𝐬𝐧𝐞𝐚𝐤 𝐭𝐡𝐞 𝐦𝐨𝐨𝐧

tak właściwie to każdej nocy zastanawiałem się, jak księżyc został zawieszony na niebie. nie widziałem żadnych łańcuchów albo czegoś innego, co mogłoby trzymać go u góry. od małego ciekawiło mnie, dlaczego jeszcze nie spadł. wielokrotnie pytałem o to mamę, ale zawsze odpowiadała mi tak samo:

-  'fidio nie powinieneś interesować się takimi głupotami. to nie pomoże ci w polowaniu na myszy'.

i tak jakoś dorosłem, ale to pytanie dalej mnie nurtowało i siedziało gdzieś głęboko we mnie. całkowicie nie mogłem się go pozbyć. ale któregoś dnia pojawiło się nowe pytanie, które było dla mnie nie lada wyzwaniem. nie mogłem jeść, nie spałem, a zabawy z innymi kotami na ulicy przestały sprawiać mi przyjemność. jak ściągnąć księżyc na ziemię? ta zagadka była okropna, a najgorsze było to, że do głowy nie przychodził mi żaden sensowny pomysł. włóczyłem się między alejkami w centrum, drzewami w parku, dosłownie wszędzie szukałem odpowiedzi, ale chyba nikt nie był mi w stanie pomóc. nie zamierzałem jednak zabierać księżyca dla siebie. musiałem i chciałem pomóc moim przyjaciołom, którzy w jakiś, nieznany mi sposób, zostali zawieszeni nad ziemią w złotej klatce. jednak, żeby z niej wyjść potrzebowali klucza. i nim właśnie był ten 'świecący ser' jak to zwykł mawiać mój młodszy brat.

gdy byłem smutny lub zamyślony lubiłem godzinami przesiadywać nad niewielkim stawem w środku parku. zawsze podziwiałem drzewa wiśniowe, które co roku na wiosnę przybierały się w drobne kwiaty, których kolory były naprawdę niezwykłe. od tak jasnego koloru, który w moich oczach mógł być białym po głęboki i ciemny róż. wsłuchiwałem się wtedy w ciche rozmowy ptaków, które rozmawiały o swoich gniazdach, szybko dorastających pisklętach lub po prostu przekazywały sobie plotki o swoich znajomych z innych dzielnic i miast. miałem w mieście jeszcze jedną kryjówkę, o której nie wiedział żaden kot, ptak czy jakiś gryzoń. był to jeden z stojących w mieście pustostanów. siadałem wtedy na dachu budynku i patrzyłem na puszyste białe chmury sunące po niebie, niczym łabędzie po tafli jeziora. tam też często spędzałem noce, ponieważ właśnie nad tym opuszczonym domem zawisła klatka. była jednak zbyt wysoko bym mógł tam doskoczyć. a uwierzcie mi, próbowałem. i to nie raz. zostało mi po prostu otworzyć zamek kluczem, którego nie miałem. tak więc, byłem w kropce.

mijały dni, a ja powoli oswajałem się z myślą, że nie jestem w stanie nic zrobić. nie miałem skrzydeł by polecieć, nie byłem też olbrzymem, by sięgnąć po klatkę lub klucz. źle czułem się z tym wszystkim. pewnego dnia przesiadując w parku na gałęzi jednej z wiśni usłyszałem cichą rozmowę dwóch kosów siedzących kilka gałęzi nade mną.

- słyszałem, że dzisiejszej nocy na niebie mają być widoczne spadające gwiazdy. – powiedział mniejszy z dwóch pierzastych.

