CHAPTER TWENTY SEVEN.

      Jak daleko może zajść człowiek, stąpając po dywanie usłanym z trupów? Czy w pewnym momencie jest możliwość, że źle stanie i upadnie, łamiąc sobie własne ciało na kościach innych? Czy wtedy ciemność, która tkwi z zakamarkach dywanu powoli przez otwarte rany przedostaje się do umysłu, aby go zatruć i nie pozwolić właścicielowi myśleć rozsądnie? Czy może da się znów wstać i ruszyć do przodu tak, jakby nic się nie zdarzyło? Jakby ta chwila słabości w ogóle nie nastąpiła?

      Raven Blake skutecznie ignorowała każde słowo Elizabeth Grey. Jakby była w transie, zastanawiała się nad jednym i tym samym bez większego celu. W niczym jej to nie mogło ponoć – w ogóle nie postępowała w sposób, nad którym tak bardzo rozmyślała. Jednak nie wiedzieć skąd naszło ją na poruszenie tego tematu podczas jej wewnętrznych rozterek. A podczas ich trwania nie miała nawet ochoty wracać ciągle do osoby Toma Riddle'a, który wydawał się być cieniem tej szkoły. Widywała go, ale nie w sposób, na jaki przystało najpopularniejszej osobie w Hogwarcie. Teoretycznie zachowywał się swobodnie – o ile w ogóle można tak to nazwać, nigdy nie wiadomo, kiedy Ślizgon czuł swobodę, zawsze miał ten sam arystokratyczny krok, chociaż krążyły plotki, że pochodzi z sierocińca i nigdy nie był wychowywany przez godnych czarodziei, a mugoli. Jednak w praktyce wydawało jej się, że jest inaczej. Coś zmieniło się w sposobie, w jakim stawiał swoje kolejne kroki, aczkolwiek nie wiedziała, co dokładnie.

      — Lizabeth — przerwała przyjaciółce, a raczej jej marnej imitacji i spojrzała na drugi kraniec biblioteki, gdzie Adelina Shelwood rozmawiała z Cheryl Mendes. Żadna z nich najwyraźniej nie była w humorze, chociaż po rudowłosej widać było o wiele bardziej, że miała gburowaty nastrój, ponieważ było to do niej niepodobne. – A może Lisabeth? Czy oprawca Mendes ma przy sobie trofeum?

      — Wyciągnął je z szaty rudej ponoć zanim jedna z tych wariatek ją zaczęła bronić...

      — Czy ma je przy sobie? Bo wiem, w jaki sposób możemy kontynuować nasz plan — odparła i bez żadnego słowa pożegnania, zabrała swoje podręczniki ze stolika i ruszyła w stronę wyjścia, wymijając po drodze dwie dziewczyny.

      Troy Macintosh dołączył do niej w momencie, gdy zaczęła wspinać się na schody Wieży Astronomicznej. Pomiędzy nimi panowała niezręczna cisza, której Raven nie śmiała nawet przerywać. Im mocniej trzymała się świadomości, że tylko w kilka sposób może dotrzeć do obranego przez siebie celu. Gdy stanęła przy barierce, spojrzała na Hogwart z góry. To miejsce było iście wyjątkowe, wątpiła, aby jakakolwiek inna szkoła magiczna miała tak oryginalną atmosferę. Spojrzała na migające w oddali jezioro, które odbijało pojedyncze promienie słońca raz po raz więzionego i uwalnianego przez zachmurzone niebo. Chmury coraz bardziej zaczynały przypominać te destrukcyjne, będące w stanie niszczyć wszystkie drogie rzeczy człowiekowi. Miała wrażenie, że tę samą lub przekonywująco podobną moc posiada teraz ona sama.

      — Jak się czujesz? — zapytała, nie spoglądając nawet na swojego towarzysza.

      — Jestem obolały. I to tak bardzo, że ledwo wszedłem po tych schodach. Ale raczej cię to nie interesuje.

      Odwróciła głowę w jego stronę, a na jej twarzy wypisane było politowanie.

