6. Niebo jest bliższe
Marzec 2015
Jego ciało pali go żywym ogniem. Ma wrażenie, że przez jego żyły przepływa lawa, a całe ciało przyciskane jest do ziemi przez ciężar. Nie może zaczerpnąć oddechu. Nie może krzyknąć i rozpłakać się z bólu. Nie może myśleć. Wszystkie myśli są plątaniną strzępków nitek, które nie prowadzą do żadnego celu, żadnej myśli. Jego wspomnienia kruszą się jedne za drugą, a wszystkie słowa, jakie kiedykolwiek usłyszał, wbijają się w jego mózg niczym maleńkie kryształki, powodując kolejną dawkę bólu.
Nie jest w stanie powiedzieć, gdzie zaczyna, a gdzie kończy się jego ciało. Nie jest w stanie powiedzieć, gdzie to ciało się znajduje i czy w ogóle jego myśli są z nim połączone.
Nie jest nawet pewny, czy on sam istnieje, a ból nie jest jedynie wizualizacją najgorszej kary, jaką ktoś postanowił stworzyć. Tylko jakiej kary. Za co jest karany?
Nie jest w stanie o tym myśleć. Nie jest w stanie zadać sobie nawet pytania, czy tak silny ból jest w ogóle w stanie istnieć.
Nagle wszystko ustaje. Może wziąć oddech. Może poruszyć małym palcem, jest w stanie skupić myśli w całość. Ból znika tak szybko, jak przybył. Ciemność powoli odstępuje, dając przyjść jasności.
Bierze kolejny oddech. Uspokaja się. Czuje upragnioną błogość, niezrażoną żadnym niepotrzebnym bodźcem.
Jest idealnie. Jego ciało czuje się idealnie.
Nagle czuje dotyk na swojej dłoni. Przestraszony momentalnie podnosi się do pozycji siedzącej i patrzy w bok. Otwiera szeroko oczy.
— Chanyeol...? — szepce cichutko, przenosząc wzrok z twarzy starszego na jego dłoń. Delikatnie głaszcze jego. Jest bardzo ciepła.
— Już cię nie boli? — Chanyeol pyta równie cichym głosem, przybliżając się do młodszego jeszcze bliżej. Chmury, na których się znajdują, delikatnie przesuwają się pod jego ruchami. Błękitne niebo wygląda, jakby stworzone było tylko dla nich dwóch. Choć może i tak właśnie jest.
— Dlaczego tu jesteś...? Przecież ty nie istniejesz... — Baekhyun wciąż patrzy na ich dłonie, które nieśmiało splatają się w delikatnym uścisku. Z jego oczu cieknie pojedyncza łza. — Nie chcę znowu w ciebie uwierzyć. Proszę, ja nie chcę znowu czegoś czuć.
Chanyeol nie odpowiada. W jego oczach widać głęboki ból, który Baekhyun dostrzega dopiero po chwili. Nie rozumie go. Nie rozumie go równie bardzo, co miejsca, w którym się znajdują. Nie rozumie chmur, błękitu nieba, rozpędzonego samochodu z jego wspomnień. Nie rozumie, dlaczego osoba, która siedzi przed nim, wygląda tak realnie, a jej ciało imituje z siebie ludzkie ciepło.
Ciemnowłosy chłopak nachyla się nad młodszym i składa na jego ustach powolny, subtelny pocałunek. Następnie styka ich czoła ze sobą. Zamyka oczy.
— Co tu się dzieje? — Baekhyun stara się nacieszyć krótką czułością, jednak zagubienie nie pozwala mu się cieszyć chwilą. — Niczego nie rozumiem. Nie rozróżniam, co jest naprawdę. Czy te chmury są prawdziwe. Czy ty naprawdę tu jesteś.
— To zależy czy we mnie wierzysz. Jeśli tak, najprawdopodobniej tu z tobą jestem.
— Ale nie było cię, gdy ciebie potrzebowałem. Odszedłeś.