- o niczym mi nie wiadomo. pewnie znowu gadałeś z tymi wiewiórkami. ile razy mam ci mówić, że rude jest fałszywe, marvinie? – jęknął drugi, kręcąc ze zrezygnowaniem głową.

patrzyłem na nich z nie lada zaciekawieniem. spadające gwiazdy? z tego co pamiętam z ludzkich rozmów to mają one spełniać życzenia, czy coś w ten deseń. zawsze chciałem zobaczyć takie widowisko. byłem ciekaw wszystkiego, co z tym związane, ponieważ mogłem uczestniczyć w tym pierwszy raz. teraz pozostało mi tylko czekać na spadające gwiazdy. życzeniem nie musiałem się zbytnio martwić, bo dokładnie wiedziałem czego chcę.

w końcu słońce schowało się za horyzontem, a na niebo wstąpiła okrągła tarcza księżyca. leżałem na oparciu starej kanapy stojącej w zaułku. pojawiła się tu kilka dni temu i od tego czasu lubiłem tu przesiadywać. po chwili ujrzałem idącego w moją stronę kota. jego sierść była biała pokryta rudymi plamami i nieco przybrudzona na grzbiecie, bokach i łapkach.

- fidio – rzekł, wskakując na jeden z podłokietników – dawno się nie widzieliśmy.

- ciebie też miło widzieć – mruknąłem układając głowę na łapkach.

- słyszałeś o deszczu spadających gwiazd? – zapytał kapsel.

- a myślisz, że czemu jeszcze nie śpię? nie zamierzam tego przegapić – podniosłem uszy do pionu i popatrzyłem na niego z góry.

- słyszałem, że podczas takich nocy jak ta, dzieją się dziwne rzeczy.

zaintrygowany podniosłem głowę, spojrzałem w niebo, a potem znowu na kapsla.

- co masz na myśli? nie widzę zbytniej różnicy – przekrzywiłem głowę.

kot westchnął tylko i ułożył się na boku.

- wielokrotnie słyszałem, że w noce kiedy jest pełnia i zapowiedziane są dziwne zjawiska, takie jak deszcz spadających gwiazd, widoczna kometa lub zmieniający barwę księżyc dzieją się straszne i niewyjaśnione rzeczy.

poczułem jak futerko na karku zjeżyło mi się lekko. nie lubiłem strasznych opowieści, ale mimo wszystko chciałem wiedzieć o co chodzi. spojrzałem w jego bursztynowe oczy i skinąłem głową, prosząc o kontynuowanie jego opowieści.

- około trzy lata temu wieczorem miał być widoczny czerwony księżyc. Później w nocy dało się słyszeć okropne i głośne miałczenie. po mniej więcej godzinie wszystko ucichło. cisza była, jakby to powiedzieć, aż nazbyt podejrzana, więc ja i kilka innych kotów poszliśmy sprawdzić co się stało. to co zobaczyliśmy przekroczyło wszystkie nasze najgorsze oczekiwania. – powiedział powoli i wyraźnie, żebym wszystko usłyszał i zrozumiał.

nie podobało mi się to ani trochę. chciałem, żeby kapsel mówił dalej, bo zainteresowało mnie to, ale jednocześnie miałem ochotę uciec i schować się w jakimś ciepłym, bezpiecznym miejscu. położyłem uszy po sobie i znowu oparłem głowę na łapkach. mój znajomy wyglądał tak jakby nie zważał na to, że praktycznie odchodzę od zmysłów. Wziął kolejny wdech, by kontynuować.

- nie wiem czy chcę znać resztę opowieści – przełknąłem ślinę, patrząc na niego uważnie.

- byłoby niekulturalne nie dokończyć – mruknął kąśliwie i mówił dalej – zobaczyliśmy ciało jakiejś starszej kotki. leżało sztywno, miała otwarte oczy i pyszczek też. obok niej jakiś kot zostawił odciski łapek. kawałek za nią zobaczyłem jakąś błyszczącą bladym, zielonym światłem zjawę, która wyglądała identycznie jak leżący przed nami kot. postać skoczyła w niebo i dałbym sobie ogon uciąć, gdyby to nie była prawda, ale widziałem jak skacze po gwiazdach i znika gdzieś za księżycem.

