miał zamglony. Taki bieg dla niego to nie lada wyczyn, nie to co dla starszego z wyrobioną formą, sportowca. Milan odpoczywał opierając się o niego aż do unormowania oddechu.
— Już jest dobrze, możemy iść dal...
Jego wypowiedź przerwał kolejny świst, a po sekundzie strzała. Milan zamarł, nieprzyjaciel wymierzył w Quentina. Ten zaś z szeroko otwartymi oczami zauważył, że ostre narzędzie przeleciało milimetry od niego, zahaczają o bluzę na barku, niebezpiecznie blisko szyi. Nastolatkowie nie czekając, zerwali się do biegu, zatapiając w wszechogarniającą zieleń. Zniknęli z pola widzenia zakapturzonemu, a ten westchnął zrezygnowany. Chybił. To mu się nie zdarzyło już od kilku dobrych lat, więc dlaczego teraz? Teraz, kiedy musiał uciszyć Quentina. Nie było sensu gonić ich dalej. Wiedział gdzie uciekają, ale byli niemal u wylotu lasu, a to oznaczało świadków. Zdenerwowany rzucił łuk pod nogi i kopnął z całej siły. Zdawał sobie sprawę z tego, że jakby naprawdę chciał zranić Queena, wybrałby lepszą broń, ale nawet przy pomocy strzał, osiągnąłby cel. Tyle, że w głębi serca wcale tego nie chciał. Opadł plecami na miękki mech, poddał się. Odpuszcza sobie na dzisiaj, musi wszystko przemyśleć.
Przyjaciele zdyszani dobiegli do celu. Quen jeszcze w biegu szukał kluczy, żeby oszczędzić czas przy drzwiach. Wepchnął klucz do drzwi i już po paru sekundach wpadli do środka.
— Co to kurwa było!? — wykrzyczał Milan dalej nie mogąc złapać oddechu. Opierał dłonie na kolanach i wpatrywał się w głęboko oddychającego Queena.
— To... to chyba byli zabójcy Kaspiana — odparł z zawahaniem, spuszczając wzrok z przyjaciela, w którego oczach można było dostrzec przerażenie. — Może chodź już od drzwi, idź do mnie na górę, a ja przyniosę coś do picia.
Milan zniknął na schodach, a Quen wreszcie odetchnął. Nie chciał pokazywać młodemu, że się bał. To chyba nawet zbyt małe słowa, żeby opisać jego przerażenie w tamtym momencie. To on był ich celem i chyba wiedział dlaczego. Nie chcieli, żeby ktoś jeszcze zapoznał się z księgą, skrywaną przez Kaspiana. Nie dziwił im się, już od pierwszych stron wiedział, że wmieszane są w to siły nadprzyrodzone. Na czwartej kartce znajdować się rysunek. Był to bardziej szkic, ale tak dokładny, że można by go było uznać za czarno-białe zdjęcie. Na papierze widniał wielki, dorastający najwyższym drzewom smok, a obok wejście do jaskini, z której wydobywały się strumienie światła. Na to wspomnienie potrząsnął głową, chcąc wyrzucić z niej te myśli. Rysunek, na którym niby nie było nic strasznego, a jednak nie mógł zasnąć przez dwie następne noce, dzięki gnębiącemu go w myślach szmaragdowemu smokowi, który wydawał mu się dziwnie znajomy.
Skończył robić lemoniadę, na końcu wrzucił tylko dwa plastry cytryny i jeden limonki, dla utrzymania smaku i wziął dzbanek w rękę. Nagle usłyszał trzask z piętra, a dokładniej z okolic jego pokoju, a nawet dokładnie z niego. Zaniepokojony odgłosem od razu pognał w kierunku schodów. Bał się, że to zabójcy Kaspiana wrócili po Milana. Przeskakiwał po dwa stopnie, aż przypomniał sobie, że w ręku nadal trzyma dzbanek. Jego uwaga się rozproszyła, a noga zamiast trafić na następny schód zahaczyła o niego. Quentin padł niemal natychmiast, uderzając głową w jeden z najwyższych stopni, a szklane naczynie roztrzaskało się, atakując ostrymi szczątkami twarz i tors chłopaka. Zamglony bólem ostatnie co usłyszał to krzyk przyjaciela.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top