— Czasem każdy musi odejść. Wtedy jedni się załamują, a inni zyskują siłę. Ty ją zyskałeś, w końcu jesteśmy tu razem.
— O czym ty mówisz...? — Baekhyun odsuwa się, aby móc lepiej widzieć twarz Koreańczyka. — Jaką siłę? Spójrz na mnie!
Chanyeol uśmiecha się delikatnie.
— Nie dostrzegasz jej.
— Nie, nie dostrzegam i nie rozumiem, o czym ty do mnie mówisz.
Chanyeol nachyla się nad młodszym i uśmiecha pod nosem.
— Czasem gdy się kogoś opuści, wystarczy jeden krok do załamania. Wystarczy też tylko jeden krok do przywrócenia wiary. A ty, masz swoją? — szepce cicho do ucha, na co Baekhyuna przechodzą dreszcze.
— Ile razy już opuszczałeś ludzi? — pyta cicho Baekhyun, ściskając palce na swojej koszuli, w miejscu, gdzie tak szybko bije jego serce.
Na twarzy Chanyeola pojawia się nikły uśmiech, którego Baekhyun nie może ujrzeć. Twarz starszego dalej nachyla się nad jego uchem.
— O jeden raz więcej niż ty.
Baekhyun zamyka na chwilę oczy, aby otworzyć je dopiero, gdy czuje przeszywający chłód dookoła siebie, a grunt pod jego nogami rozpada się niczym szkło uderzone przez kamień.
Spada.
│█║▌║▌║ ║▌║▌║█│
Bierze głęboki wdech i otwiera szeroko oczy. Nad sobą widzi białe sklepienie, nierówne niczym uformowane przez dłonie dziecka. Podtrzymują je wysokie, potężne kolumny, które za to ustawione są w idealnie równych rzędach. Ich kształt jednak również przypomina nierówne rury zrobione z plasteliny przez szaleńca.
Baekhyun siada na miękkim materacu o grubości przynajmniej dwa razy większej niż normalnie. W powietrzu czuć zapach wapna i tynku, ale co chwila do nozdrzy dociera też powiew świeżego powietrza, którego źródła Byun nie może dostrzec. Nie ma tu okien, nie ma drzwi, a przynajmniej on ich nie dostrzega. Widzi jedynie krzywe schodki, prowadzące wprost do ściany, oraz kępki trawy i kwiatów, wyrastających z dziur między płytami betonu.
Przenosi wzrok na kamienny stolik, na którym stoi misa z soczystymi borówkami i ściany, na które pada pomarańczowy blask zachodzącego słońca, który jednak jest niewidoczny. Baekhyuna oszałamia ten widok. Jak bez okien blask słońca może wpadać do pomieszczenia, jakkolwiek je rozjaśniając, mimo jasnych ścian?
Koreańczyk jak poparzony niemalże spada z ogromnego łoża, gdy odwraca głowę w prawą stronę, dostrzegając wpatrzone w siebie dwie pary oczu.
Kobieta i mężczyzna, widząc, że ten dostrzegł już ich obecność, kłaniają się nisko i uśmiechają uprzejmie.
— Witaj, panie. — Pierwszy odzywa się mężczyzna, lustrując nastolatka bystrym spojrzeniem, widocznym zza grubych, ciemnych rzęs. — Martwił nas twój stan, długo się nie budziłeś. Pozwoliliśmy sobie przebrać cię w czyste szaty, niesplamione twoją krwią.
— Mamy nadzieję, że nie masz nam tego za złe, panie. Mieliśmy dobre intencje, nie chcieliśmy naruszyć pana nietykalności.
Baekhyun patrzy na nich dobre kilka sekund, zanim orientuje się, że powinien coś odpowiedzieć dwójce nieznajomych.
— Nie mam tego za złe... — odpowiada cicho, starając się ogarnąć mętlik, jaki aktualnie panuje w jego głowie. Nie wie, jak się zachować. Nie wie, o co zapytać najpierw. Jest zdziwiony, że faktycznie, zamiast grubej kurtki, którą miał na sobie jeszcze chwilę temu, gdy spacerował ulicami Seulu, ma na sobie bawełnianą koszulkę z długim rękawem, dzięki której jest mu bardzo ciepło.