- czy to już koniec? – odsłoniłem oczy, które wcześniej zakryłem łapkami.

- tak. to aż takie straszne dla ciebie? – jego ton głosu był lekko rozbawiony i brzmiał tak jakby starał się nie roześmiać w dystyngowanym towarzystwie, gdy ktoś powie jakiś żarcik.

- wiesz, w przeciwieństwie do ciebie jestem jeszcze dość młodym kotem i nie widziałem tylu niezwykłych rzeczy. więc wybacz, że jestem wystraszony  - powiedziałem, przewracając oczami.

kapsel dalej rozbawiony zwinął się w kulkę na siedzisku i zamknął oczy. usłyszałem cichy świst, który wydobywał się z jego nosa. po chwili jego oddech się uspokoił, stąd też wiedziałem, że już zasnął. ja początkowo nie czułem zmęczenia. byłem zbyt podekscytowany deszczem spadających gwiazd, więc zawzięcie patrzyłem w nieboskłon. jednak po około godzinie powieki zaczęły mi się kleić, dlatego ułożyłem się wygodniej na oparciu i odpłynąłem w krainę morfeusza.

zrobiło mi się bardzo zimno. otworzyłem oczy i spojrzałem w spokojne niebo, które na moje nieszczęście było przykryte kocykiem z ciężkich chmur. wyglądało jakby w ciągu najbliższych minut miało zacząć padać. odwróciłem wzrok od nieba i podskoczyłem ze strachu. patrzyłem prosto na śpiącego kapsla. nasze pyszczki dzieliło dosłownie kilka milimetrów. wydało mi się to dziwne, przecież spałem na oparciu, więc nie mógłbym znaleźć się tu, nawet gdybym spadł. odwróciłem głowę w kierunku oparcia i również teraz podskoczyłem. na oparciu dalej leżałem ja. miałem sztywno wyprostowane łapki i szeroko otworzone oczy. najdziwniejsze było jednak to, że moje źrenice, jak i białka całkowicie zniknęły, przez co zielona tęczówka zajmowała całe oko. moje czarne futerko targał wiatr, a kapiące powoli krople deszczu zostawiały na nim ślady. sam nie czułem wody, chociaż powinienem. przez chwilę zastanawiałem się o co chodzi i co się ze mną dzieje. z nie małym zdziwieniem zauważyłem, że moje łapki są praktycznie przeźroczyste i błyszczą na zielono tak, jak zjawa z opowieści mojego znajomego. zrozumiałem, że umarłem i zostałem duchem. poczułem jakąś dziwną satysfakcje z tego powodu. przypomniałem sobie o zjawie, skaczącej po gwiazdach, o której powiedział kapsel. teraz mogłem zdobyć klucz, by otworzyć klatkę. może i musiałem poświęcić życie, ale mimo wszystko moje życzenie spełniło się bez wypowiadania go. z tą myślą zeskoczyłem ze starej kanapy i udałem się w stronę parku, by rozprostować moje nowe łapki.

minęło kilka dni odkąd zostałem duchem, a między dzielnicowymi kotami wybuchło nie lada poruszenie. wszyscy zastanawiali się nad tym i pytali o wszystko kapsla, bo to właściwie on rozgłosił tą smutną wiadomość. dla mnie wielkim plusem było to, że w dzień słońce świeciło na tyle mocno, że nikt nie był w stanie mnie zobaczyć, dodatkowo nikt na mnie nie wpadał, ponieważ mogłem przechodzić przez wszystkie ciała, woda mnie nie moczyła, a ja sam nie odczuwałem pragnienia, głodu i zimna. jak na razie odczuwałem same plusy bycia zagubioną duszą. dalej jednak nie rozwiązałem sprawy wskakiwania na gwiazdy. chciałem to zrobić jak najszybciej, ale w mojej głowie pojawiło się jeszcze jedno pytanie. jak przemycić księżyc? przecież nikt nie może zauważyć jego zniknięcia. czy zrobienie tego w czasie pochmurnej nocy będzie wystarczającym kamuflażem? musiałem zrobić to jak najszybciej, ponieważ tak jakoś podświadomie czułem, że długo na ziemi nie zabawię.

