CHAPTER NINE.
Na jej piersi widniał herb z orłem. Ravenclaw. Wstała od stolika kawowego w Pokoju Wspólnym i udała się w stronę biblioteki. Po drodze Ślizgoni rzucali w jej kierunku obelgami, a jej małe rączki zaczęły się pocić. Złapała mocniej różdżkę w kieszeni swojej szaty, chociaż wiedziała, że na nic jej się nią przyda. Jej zakres wiedzy na temat samoobrony był minimalny. Czyjeś ręce popchnęły ją na ścianę. Dziewczynka uderzyła głową o cegłę, a przed oczami pojawiły jej się mroczki. Nagle, jak z ziemi wyrosła przed nią czwórka wychowanków domu Salazara.na twarzach mieli złośliwe uśmiechy i wyraźnie z niej drwili.
— Kogo my tu mamy? Cheryl Mendes — warknął Troy Macintosh. — Już nikt cię nie obroni? Gdzie teraz jest twoja wybawicielka? Jak jej było? Adelina Shelwood, prawda? — kontynuował, na co jego świta parsknęła śmiechem. Cheryl milczała, a wzrok miała wbity w podłogę. Nie chciała jeszcze bardziej pogarsza sytuacji
— Prawda — odezwał się głos za nimi, który był przesączony jadem. Hannah Kohl podeszła do Troya i przystawiła mu różdżkę do gardła. Chłopak nerwowo przełknął ślinę i zaczął się trząść. — A teraz ja mam pytanie do ciebie. Jak się czuje osoba, po klątwie Cruciatusa? Opowiesz mi? — warknęła i wybiła koniec różdżki mocniej. Macintosh pokręcił głową i zaczął łkać. — Beksa. Żebym cię więcej przy niej nie widziała.
Cała czwórka niemal natychmiast zniknęła za rogiem. Panna Mendes zdezorientowana obserwowała Hannah.
— Dziękuję — powiedziała cicho i nieśmiało, ale słyszalnie.
— Nie ma za co — uśmiechnęła się serdecznie i wyparowała tak szybko jak się pojawiła.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top