Rozdział 22

Chmury dziś wyjątkowo szybko płynęły po błękitnym niebie, a ciepły wiatr coraz bardziej się wzmagał, z każdą chwilą przewracając coraz więcej kartek w grubym notesie mężczyzny. Po chwili, pod wpływem silniejszego podmuchu jego kałamaż, który stał na niestabilnym podłożu upadł, a tusz rozlał się na soczyście zielonej trawie, barwiąc ją na ciemny kolor.

— Cudownie... — mruknął ciemnowłosy, stawiając przedmiot ponownie w pionie. Odsunął się kawałek dalej od ciemnej plamy, aby przypadkiem się nią nie pobrudzić.
Oparł ponownie potylicę na niegrubym pniu młodej topoli i uniósł wzrok na niebo, z którego z każdą sekundą powoli za horyzontem znikało słońce.

Jego ręka odruchowo chwyciła mocniej pióro, które nieśmiało zaczęło muskać papier, tworząc kolejne wersy poezji. Poezji, pozwalającej mu uciec myślami od jednej osoby, dzięki której jego usta zaciskały się, a ręce lekko drżały z frustracji.

— Witaj, oppa. — Usłyszał przed sobą miły, delikatny głosik. Zasłonił lekko oczy ręką z powodu zachodzącego, lecz ostrego słońca, aby móc zobaczyć stojącą przed nim niewysoką, szczupłą dziewczynę, której ciemne włosy splecione były w długi warkocz. Uśmiechała się pogodnie, ignorując letnie słońce, które mimo późnej pory dość mocno parzyło ją w plecy. — Mogę się przysiąść?

— Twoje towarzystwo jest zawsze przyjemne. Siadaj — odpowiedział mężczyzna i zlustrował dziewczynę raz jeszcze. Jej kwiecista sukienka falowała z każdym podmuchem wiatru, podobnie jak włosy, które chciały uwolnić się z ucisku spinki. Ich kolor kontrastował z bladą skórą, która pozostawała jasna, mimo tego, że dziewczyna całe dnie spędzała na słońcu.

— Napisałeś coś nowego, Dyo oppa? — zapytała wesoło, wpatrując się w starszego z fascynacją. Była jeszcze młoda, niedoświadczona, a jej serce już od dawna biło szybko dla młodocianego pisarza, którego codziennie obserwowała, gdy ten przychodził tu pisać. Wiedziała, że najpłodniej tworzyło mu się wtedy, gdy jego nieszczęśliwe myśli ponownie nie dawały mu spać, a smutek wciskał mu na siłę kolejne łzy do oczu. Jednak dzięki temu zarabiał. Zarabiał, pisząc piękne rzeczy, przez które ludzie mogli poczuć to, co on czuje.

— Niezbyt — odparł po chwili, wpatrując się w niemalże pustą stronę dziennika. — Wena opuściła mnie przeszło tydzień temu i nie wraca.

Co to się stało, że pisać już nie możesz? — Dziewczyna przybliżyła się lekko do starszego od siebie mężczyzny i starała się spojrzeć mu w oczy. Ten jednak wzrok opuszczony miał na swoje dłonie. Następnie przeniósł go na zboże, czyniące pola niemalże złotymi.

— Samotność umie napędzić twórczość, ale i zniszczyć ją zupełnie — odparł cicho. Dziewczyna o długim warkoczu już otwierała usta, aby odpowiedzieć, jednak przerwał jej krzyk matki, która machała do niej z odległości kilku metrów. Trzymała w dłoni kosz pełen soczystych malin i truskawek. Najpewniej chciała, aby córka pomogła jej zanieść pozostałe dwa kosze stojące u jej stóp do domu, który znajdował się kawałek stąd.

— Muszę już iść. Jestem przy wielkiej nadziei, że znów będziesz twórczy... — Uśmiechnęła się lekko, a Dyo odpowiedział jej tym samym, choć w jego oczach dalej tkwił smutek. Dziewczyna wybiegła z cienia topoli i skierowała się wraz z matką w stronę mieszkania, gdzie czekało na nią młodsze rodzeństwo.