i tak przez niecały tydzień uczyłem się jak chodzić po gwiazdach. okazuje się, że to wcale nie takie trudne jak myślałem na początku. chyba najbardziej lubiłem w tym łapanie równowagi i towarzyszące temu uczucie nieważkości. niezwykłe było też to, że bezproblemowo mogłem wspinać do góry bez końca. spacerowałem po gwiazdozbiorach panny, bliźniąt i lwa, gwiazdach dużych i małych. parę razy nawet udało mi się dotknąć księżyca. okazało się, iż nie jest on taki duży, jak mi się wydawało. myślałem, że małe rzeczy z daleka są jeszcze mniejsze, a tu taka niespodzianka. patrząc na niego z ziemi ma się wrażenie, że jest to naprawdę ogromna kula. także problem przeniesienia go nie stanowił już dla mnie problemu. teraz właściwie musiałem czekać już tylko na pochmurną i najlepiej deszczową noc. okazało się, że kwestia pogody została wyjaśniona. siedząc wieczorem na jednej z gałęzi wiśni, zauważyłem jak krople wody powoli uderzają o taflę stawu. uważnie popatrzyłem na nieboskłon, wypatrując gwiazd, które ewidentnie zdążyły już schować się za puszystą pierzynką burzowych chmur. gdzieś daleko po niebie przetoczyła się jasna błyskawica, a zaraz po niej usłyszałem grzmot, tak głośny i przerażający, że o mało nie spadłem na ziemię z najeżonym futrem. może była to wina bycia duchem, ale miałem wrażenie, jakby ten okropny dźwięk wydobywał się prosto z mojej głowy. noc wydawała się idealna do przeprowadzenia mojej misji, ale jak zawsze musiało mi się nasunąć kolejne trudne pytanie. czy duchy są odporne na pioruny? bo jeśli nie, to śmiało mogłem się pożegnać ze swoją aktualną formą. zebrałem w sobie wszystkie pokłady odwagi, jakie mogły się zmieścić w moim niewielkim ciałku i począłem piąć się w górę drzewa, skacząc po pniu i konarach. doszedłem na samą górę gałęzi i skoczyłem. od razu zacząłem spadać, ale moje łapki szybko odnalazły niewielką gwiazdkę, od której odbiłem się i pobiegłem dalej, prosto w stronę świecącego na niebie księżyca.

po chwili szaleńczego sprintu, który miał mnie uchronić od prawdopodobnej śmierci z rąk drapieżnych błyskawic udało mi się dotrzeć w jednym kawałku do mojego celu. siedząc na jednej z najbliższych gwiazd, starałem się złapać księżyc w łapki, co niestety, szło mi opornie. nie chciałem patrzeć w dół, bo przyprawiało mnie to o zawroty głowy, a powiedzmy sobie szczerze, nie chciałem przypadkiem spaść. w końcu udało mi się go dosięgnąć. fakt, chwilę się z nim siłowałem, ale po chwili biegłem w dół z księżycem w pyszczku. nagle zrobiło się ciemno, tak całkiem nienaturalnie, a gdyby nie nikłe światło gwiazd i błyskawice, mimo wyczulonych zmysłów nie poradziłbym sobie. byłem już tak niedaleko ziemi, gdy łapka ujechała mi z najniższej gwiazdki. w panice cofnąłem się w tył, tracąc równowagę. w ostatnim momencie udało mi się uskoczyć na drzewo poniżej. tak wystraszony nie byłem chyba jeszcze ani razu. zeskoczyłem z jednej gałęzi na ziemię i rozłożyłem się, kładąc mój cenny klucz do klatki obok siebie. oddychałem tak ciężko jak chyba nigdy i myślałem, że zaraz płuca wyskoczą mi z piersi. dosłownie czułem jak serce uderza o moje żebra w nagłym przypływie strachu i adrenaliny. czekałem kilka minut i gdy byłem już gotowy, by stanąć na trzęsących się, jak galaretka (za którą osobiście nie przepadałem, a już nie raz starałem się do niej przekonać) nogach, znów wziąłem księżyc w zęby i biegiem ruszyłem przez krzaki i wysokie trawy, by w jak najszybszym czasie dotrzeć do pustostanu bez zbędnych gapiów.