— Jeśli mogę zaproponować jakiś posiłek... — zaczęła kobieta o miłym, wesołym głosie, podchodząc o krok bliżej. — Powinien pan coś zjeść.
— Gdzie ja jestem? — pyta Baekhyun, nie zwracając uwagi na głód, jaki faktycznie odczuwa. — Co się stało?
— Umarł pan. — Po dłuższej chwili milczenia, podczas której Baekhyun patrzy w oczy stojącemu przed nim brunetowi, ten udziela odpowiedzi.
Baekhyun nie odzywa się. Nie zmienia swojej pozycji i nie przerywa kontaktu wzrokowego z mężczyzną, na którego twarzy widać spokój.
Baekhyun mu nie wierzy.
— Mam dość tych pieprzonych snów! — Granatowowłosy zrywa się nagle z łoża i przemierza bosymi stopami zimną komnatę, poszukując wyjścia. Okrąża pokój kilka razy, zwracając uwagę na wszystkie zaułki, luźniejsze płytki podłogowe i przede wszystkim na schody, które jednak rzeczywiście prowadzą donikąd. — Gdzie tu jest jakieś cholerne wyjście?
— Wyjście nie pojawia się tak łatwo — mówi dziewczyna, ze stresu zaciskając lekko palce na swojej beżowej sukni sięgającej niemal ziemi. — Trzeba...
— Jak się mam wybudzić?! Dlaczego ten sen się różni od wszystkich?! Mam dość! Nikt mi nie wmówi, że Jackson naprawdę ze mną był! Że Chanyeol wrócił i że wy istniejecie! Was tu nie ma! Nie ma też Jacksona!
— Panie, czy... — Kobieta znów próbuje dojść do głosu, starając się spokojnie uśmiechnąć. Jej towarzysz nie reaguje na napad złości i histerii nastolatka. Wiedział, że tak będzie.
— Macie mi powiedzieć, jak stąd wyjść!
— Jest pan martwy. To nie jest sen, a pan nie obudzi się, gdy opuści to pomieszczenie.
Baekhyun podchodzi szybko do wyższego od siebie mężczyzny i ze wściekłością mierzy go wzrokiem.
— Słuchaj mnie, gnoju. Żyjesz tylko w mojej głowie, więc jako twój pan każę ci wskazać mi wyjście.
— Zginął pan osiemnaście godzin i trzydzieści pięć minut temu. Został pan potrącony przez samochód. Śmierć była szybka i bezbolesna.
Baekhyun, który zaciskał chwilę wcześniej swoją dłoń na koszuli wyższego, teraz opuszcza ją bezwładnie. Cofa się o krok i potyka o nierówną płytę. Upada na podłogę i ignorując drżenie ciała, unosi przerażony wzrok na dwójkę nieznajomych.
— Kłamiesz. Nie pamiętam momentu śmierci — mówi cicho, starając się wyprzeć z pamięci widok rozpędzonego samochodu. Po chwili też przypomina sobie przeszywający ból, który zniknął w momencie, w którym koło niego pojawił się Chanyeol. Jego śmierć nie była bezbolesna.
Ale skąd on ma wiedzieć, co jest rzeczywistością, jeśli ona wciąż miesza się z jawą?
— Musisz kłamać... — Baekhyun czuje na swoich zimnych policzkach gorące łzy. Kręci głową z niedowierzaniem. — Ja nie chciałem umierać. Dlaczego umarłem? Kto powiedział, że mam umrzeć? Kłamiesz... Obydwoje kłamiecie... wy nie istniejecie, nie istniejecie jak on...! Obiecałem Jenny, że jej nie zostawię! Oddajcie mi Jenny! Oddajcie mi moje życie!
— Pierwszy zdecydował o twojej śmierci. Śmierć jest jedyną nieodwracalną czynnością. Nie da się przywrócić zmarłych do życia, więc nieważne jak bardzo by pan tego chciał, niemożliwy jest powrót do życia.