      — Oczywiście, że nie. Ale nie to, a ty mnie nie interesujesz. Pytam dlatego, że jakoś musimy zacząć, a nie ma to jak rozpocząć od ignorancji — uśmiechnęła się niewinnie, przestępując z nogi na nogę. — Co powiedziała ruda? Wiesz w ogóle czy jest już na wolności?

      — Mówisz tak, jakby wyszła z Azkabanu.

      — Nasze życie to jeden wielki Azkaban, zwłaszcza, gdy nie możemy dostać tego, czego pragniemy.

      — Swoją drogą...

      Wyłączyła się, chociaż właśnie miał zaczął odpowiadać na zadane przez nią pytanie. Jej spojrzenie padło na coś, czego nazwy nie potrafiła określić, ale nawet nie starała się tego robić. Zaskoczyła ją cisza, którą zastała, gdy wróciła z powrotem na ziemię. Troy wydawał się być zajęty sobą, stał przy niej, odwrócony do niej bokiem i czytał w spokoju skrawek pergaminu, który wydawał się przejść wiele od momentu, w którym został oderwany od reszty zwoju. Przez chwilę zmarszczyła brwi z – w jej wykonaniu wręcz komicznym – niezrozumieniem. Wyrwała mu przedmiot z dłoni i odeszła parę kroków dalej.

      Prześledziła wzrokiem tekst napisany najzgrabniejszym pismem, jaki widziała kiedykolwiek. Musiała zrób i to kilka razy, żeby przyswoić sobie informację w nim zawartą.

      — Idę więc do Albusa Dumbledore'a. Natomiast ty –  rób swoje.

〃〞

      Gdy po Hogwarcie rozniosła się wiadomość na temat śmierci Marty Warren wbrew wszelkim pozorom nie zapadła grobowa cisza, a stało się jeszcze głośniej niż zawsze. Walburga obserwowała cały ten tłum dzieciaków, które z przerażeniem oraz ciekawością przewijały się przez Pokój Wspólny Slytherinu. Jej spojrzenie w pewnym momencie padło na twarz zmęczonej życiem Adeliny Shelwood, która siedziała na głównej sofie z twarzą wtuloną i poduchę na oparciu. Nie spała, gdyż jej klatka piersiowa unosiła się niemiarowo. Wyglądała bezbronnie w porównaniu do grupki Ślizgonów, którzy siedzieli w kole, jakby omawiali spotkanie ich małej sekty.

      Orion Black owinięty szmaragdowym kocem z wyszywanym drzewem genealogicznym rodu Blacków. Hannah Kohl z wymiętym krawatem zawiązanym wokół nadgarstka. Charles Mulciber z zagadkowym wyrazem twarzy, chociaż w jego spojrzeniu jak zawsze można było dostrzec nutę ciepła. Abraxas Malfoy z tym swoim pewnym siebie uśmieszkiem na twarzy, chociaż tak naprawdę był tak wielkim tchórzem, że w obliczu morderstwa jego dusza conajmniej kilka razy opuściła ciało chłopaka z przerażenia tym, co się stało.

      I ona stojąca za oparciem sofy z miną, jakby to ona przewodziła tej zbrodni. Chociaż gdyby to faktycznie Walburga się jej dopuściła to na pewno nie pozostawiłaby po sobie żadnych znaczących śladów. A tutaj Dziedzic Slytherina nie popisał się swoją inteligencją.

      Po Tomie Riddle'u nie było ani śladu. Możliwe, że jako Prefekt zdecydował się zostać w miejscu śmierci mugolaka dłużej, aby dopilnować, żeby nikt postronny nie był zbytnio nim zainteresowany. Być może właśnie starał się w jakiś sposób dowiedzieć, kto mógł to zrobić. Być może już wiedział i aby zyskać większe – o ile jest to możliwe – poparcie nauczycieli, przekazał w ich dłonie mordercę.

      — Myślicie, że znajdą sprawcę?

      Orion zdecydowanie nie wydawał się dotknięty. Był niczym małe dzieciak, którego za bardzo ciekawiły rzeczy, które w teorii i praktyce raczej powinny go odpychać.