Dyo zamknął oczy. Wsłuchał się w szum wiatru i śpiew ptaków siedzących na gałęzi nad nim. Dumając tak, nie spostrzegł się nawet, że od dłuższego czasu na jego ciele utkwiony był wzrok wysokiego mężczyzny, który stał kilka kroków dalej z nikłym uśmiechem na ustach.

— Nie wiedziałem, że w twej wiosce ostały tak piękne panienki. Większość zapewne wyjechała już do miasta za zarobkiem. — Kyungsoo zadrżał, gdy poczuł, jak obok niego ponownie ktoś siada. Jednak była to osoba, przez którą serce mężczyzny na chwilę stanęło, aby następnie uderzyć o żebra zdecydowanie zbyt mocno. Ciemnowłosy otworzył szybko swoje oczy i spojrzał na miejsce obok siebie, gdzie siedział wysoki, dobrze zbydowany i bardzo przystojny mężczyzna, który uśmiechał się do niego delikatnie. W przeciwieństwie do Kyungsoo, który ubrany był w brudne łachmany, ten mimo ciepła nosił dopasowaną kamizelkę i piękną, flanelową koszulę. Daejin od zawsze był piękny, tak samo jak jego ubrania.

— Jednak powróciłeś... — odezwał się po dłuższej chwili niższy, nie spuszczając dużych oczu z przystojnej, męskiej twarzy towarzysza.

— Zawsze do ciebie wracam — odpowiedział krótko.

Kyungsoo westchnął i zamknął swój notes, aby następnie odłożyć go na bok. Zacisnął lekko dłonie w pięści, starając się kontrolować gniew, który przez to jedno zdanie go ogarnął. Umiał jednak panować nad swoimi uczuciami. Nauczył się tego już dawno, kiedy ten bezczelny mężczyzna postanowił wtargnąć do jego życia.

— Jednak jestem już zmęczony twoimi powrotami i miałem szczerą nadzieję, że nie wrócisz.

— Nie w ten sposób o tym myślisz. — Mężczyzna siedzący obok niego pokręcił głową i dotknął delikatnie dłoni młodszego. — Wiesz, że gdybym mógł, byłbym tu cały czas.

— Jeśli nie możesz, nie powinno cię tu być w ogóle — odpowiedział niższy i odsunął swoją dłoń od tej drugiej, większej. — Nie chcę być jednym z dwójki, którą kochasz.

Nastała między nimi cisza, która zaniepokoiła młodego pisarza. Znał doskonale człowieka, którego kochał i wiedział, że ten właśnie powinien odpowiedzieć mu jak zawsze czymś, co sprawiłoby, że Dyo ponownie straciłby głowę i zignorował fakt, iż nie może mieć ukochanego tylko dla siebie. Znowu by się poddał. Powinien to zrobić. Zawsze tak było.

— Spodziewamy się dziecka. — Kyungsoo poczuł, jak coś mocno ścisnęło jego żołądek i tajemnicza siła skradła mu oddech, gdy w końcu wyższy otworzył usta.
To jedno zdanie sprawiło, że cichutka nadzieja na to, aby małżeństwo ukochanego wkrótce zostało zakończone, tak po prostu zniknęła.

On jej już nie zostawi. Jego serce w końcu zawsze biło dla dwóch osób, z czego tylko jedna mogła mieć go u swojego boku i tym kimś nie był Dyo, tylko nieznana mu kobieta, której Kyungsoo szczerze nienawidził. Nieznana kobieta, która miała już teraz wydać na świat potomka Daejina. Bo ona może to zrobić. W ten sposób pokonała Dyo w niemej wojnie, o której nawet nie miała pojęcia. I wygrała najcenniejszą dla niego nagrodę.

Ma go już w garści, mężczyzna nie mógł nic zrobić. Mógł jedynie przepłakać kolejną noc i kolejne dni patrzeć pusto w słońce, które mogłoby mu po prostu wypalić ciało, w końcu i tak właśnie w tej chwili ulatywał z niego duch.