Baekhyun patrzy na nich w przerażeniu. Nie ma pojęcia, co powinien powiedzieć. Co teraz chce zrobić. Wie, że to co mówią, jest prawdą. Czuje to, jednak nie może przyjąć tego do wiadomości, mimo że ta myśl już solidnie przygnieźniła się do jego czaszki.
Jest martwy.
— Gdzie ja jestem...? — Spuszcza wzrok, wlepiając go w nierówny beton. — Co ze mną teraz będzie?
— Musimy z panem porozmawiać, jednak myślę, że będzie lepiej, jak dojdzie pan najpierw do siebie. — Kobieta znów uśmiecha się delikatnie i bardzo ciepło. Pomaga chłopcu wstać z gorącej posadzki i prowadzi go w stronę łóżka. Nastolatek niczym bezwolna lalka ponownie kładzie się na materacu, jak prosi go długowłosa.
— Przyniesiemy panu posiłek. Proszę odpocząć i spróbować się uspokoić. — Kobieta idzie w stronę schodów, aby następnie po nich wejść i zniknąć w powierzchni ściany, jakby to była jedynie iluzja. Baekhyun patrzy oniemiały, jak tuż za nią wychodzi jej towarzysz.
Po krótkiej chwili Baekhyun, gdy upewnia się, że tamci raczej szybko nie wrócą, szybko wychodzi spod pierzyny i pędem wbiega po schodkach znajdujących się po drugiej stronie komnaty. Nie wiele myśląc, z rozpędu wbiega w ścianę, mając nadzieję, że i jemu uda się stąd wyjść, tym samym budząc się w swoim łóżku. Następnie zje śniadanie z mamą i pójdzie do szkoły na znienawidzoną lekcję matematyki. Nie prosi przecież o wiele.
Upada jednak na podłogę z krzykiem, gdy słyszy cichy trzask, a z jego nosa zaczyna sączyć się krew. Dlaczego dla niego przejście nie stoi otworem? Dlaczego on nie może stąd wyjść?
Chwilę jeszcze krzyczy z bólu, trzymając się za bolący nos, aby już po chwili odsunąć od niego idealnie czyste dłonie. Już nie bolało, a krew z jego twarzy tak po prostu zniknęła.
Baekhyun nie wie, co robić. Nie wie, co myśleć. Nie wie, o co pytać, jak się odzywać. Nie wie, gdzie jest. Do takiego miejsca jak to trafiają wszyscy zmarli?
Życie po śmierci naprawdę istnieje?
Może dla niego istnieć coś, w co nie wierzył od tak dawna?
Powoli schodzi po krzywych stopniach, obserwując detale sali z jeszcze większą uwagą. Wszystko tu wydaje mu się dziwnie znajome. Jakby gdzieś to już kiedyś widział. Wszystko wydaje się bardzo nienaturalne. Kwiaty jakby nierealistyczne, sklepienie nie trzymające się praw fizyki. Kolumny, które nie dałyby rady tego utrzymać.
Gdy okrąża salę już po raz drugi, jego uwagę zwraca niewidoczna do tej pory wnęka, którą dostrzega dopiero, gdy odsłania kawałek bluszczu.
Zaskoczony unosi brwi i spokojnymi ruchami odsłania coraz grubsze łodygi, aby w końcu dostrzec masywne, ciemne drzwi.
Zaciekawienie i dziwne uczucie spokoju pozwoliły mu przekroczyć roślinną barierę, dzięki czemu wkroczył do odseparowanej od reszty pokoju komórki.
Drzwi nie mają zamka, uchylają się lekko mimo masywnego wyglądu i zardzewiałych zawiasów. Za nimi Baekhyun dostrzega podobne, krzywe schodki prowadzące w górę. Ich ilość była na tyle duża, że z tej perspektywy granatowowłosy nie jest w stanie ujrzeć ich końca.
Zaciska przez chwilę usta, ale po chwili wahania staje na pierwszym stopniu, aby następnie zacząć już mechanicznie wchodzić na kolejne.