      — Nie możemy chociaż przez chwilę porozmawiać o czymś, czym nie jest śmierć niewinnej istoty? — jęknęła sennie Adelina.

      — A będziesz rozmawiać ze mną o tym, gdy całe zamieszanie zaniknie?

      — Nie.

      — Więc porozmawiaj teraz — uparł się szatyn. — Wszystko przemija, życie szlam również. Tej jedynie wyjątkowo szybko, bo pozwolono jej się uczyć czegoś, czego nie powinna ze względu na swoją czystość krwi, a raczej jej brak.

      — Masz irytujący głos, a w połączeniu ze słowami morduje mnie od wewnątrz. Najlepiej w ogóle się nie odzywaj. Proszę.

      Jasnowłosa skuliła się w sobie bardziej, zaciskając mocno powieki, jakby starała się odpędzić od siebie mroczne widmo rzeczywistości. Jednak narzeczony Panny Black miał poniekąd rację, chociaż nie ujęłaby tego w takich słowach. Użyłaby więcej elokwentnego słownictwa i pozwoliła sobie na lekkie narzucenie przyjaciółce swojej wizji.

      — Ale przecież Orion ma rację, nie rozumiem, dlaczego ją tak od siebie odpychasz? Z tego, co się orientuję to łapczywie poszukujesz prawdy, jakby ona była dla ciebie takim źródłem życia, jakim dla normalnych ludzi jest tlen — Malfoy posłał jej krzywe spojrzenie. Nie mylił się, raczej każdy zdołał to zauważyć. — Przemówić twoim językiem, żebyś zrozumiała?

      Nie odpowiedziała, Walburga spojrzała na nią. Jej wargi ledwie zauważalnie układały się w nieme słowa. Mamrotała pod nosem opis swoich najlepszych przeżyć. Znała tę metodę – pozwalała Krukonce znów zacząć trzeźwo myśleć lub chociażby uspokoić się na tyle, aby serce nie waliło jej tak mocno, jakby miało za chwilę dostać zawału.

      — Mam ważniejsze pytanie od twojego, kochany. Gdzie w tej chwili podziewa się Tom Riddle, gdy nadszedł czas, żeby poczytał ci bajkę na dobranoc? — nie miała pojęcia, dlaczego to powiedziała, jednak zaraz jej mięśnie z powrotem się rozluźniły. Potrzebowała tego podświadomie.

      — Niewygodnie ci się dzisiaj spało czy masz taki humor z innego powodu? — obdarowała go długim i beznamiętnym spojrzeniem. Czuła, że coś podejrzewa, jednak nie spodziewała się tego, że zacznie to sugerować, gdy mieli publikę. Chwyciła go za rąbek pogiętej koszuli i pociągnęła w stronę jednej z kolumn, za którymi przystanęła.

      — O co ci chodzi? — warknęła, nie kontrolując nawet tonu swojego głosu.

      — Mi? Ależ o nic, moja przyszła żono, ja po prostu się o ciebie martwię. Jesteś dziś wyjątkowo zdenerwowana. Dłonie ci się pocą — nie ukrywał sarkazmu. Uniósł swoją dłoń, za której rękaw trzymała Walburga, a na którym nie dało się nie zauważyć śladów potu po tym, jak trzymała tamto miejsce zmięte między palcami.

      — Co ty sugerujesz?

      — Ano to, że masz coś na sumieniu. Podejrzewam, żeś nie jest Dziedziczką Slytherina, bo raczej ukryłabyś ciało do porządku, więc musi chodzić o coś innego.

      Gdyby jej wzrok mógł tortutować, Orion Black już dawno wiłby się w konwulsjach po kilkukrotnym Cruciatusie.