— Przyjechałeś, aby się pożegnać? — zapytał Kyungsoo, starając się kontrolować swój łamiący się głos. Nie chciał mówić nawet tego. Chciał milczeć już na zawsze i nie znać odpowiedzi na to pytanie. Chciał żyć w niewiedzy, która była absurdalna.
Niewiedza była zbyt przejrzysta.

W tym samym czasie przypomniał sobie każde lato spędzone z siedzącym obok mężczyzną. Wszystkie cztery najgorętsze pory roku, które jego ukochany spędzał właśnie tu, aby następnie pozostawiać samotnego Dyo na długich, dziesięć miesięcy. — Mogłeś po prostu nie wracać. To wystarczyłoby mi za pożegnanie.

— Wiesz, że moje uczucia do ciebie są zbyt głębokie, by cię porzucić.

— Nie będę jednym z dwójki, a nie mogę cię już mieć dla siebie. Ty mnie zresztą też już nie.

— Chciałbym.

— Ale nie możesz.

— Nie potrafię powstrzymać tego, że kocham was oboje. Chcę mieć was tak bardzo...

— Gdyby można było mieć wszystko, nie uważasz, że życie byłoby zbyt piękne? — Kyungsoo chwycił szybkim ruchem swój dziennik i pióro, aby następnie wstać, gdy czuł już, że nie będzie w stanie powstrzymać łez. — Jesteś wolnym ptakiem, który po prostu ku mojemu nieszczęściu postanowił w końcu zbudować własne gniazdo. Jest ono za małe na cztery osoby.

Naprawdę nie chciał mu ukazywać swoich gorących łez. Nie chciał, by ukochany cierpiał. Żeby widział go w takim stanie. Dyo nie chciał go ranić jeszcze bardziej, bo w tym wszystkim nie tylko on cierpiał. Daejin umierał w środku tak samo jak on.

👻 👻 👻

Koreańczyk o ciemnych włosach i dużych oczach stał właśnie na środku salonu. Jego bose stopy stykały się z chłodnym drewnem, sprawiając, że po całym ciele przeszedł go dreszcz. Zacisnął palce na grubym sznurze, który naprawdę go przerażał. Bolał go jego dotyk. Lina była bardzo chropowata, nieprzyjemna. Na szyi będzie jeszcze gorsza.

— Oppa...? — Usłyszał za sobą szept, a tuż po tym deski lekko zaskrzypiały pod stopami dziewczyny, która postanowiła jak zwykle wejść do jego domu nieproszona. Patrzyła na starszego z przerażeniem i niepewnością, przesuwając się powoli naprzód. — Co... co to za lina, oppa...?

Dyo nie odpowiedział. Zacisnął na niej palce mocniej, jakby pragnął poczuć na suchych dłoniach jej nieprzyjemną fakturę jeszcze bardziej. Chciał tym samym jakimś sposobem zniechęcić się do jedynego wyjścia, jakie według niego pozostało. Miał dość życia pełnego płaczu i samotności.

Miał dość oddychania na tym świecie, w którym nie mógł być dla kogoś najważniejszy. Zawsze tak było. Jego rodzice również tacy byli. Nie kochali go w pełni, często zapominając o jego istnieniu. Dlatego właśnie i on zapomniał o nich, gdy pewnego dnia drzwi od piwnicy się za nimi zatrzasnęły i nie zostały już nigdy ponownie otwarte.

Odkąd pamiętał był sam, a w tej chwili czuł, że jest to jego przekleństwo, którego można się pozbyć tylko w jeden sposób.

Był zbyt słaby, by dać sobie radę.
Był zbyt słaby, by spróbować żyć inaczej i starać się zmienić.
Był zbyt słaby, by żyć sam.

— Proszę, wyjdź, Ji... — odpowiedział po chwili, siląc się na beznamiętny ton.

— Nie! Dyo, proszę, powiedz mi... — Podbiegła do niego i stanowczym ruchem wyrwała mu z dłoni, jego zdaniem, ostatnią deskę ratunku. — Proszę wyjaśnij mi, dlaczego planujesz zrobić coś tak okropnego?! Oppa, błagam! Nie bądź sam z twoim cierpieniem, jestem tu, wesprę cię, tylko proszę nie rób głupstw!