Wbrew temu co sądził, zmęczenie nie dopadło go w żadnym stopniu, a im wyżej wchodził, tym bardziej rześko i spokojnie się czuł.
Gdy pokonuje ostatni stopień, potrzebuje chwili, by zrozumieć, co ma przed swoimi oczami.
Jego stopy co chwila muskają miękkie, chłodne chmury, sunące między nieskończonym różem nieba.
To nie może być sen. W jego snach wszystko było inne, jakby papierowe, bez wyrazu i zapachu.
Tu czuje na twarzy świeży powiew wiatru, jego skóra pochłania delikatne promienie znikającego za horyzontem słońca. Jego uszy słyszą śpiew ptaków, a stopy czują chłód.
Byun robi krok do przodu. Jego wargi drżą. Z daleka jest w stanie dostrzec niewielką, niebiesko-zieloną piłkę, rzuconą niedbale pośród gwiazd. Ziemia.
Przenosi wzrok w dół, gdzie część chmur rozpływała się na boki, dając uczucie końca podłoża. Podchodzi bliżej w tamtą stronę, aby zobaczyć rozpościerające się pod jego stopami białe, gigantyczne miasto, którego końca nie widzi.
Przysiada na jednej z chmur, dokładnie tak, jak zawsze lubił.
Obserwuje wszystkie szczegóły gigantycznej metropolii, która znajduje się dobre kilkaset metrów pod nim.
Ogarnia go spokój. Siedząc tu samotnie, czuje się bardzo spokojny i bezpieczny. Chwilowo nie myśli o Ziemi. Nie myśli o swojej matce, o Jenny, o swojej śmierci. Nie myśli o Chanyeolu i o tym, że aktualnie nie jest niczego pewny. Skupia się na pięknie krajobrazu, na abstrakcji, na którą patrzy. Na coś tak niesamowitego, że nie umie ubrać swoich emocji w słowa.
— Pierwsze wrażenie na to miejsce jest zawsze niesamowite. — Słyszy za sobą poznany już wcześniej głos, ale nawet się nie odwraca, aby upewnić się, że wie, do kogo on należy.
Po chwili już siada obok niego poznany wcześniej mężczyzna, którego biała koszula i równie jasne spodnie zlewają się z kolorem chmur. — Ja sam nie mogłem uwierzyć w to, co widziałem. Wydawało mi się to niemożliwe.
— Kiedy byłeś tu po raz pierwszy? — pyta Baekhyun, przenosząc wzrok na mężczyznę. Przygląda mu się chwilę i zauważa oczywistość. — Jesteś Koreańczykiem. Rozumiesz mnie.
— W niebie języki nie mają znaczenia. Wszyscy rozumieją wszystkie. Choć faktycznie, jestem Koreańczykiem. Nazywam się Oh Sehun. Trafiłem tu po raz pierwszy trzy lata temu.
— Byun Baekhyun... — Nieśmiało wyciąga dłoń, a Sehun ściska ją z lekkim uśmiechem. — Czy... wszyscy po śmierci trafiają do tego miejsca?
— Nie. — Sehun kręci głową i pokazuje palcem na białe kondygnacje, widoczne pod ich stopami. — Wszyscy trafiają tam. Też tam mieszkałem, dopóki nie przeniesiono mnie tutaj. Jednak tam żyje się dobrze. Nie ma zmartwień, nie ma chorób, jest dostatek.
— Co ludzie tam robią?
— Cieszą się życiem towarzyskim. Jest tu mnóstwo atrakcji, technologia. Niebo jest nieskończenie wielkie, istnieją tu też oceany i ogromne góry. To zwykły świat, tyle że lepszy. To, na co patrzysz, panie, to największe miasto. Na Ziemi nazywałoby się stolicą.
— Czy... mógłbym tutaj spotkać... kogoś bliskiego, kto umarł? — Baekhyun patrzy na niego niepewnie, czując, jak jego serce nieznacznie przyspiesza.