      W tym samym czasie Tom Riddle w końcu przekroczył próg pomieszczenia. Adelina jak poparzona podniosła głowę, wprawiając innych w wrażenie, że w kościach czuje, gdy Ślizgon pojawia się w pobliżu. Widząc go siadającego w fotelu obok Mulcibera, nie potrafiła odetchnąć z ulgą. Była wręcz całkowicie pewna, że prędzej czy później to będzie miało miejsce, jednak teraz na samo wspomnienie tego, co się zdarzyło, dostawała mdłości, a migrena jedynie się nasilała. Jej wola walki podupadła, zaczęła kruszyć się niczym wiekuista lalka z saskiej porcelany. Czuła się tak strasznie malutka, a ten ciężar wiedzy  od niej kilkaset razy większy. Jednak czy wśród tych różnych uczuć pojawiła się pokora? Ani odrobina. Nie żałowała niczego, co zrobiła, chociaż uczyniła naprawdę niewiele, nieuważny obserwator mógłby nawet nie zwrócić na to uwagi.

      — Tom? — od razu pożałowała tego, że się odezwała. Miała przyćmione zmysły i jedyne, czego teraz potrzebowała to snu, a nie rozmowy z jej przyjacielem. Jednak podniósł na nią swoje łaskawe spojrzenie, czekając aż się odezwie. — Gdzie jest Shantall?

      — A byłem przekonany, że niezbyt obchodzi cię jej los.

      — Chcę wiedzieć tylko i wyłącznie tę jedną rzecz — uparła się, mrużąc powieki.

      Tom spojrzał powoli po każdym członku jego osobistej świty, jakby próbował znaleźć odpowiednie słowa. Z tym, że Adelina była przekonana, iż w głowie od dawna miał gotową odpowiedź, która zapewne zbędzie jej ciekawość.

      — Dla twojej świadomości, Shantall Avalon nie jest moją podopieczną, a ja nie jestem jej niańką. W związku z tym naprawdę nie wiem, co się z nią w tej chwili dzieje i czy zaszczyci nas swoją pociągającą obecnością — mówił to, spoglądając jej prosto w oczy. Zamknęła swój umysł na dosłownie chwilę, ale to powinno wystarczyć, żeby nie usłyszał jej niepochlebnych myśli.

      — Nie musiałeś odpowiadać w ten sposób. Zrozumiałabym, gdybyś przekazał mi suche fakty — mruknęła, gdy ten jeszcze nie odwrócił wzroku.

      I nagle drzwi do Pokoju Wspólnego Slytherinu się otworzyły, a przez nie weszła wspomniana Krukonka. Jej krok był dumny, jednak spojrzenie trochę nieobecne dokładnie tak, jakby nie przespała conajmniej tygodnia, a teraz zamiast się położyć to filozofowała. Zaksztuszenie się powietrzem. Panna Shelwood spojrzała na Hannah, która najwyraźniej doznała szoku. Walburga wypuściła z dłoni niedawno wzięty w nią pusty kielich, który uderzył z charakterystycznym, metalowym hukiem o posadzkę z czarnego marmuru. Wymieniły spojrzenia, jednak milczały i nie ruszały się z miejsc. Raven Blake weszła praktycznie zaraz za nią, jednak nie zwróciła żadnej uwagi na dziewczynę przed sobą. Zamiast tego pomaszerowała w stronę grupki swoich znajomych i koleżanki, która zapewne uważała się za jej przyjaciółkę.

      — Czy wam też coś nie pasuje?

      — Tobie zawsze coś nie pasuje, Adelino — parsknął Malfoy, jednak zaraz wtrącił się Mulciber:

      — Skąd ta zmierzłość? Nie wiesz, jak powinieneś odnosić się do damy? W dodatku z większym kompasem moralnym niż twój?

      — Postanowiłeś się w końcu odezwać? Po tak długim milczeniu? — mruknął blondyn, zakrywając oczy dłonią, na której znajdował się sygnet rodu Malfoy'ów.

      — Ty odzywasz się cały czas, ale nic inteligentnego do powiedzenia nie masz — odparł z wrodzonym spokojem i pewną dozą subtelności, Charles.