— Ji, wyjdź... — Powtórzył domownik, patrząc na nią wściekłym spojrzeniem. Spróbował odebrać jej linę, jednak ta uparcie trzymała ją w delikatnych dłoniach. Z oczu młodej dziewczyny pociekło kilka łez, co zdziwiło Dyo.

— Proszę... proszę cię, oppa... — Cichy szloch przerodził się w głośny płacz. Dziewczyna zacisnęła palce na linie i pochyliła się do przodu, w lekkim ukłonie. — Błagam, oppa... Nie przeżyję twojej śmierci, nie mogę pozwolić ci umrzeć... Kocham cię, oppa i nie jestem w stanie pozwolić osobie, którą kocham, tak po prostu umrzeć, jakby nigdy nie miał dla nikogo znaczenia. Proszę, oppa! Nie rób mi tego! — Uniosła czerwone oczy i spojrzała prosto w te drugie, o wiele większe, patrzące na nią w niezrozumieniu. Podeszła więc szybkim krokiem do starszego od siebie mężczyzny i bez wahania wpiła się w jego usta. Objęła swoimi dłońmi jego szyję, a łzami moczyła mu chłodne policzki.

Podłoga za nimi skrzypnęła, a dziewczyna zdążyła tylko w przerażeniu odsunąć się na bok, zanim nieprzytomne ciało Dyo zwaliło się przed nią na podłogę. Przerażona krzyknęła, widząc przed sobą wysokiego mężczyznę, którego oczy przysłonięte były zarówno łzami, jak i wściekłością.

— Pocieszenie szybko dla niego nadeszło? — zapytał nieznajomy, zaciskając palce na kamiennej popielniczce, którą miał w dłoni. Dziewczyna dostrzegła na niej szkarłatną krew, przez którą spojrzała w przerażeniu na ciało u swoich nóg.

Szybko rzuciła się do ucieczki, jednak poczuła, jak elegancki mężczyzna popycha ją na ścianę, przez co boleśnie upadła na chłodną posadzkę. Spojrzała z przerażeniem w ciemne oczy starszego, od którego bił okropny smutek, ale jego szaleńcze ruchy wskazywały na gniew.

— Proszę, ja... ja tylko... — Było to jedyne, co zdążyła wyszeptać, zanim poczuła przeszywający ból w skroni, a widok przed nią rozmazał się. Zsunęła się powoli po ścianie, nie czując żadnej władzy w swoim drobnym ciele. Z każdą chwilą czuła coraz większy ból. Cierpienie zwiększyło się diametralnie, gdy przez kilka kolejnych sekund, leżąc niemalże bez życia, słyszała głośny płacz i zawodzenie nieznajomego, który jednak już nie znajdował się w salonie, bo jego głos był wyraźnie przytłumiony.

— Dyo... Dyo, skarbie? Dlaczego nie wstajesz? Skarbie, dlaczego nie wstajesz...? Nie chciałem, Dyo, ja nie chciałem... Ja tylko... Kochanie...?

~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~

Chyba nigdy, żaden napisany przeze mnie rozdział jakiegokolwiek ff nie sprawił, że było mi tak smutno, naprawdę. Tak bardzo wczułam się w sytuację Dyo i jego uczucia, że każde napisane słowo było dla mnie sporym wyzwaniem, bo każde słowo sprawiało, że byłam coraz to bardziej smutna. Zresztą, Daejin również tak naprawdę nie miał kolorowo...

Mam nadzieję, że cieszycie się, że w końcu po tych 22 rozdziałach wyjaśniło się, co właściwie wydarzyło się sto lat temu w domu Lu

Krótkie ogłoszenie - w przyszłym tygodniu najprawdopodobniej nie będzie rozdziału : (

Gimnazjaliści, jak tam egzaminy? 📝

Miłego tygodnia!
Pamiętajcie, że już zaraz majówka, więc wytrwamy ten tydzień! 🌵🍓

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top