— To... to niestety nie jest takie łatwe, nawet dla ciebie.
— Nawet dla mnie? — Unosi brwi, nie rozumiejąc, co ten ma na myśli.
— Nawet dla Boga nie wszystko jest możliwe.
Baekhyun kamienieje, a wiatr, który cały czas rozwiewał delikatnie włosy ich obydwu, nagle ustaje. Chłopak bierze głęboki oddech, patrząc na mężczyznę siedzącego obok niego.
— Boga?
— Jesteś Bogiem, Byun Baekhyun. Jeszcze nieoficjalnie, ale... lada dzień owszem.
Niebo drastycznie ciemnieje, a wiatr chaotycznie rozwiewa ich włosy i sprawia, że obydwaj muszą gwałtownie złapać się tych bardziej stabilnych obłoków, aby nie spaść w dół. Baekhyun krzyczy przerażony, gdy kolejny mocny powiew niszczy jego stabilne oparcie, a on sam zaczyna spadać. Sehun jednak szybko chwyta jego rękę, samemu ledwie trzymając się powierzchni najwyższego piętra niebios.
— Musisz się uspokoić! Spokojnie! — Oh stara się przekrzyczeć wichurę, jednak utrudnia mu to nagły opad grubego, zimnego deszczu. — Twoje emocje mogą kontrolować pogodę! Uspokój się!
— Nie mogę! Nie chcę być Bogiem! Chcę na Ziemię! — Baekhyun patrzy w dół na miasto, które wydaje się nagle smutne i brzydkie przez ulewę. — Puść mnie!
— Zwariował pan! Po co chce pan na Ziemię? Co pan tam niby miał?! — Sehun zaciska zęby i zacieśnia uścisk na jego dłoni, czując, że jeszcze chwila i sam skończy na dole.
— Miałem jeszcze Jenny!
— Czy wy powariowaliście? Sehun, czemu nie ogarniesz tego, co się dzieje? — Baekhyun spogląda w górę, aby następnie unieść brwi na widok poznanej wcześniej młodej kobiety, która zdaje się nie przejmować nawałnicą i stoi nad Sehunem jak gdyby nigdy nic. Kręci z niezadowoleniem głową. Następnie pstryka palcami, a deszczowe chmury momentalnie zmieniają swój kolor na mleczną biel. Część z nich rozchodzi się na boki, odsłaniając ciemne niebo, które powoli zaczyna zapełniać się gwiazdami. — Po co odstawiasz ten cały cyrk?
Sehun wzdycha cicho i z łatwością podciąga Baekhyuna na górę. Ten patrzy na nich zdezorientowany.
— Chciałem sprawdzić, czy tak szybko będzie w stanie nad tym zapanować, skoro Pierwszy go wybrał...
— Jest zdezorientowany. Póki co nie wymagaj od niego zbyt wiele, głupku. — Dziewczyna śmieje się i klepie Sehuna po ramieniu. Następnie podchodzi do Baekhyuna i kłania się lekko. — Chyba się jeszcze nie przedstawiłam. Jestem Park Jiyeon i podobnie jak Sehun jestem tu, aby ci, panie, pomóc. Teraz i przez wieczność.
— Czy to z pogodą... to naprawdę ja zrobiłem? — zapytał cicho Baekhyun, nie rozumiejąc póki co właściwie nic. Jego ubrania już zdążyły wyschnąć.
— Tak jak mówił Sehun, twoje emocje mogą wpływać na pogodę. Kontrola tego nie jest trudna, musi się pan po prostu przyzwyczaić.
Baekhyun lekko kiwa głową, wpatrując się w swoje bose stopy. Było mu w nie bardzo ciepło.
— Mów mi na ty. Nawet jeśli jak mówicie... — Zdanie przez chwilę nie mogło przejść mu przez gardło, ale wziął głęboki oddech. — ...jestem Bogiem... Nie zwracajcie się do mnie, jakbym był starszy...