      Tom wpatrywał się w Adelinę, która skanowała uważnie każdy ruch Raven i cały czas odnosiła wrażenie, że jej pośredni wróg jest zestresowany. Normalnie, jakby łączyły ich podobne emocje, takie jak poddenerwowanie. Oparł policzek o palec wskazujący, pogrążając w głębokich rozmyślaniach, przerywanych odgłosem myśli przypadkowych osób w pomieszczeniu. Na jego ustach pojawił się na ułamek sekundy cień uśmiechu, który zniknął równie szybko, a on sam odchrząknął i opadł głębiej w oparcie fotela.

      — Masz swoją Shantall Avalon. Dlaczego do niej nie podejdziesz? — zapytał, przechylając głowę w bok.

      Jasnowłosa zmrużyła powieki i odwróciła głowę w jego stronę, zaciskając dłoń w pięść aż jej knykcie pobielały.

      — Bo obawiam się, iż źle się to dla mnie skończy — wzruszyła ramionami, ponownie skupiając się na znajomej jej dziewczynie. Jesteś tchórzem i egoistką, odezwał się głos w jej głowie. Na jej ciele pojawiła się gęsią skórka, jakby znalazła się w tym miejscu pomieszczenia, przez który przebiega walka między dwoma kierunkami lodowatego powietrza. Ty potworem, a jednak staram się ciebie naprawić, odpowiedziała.

      — Która to już zmarnowana próba?

      — Jeszcze nie pozwoliłam zmarnować się pierwszej.

      — Tracisz zapał, a twoja nadzieja gaśnie w oczach. Jest w stanie dojrzeć to każdy, kto posiada na tyle inteligencji, żeby dobrze Ci się przyjrzeć.

      — Nawet jeśli gaśnie to nie znaczy to, iż zgasła całkowicie.

      — Zostało ci mało czasu.

      — Na śmierć i życie, czyż nie?

      Nie była pewna, co do wartości tych słów. Nawet nie zauważyła, że w tym czasie Walburga i Hannah zniknęły w damskim dormitorium, opuszczając ich jakże pokojowe towarzystwo. Podświadomie również miała ochotę się stąd ewakuować, ale przyciągała ją obecność Toma Riddle'a i liczyła na to, że uda jej się zachować ją na dłużej, zamknąć w słoiku i wypuszczać za każdym razem, gdy poczuje się za szczęśliwa i za bardzo wolna.

      — Chodźmy porozmawiać.

      Nie miała zamiaru pytać go o to, czy chce poddać się chwili szczerości i łaskawie poinformować ją o wszystkim, z jego punktu widzenia. Plotki miały to do siebie, że zazwyczaj były przekształcane na korzyść osoby opowiadającej i dla wzniecenia ciekawości i ludzi. A Tom Riddle w tym wypadku miał o wiele więcej do powiedzenia niż cała reszta.

      Z zaskoczeniem zauważyła, że drzwi dormitorium Ślizgona są otwarte. Wydawało jej się, że ktoś taki jak on o wiele bardziej dba o bezpieczeństwo swojej prywatności zwłaszcza, że w każdej chwili może zakraść się do środka ktoś niepożądany. W powietrzu unosił się praktycznie niewyczuwalny zapach spalenizny i wody kolońskiej Mulcibera. Mimo oświetlenia z każdej możliwej strony w środku i tak panował nienaturalny półmrok, jakby światło samo przygasało, wyczuwając zbliżającą się postać Toma Riddle'a i nie chciało go rozjuszyć zbyt dużą jasnością.

      Przyszedł. Z zaplecionymi dłońmi za sobą i wysoko uniesionym podbródkiem. Na śnieżnobiałą koszulę i bezrękawnikowy sweter nie miał narzuconej szaty. Końce rękawa przy prawym nadgarstku były zmięte, jakby starał się je podwinąć w akcie desperacji, chociaż Adelina nie potrafiła wyobrazić sobie zdesperowanego Toma, gdyż zawsze miał kontrolę nad sytuacją, niezależnie od tego, jak zła by ona nie była. Nawet w dzieciństwie, gdy byli sobie znacznie bliżsi cechowało go skrajne opanowanie.