w końcu stanąłem przed budynkiem i popatrzyłem w górę. klatka dalej wisiała spokojnie. chmury były zbyt wysoko, by ją zasłonić, co w pewnym stopniu nie było dla mnie korzystne, ale wolałem zaryzykować, bo tak idealnej nocy nie mogłem sobie wymarzyć. w kilku susach przebyłem drogę na piętro, a potem ruszyłem w górę, na strych w kierunku kwadratowego wyjścia na dach. jedno tylko mnie zaniepokoiło. wyjście zostało zasłonięte jakąś materiałową plandeką. o ile sam mógłbym przez nią bez problemowo przejść, to wątpiłem w przenikalność księżyca. dlatego postanowiłem ściągnąć ją w jakiś sposób. odstawiłem klucz na ziemię w bezpieczne miejsce, a sam zabrałem się do pracy. początkowo pchałem w górę, ale płachta była dla mnie zbyt ciężka. teraz pozostało mi wciągnięcie jej do środka. zacząłem przesuwać ją lekko w bok, tak by jeden z końców spadł na dół. po chwili szamotaniny lewy róg znalazł się na wysokości moich uszu. pochwyciłem go, więc w zęby i ciągnąłem go za sobą, idąc w dół schodów. materiał, z którego plandeka była zrobiona był o wiele cięższy niż początkowo mi się wydawało. na szczęście wszystko udało się, wziąłem księżyc i wybiegłem na dach budynku. szybko odszukałem wzrokiem najniższą gwiazdę i wskoczyłem na nią. ruszyłem prosto do klatki. ludzie zamknięci w niej wystraszyli się mnie trochę, ale gdy tylko zobaczyli, że przyniosłem klucz ich twarze rozpromieniły się jak dwie gwiazdki, a usta rozciągnęły się w uśmiechach.

- to ty, fidio? – na pytanie kobiety zamkniętej w środku pokiwałem głową i wcisnąłem księżyc w zamek.

czekałem chwilę, która dla mnie trwała wieczność (a tak mi się przynajmniej wydawało, bo do końca nie wiedziałem, ile tak naprawdę ta wieczność trwa). usłyszałem tylko ciche kliknięcie, a złota klatka zaczęła powoli spływać na ziemię. gdy tylko dotknęła dachu pustostanu, drzwiczki otworzyły się, a para mogła spokojnie wyjść. w momencie, w którym wyszli ich niedawne więzienie rozsypało się w błyszczący pył. zeszli po schodkach w głąb domu, zostawiając mnie samego. księżyc zaczął się powiększać i unosić w górę, aż w końcu zawisł z powrotem na swoim dawnym miejscu. deszcz w końcu ustał, a chmury zaczęły płynąć po niebie jak kaczki po stawie. patrzyłem na to z niemałym zachwytem. może i wiele razy widziałem, jak wiatr przegania chmury, ale dziś było to coś wyjątkowego. noc stała się taka jakaś jaśniejsza, a wszystkie gwiazdozbiory rozbłysły milionami barw. czułem też jakąś niewyobrażalną dumę z samego siebie i swojego poświęcenia. moja misja została zakończona, więc pojawiła się kolejna. nie musiałem czekać długo by ją wypełnić. skoczyłem do góry i zacząłem biec w kierunku innych gwiazd. zakończyłem już swoją ziemską wędrówkę, więc mogłem rozpocząć inną. do najdalszych gwiazd, a potem dalej do świtu.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top