— Jeśli tak będzie ci wygodniej, w porządku. — Dziewczyna najwyraźniej była zadowolona z propozycji. Odruchowo poprawiła swoją beżową, tiulową suknię, wypełnioną kwiatami. — Może zejdziemy na dół? Przyniosłam ciepły posiłek.
— Jeżeli jestem Bogiem... mogę sobie tak po prostu teraz coś wyczarować?
— Wyczarować? — Sehun uśmiecha się pod nosem i kręci głową. — To tak nie działa. Powstanie posiłku to proces, a tego nie można przeskoczyć. Podobnie jak było ze stworzeniem świata. To był proces, nie pojedynczy akt.
Baekhyun marszczy brwi i wzrusza lekko ramionami. Stara się póki co nie analizować wszystkiego, co słyszy. Potrzebuje odpoczynku i trzeźwego umysłu. Póki co nie chce przyjąć tych faktów do wiadomości. W głębi duszy wciąż myśli, że to sen. Wie też jednak, że tylko oszukuje sam siebie. Nigdy nie byłby w stanie wyśnić tak pięknego widoku, jaki dojrzał z najwyższego piętra niebios. Z miejsca, które jednak część jego duszy skrycie kochała miłością nostalgiczną.
Rusza powoli w drogę powrotną na dół w towarzystwie dwójki Azjatów, których towarzystwem cieszy się w tej całej sytuacji. Wydają się ciepli, jakby nie tak dawno sami mieli jeszcze ludzkie ciepło na swoim ciele. Jakby nie tak dawno byli podobnymi ludźmi do niego, których śmierć znalazła zbyt szybko.
│█║▌║▌║ ║▌║▌║█│
— Czy to naprawdę tak trudne, dowiedzieć się, gdzie on się ukrywa? — pyta mężczyzna o ciemnych, dużych oczach, z których niemal tryskają iskry.
— Uspokój się. Krzyk nic nie da — odpowiada mu jasnowłosy, paznokciem skrobiąc gruby metal, który pęta jego nadgarstki.
— Doskonale musicie sobie zdawać sprawę z tego, że kładzie on nacisk na to, aby nie zostać odnalezionym. — Brunet o nieco kocich, inteligentnych oczach chowa ręce w kieszenie kurtki i wzrusza lekko ramionami, patrząc na swoich rozmówców. Jak zawsze ich twarze wyrażają co innego. Jak zawsze ich barwa i ton głosu są kompletnie różne.
— Kiedy uda ci się to zrobić jak nie teraz?! Gdy w końcu pojawił się następca! To może być... To już może być on. — Jeden jak zawsze posługuje się krzykiem, przez który ciemne skały zaczynają się nieco trząść, a temperatura wzrasta. Ogień pełzający po ścianach wybucha raz za razem niczym języki lawy, chcąc dostać się do stóp Luhana.
— Dyo, Kai. Obiecałem, że go znajdę i dostarczę. A ja jeszcze nigdy nie zerwałem żadnej obietnicy. Nie złamię jej po raz pierwszy. — Luhan zaciska zęby tylko przez moment. Następnie uśmiecha się kącikiem ust i kłania lekko. — Pójdę już więc.
— Uważaj na siebie — odpowiada jasnowłosy Kai, nie zaprzestając skubać kajdan, które nieprzerwanie od setek lat ograniczają jego ruchy. Bordowe oparcie czerwonego, potężnego siedziska nie daje mu i tak upragnionego komfortu.
Luhan kiwa głową i odwraca się, kierując się w stronę wyjścia z kamienistej, gorącej komnaty. Ignoruje wściekły wzrok ciemnowłosego Dyo, który nie mogąc pohamować złości, wzbudza do życia jeszcze większe ilości ognia.
Kai obserwuje to w spokoju. Myśli o pięknie parzących płomieni. Myśli o pięknie skał komnaty i o brzydkim pięknie mężczyzny, który siada obok niego. Jego łańcuchy trzeszczą cicho, przypominając im o tym, jak wielkie jest ich nieszczęście.
Jutro nadejdzie pełen słońca dzień, w którym się odrodzę
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top