      — Nie nasłałem na nią Bazyliszka, jeśli o to chcesz spytać, a jestem pewien, że tak jest. Zadaniem jego egzystencji od zawsze było wykurzenie szlam z Hogwartu. Niefortunnie Marta Warren znalazła się na jego drodze jeszcze zanim to doszło do skutku — nic w jego głosie nie wskazywało na to, żeby tego żałował.

      — Doprowadziłeś do śmierci niewinnej istoty — odparła, nie kryjąc tego, że jej uczucia stały się momentalnie tykającą bombą.

      — Wiem.

      — Mogą zamknąć przez ciebie Hogwart.

      — Wiem — nagle jej emocje opadły i poczuła błogi spokój, który był aż nie na miejscu. Nie wiedziała, skąd wzięła się ta zmiana i dlaczego nadeszła w takiej chwili, w której miała okazję wszystko z siebie wyrzucić. Nie chciała jej. Nie teraz.

      — A ja wiem, że tego nie chcesz. Sierociniec nigdy nie był twoim domem, dopiero Hogwart stał się twoją prawdziwą opoką i...— przerwała, gdy zauważyła, że Tom wyciąga z kieszeni idealnie wyprasowanych spodni przedmiot, którego kształtu nie mogła opisać w żaden sposób, gdyż zaraz zasłonił go dłonią.

      — Nie musisz się o mnie martwić, Adelino. Mam plan, jak zawsze. Aczkolwiek nie będziesz mogła poznać jego szczegółów, bo zbyt łatwo dobrać się do twoich myśli — ponownie uprzedził ją, zanim zdołała zadać mu pytanie, które układała sobie w głowie sekundy wcześniej. Momentalnie skupiła całą swoją siłę woli na tym, żeby jej umysł pozostał dostępny tylko i wyłącznie dla niej. Tom przewidział jej reakcję, dlatego w jego głosie nie zabralko arogancji. — To nie mój problem, a Shantall. Jednak przypuszczam, że skoro ty się zadawałaś z tą domniemaną Cheryl Mendes to jest ona mugolakiem. Mylę się?

      Nie odpowiedziała mu. Zamiast otworzyć swoje usta i powiedzieć coś, cokolwiek, co jeszcze chciała mu przekazać, a skarbnica takich informacji była większa niż Wielka Sala, oddała się milczeniu, pozwalając niepewności nawiedzić jej sercę i zmęczoną wszystkim duszę. Ta wycierpiała o wiele więcej niż domagający się strategicznego i zdrowego myślenia umysł.

      — Zanim znikniesz. Powiedz mi, co wyciągnąłeś z kieszeni — zdobyła się tylko i wyłącznie na to, przyciągając nieznacznie większą uwagę Toma Riddle'a, który o wiele bardziej wolał takie pytania od wiecznej chęci nawrócenia.

      — Coś, czego posiadanie pomoże mi w zrealizowaniu upragnionego celu, który stał się mi bliższy niż kiedykolwiek — z tymi słowami ją zostawił. Stała tam przez dosłownie chwilę, marszcząc brwi w zdezorientowaniu, aż jej serce stanęło, aby zaraz zacząć bić jeszcze szybciej. Przed jej oczami pojawiły się mroczki, gdy zdała sobie sprawę z tego, że Tom Riddle był mistrzem w manipulacją słowami. Doprawdy nie nasłał Bazyliszka na młodą Warren. Ale równie dobrze mógł kazać mu pilnować wejścia do Komnaty Tajemnic. Dał mu tym samym przyzwolenie na zrealizowanie zadania zlikwidowania przypadkowego mugolaka, który pojawi się w jego otoczeniu. Padło na nią. Nie dał po sobie poznać, że odniósł swoje wyrahowane zwycięstwo. Zabijając Martę Warren, skolidował dwa ze swoich celów, którym było pozostanie w Hogwarcie i pozbycie się szlam. Pewnie to miał zamiar rozwiązać. Ale został jeszcze jeden. Morderstwo Krukonki pozwoliło mu na stworzenie horkruksa.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top