zmiany planów

René nie żył. Wszystko poszło zgrabnie i zgodnie z planem, wina spadłaby na Bogu ducha winnego posiadacza broni, która mogła w kluczowym momencie okazać się nie tylko dekoracyjna (Sebastian uśmiechnął się jeszcze raz, rozczulony beznadziejnymi próbami ratowania zmarłego i przewidywanym chaosem, jaki nastąpi po odkryciu sprawcy. Chaos wykrzykiwany grubymi, ozdobnymi literami w nagłówkach gazet zawsze był niesamowity, ci wszyscy żałośni śledczy sądzący, że są blisko rozwiązania zagadki!).

Zgromadzeni panikowali lub z trudem utrzymywali kruszące się fasady stoickiego spokoju, popękane jak stara porcelana, osłabione przez napór strachu zawiązanego ciasnym supłem w piersi. Czarno-białe płyty na podłodze przywodzące na myśl szachownicę nagle były znacznie bardziej złowrogie, przecież ktoś na sali był mordercą, jednocześnie tchórzliwym i bezwstydnym; jedynymi znaczącymi figurami były czarne król i królowa, rozeznane we wszystkich aspektach sytuacji.

W rogu pola widzenia mignęła mu znajoma suknia, szokująco różowa, chyba nigdy się nie przyzwyczai do takiego mocnego koloru, swoistej przeciwwagi dla stonowanych barw, które zdominowały resztę strojów. Chwilę później do jego uszu dobiegł cichy stukot pantofelków, szelest wielu warstw materiału i nagle miał ramiona pełne Irene.

Jak na fikcyjnego partnera przystało, zgodnie z planem (może zrobiłby to i tak, Adler udawała na tyle dobrze, że mogło to równie dobrze ocierać się o niewygodną, trochę drżącą, zaczerwienioną  prawdę) objął ją ostrożnie i pozwolił oprzeć czoło na ramieniu. Z pewnością zauważyłby pobielałe kostki palców, gdyby nie był tylko tak skupiony na wyłuskiwaniu z tłumu potencjalnego posiadacza broni, którą zabrano anarchiście. Pociąganie nosem oraz wstrząsy Irene tylko pomagały w kamuflażu — większość mężczyzn trzymała swoje partnerki w ramionach lub trzymała się blisko nich, podobnie zdumieni i zestresowani, ale zobligowani do zachowania spokoju.

Mijał ich jeden z urzędników, czerwona szarfa przekreślała czarny garnitur i białą kamizelkę.

— Już dobrze — mruknął Sebastian, by ten nie nabrał podejrzeń, i pogłaskał Irene po włosach. Ona tylko głośniej pociągnęła nosem. — Już dobrze, jutro wrócimy do Londynu.

Mężczyzna spojrzał na nią ze współczuciem, zaraz jednak pospiesznie odchodząc za strażnikami, zapewne wzywającymi śledczych. Jakakolwiek interwencja dotrze tu jutro wieczorem, kiedy oni będą już w domu. Shimza Heron, jak zauważył, była objęta przez doktora Watsona, uspokajana, twarz ukryła w jego szyi. Samego Sherlocka nie było zaś nigdzie widać. Po chwili kobieta odsunęła się, wyprostowała i wyszła z sali, wyraźnie zmierzając do własnych pokojów — ta klatka schodowa prowadziła wyłącznie w kierunku piętra gościnnego. 

Kapitan John Watson. Doktor John Watson, poprawił się po chwili; życie cywila dopadło ich obu miękkimi objęciami, wcisnęło w ramy i chciało ustawić w odpowiednim miejscu, jednak o ile John się szybko przystosował, znalazł żonę, łączył leczenie z asystowaniem Holmesowi przy sprawach, to jemu przyszło to znacznie ciężej. Nadal nosił nielegalną broń, zabijał, a profesora Moriarty'ego za żadne skarby nie można było nazwać żoną. Watson trochę się zmienił, przybyło mu lat, ale nadal miał w sobie iskierkę kilka lat młodszego żołnierza, z którym zdarzało mu się wspólnie żartować, palić albo trenować.

Oczywiście, że go znał, i nie miał najmniejszej ochoty widzieć tego wieczoru więcej, niż to konieczne. Jeżeli miał udawać, że się dobrze bawi, oczywiście z nastrojem stłumionym tragedią, to czy mógłby bez towarzystwa doktora Watsona, który wyglądał, jakby chciał żywcem zdjąć z niego skórę? Kiedy widywał go regularnie na wojskowych apelach, pozdrawiali się, teraz, kiedy okazało się że łączy ich tylko bycie eks-żołnierzem, prawie nie czuł żalu, że w końcu będzie musiał go zabić. Stał po złej stronie barykady, a wiadomości, co spotyka tych stojących na drodze Napoleona zbrodni (Jamesa ten tytuł niezmiernie bawił) krążyły w całym półświatku poparte nie tylko pogłoskami. Ścielący się trup zawsze był mocnym argumentem. Egzekucja jeszcze mocniejszym, zwłaszcza jeśli kat był niewidoczny.

Przystanięcie niby mimochodem na tyle blisko, żeby móc rozmawiać, nie mogło być przypadkowe. Nie mogli pozabijać się tu i teraz, nie na balu, nie na oczach dam, których komfort jednak postawił wyżej niż chęć zamordowania Watsona, tak zrobiłby porządny mężczyzna, za którego go uważano, przecież on przyszedł tu tylko dokonać dyskretnego, cichego zabójstwa, nieszczęśliwego wypadku powiązanego ze słabym sercem pana Herona.

— Powiem o was wszystkim, jeśli Moriarty nie wstrzyma swojej wendety. Ostrzegam — rzucił ze złością doktor, wystarczająco cicho, by tylko Sebastian to usłyszał. — Stracicie większość źródeł, które macie, jeśli taka plotka wypłynie, a ja będę więcej niż z radością ją rozsiewał, żeby was się pozbyć.

— Jeżeli naprawdę będziesz chciał wcielić ten niedorzeczny pomysł w życie, to tego wieczoru mogą być wynoszone dwa ciała zamiast jednego — odparł równie dyskretnie, czując nagrzewającą do białości irytację. Wcięcie się Johna Watsona było nieoczekiwane, groźba również, więc będzie musiał go zaszantażować albo zastraszyć. — To byłby wstyd, szanowany doktor, weteran, mający grzeszny romans ze znanym detektywem, wszystko podczas bycia żonatym. Skandal, prawda? Pociągnę was za sobą, możesz być pewny, kapitanie — mruknął jadowicie. — Nawet jeżeli byłbym zaangażowany w tego rodzaju relację, ja przynajmniej nie zdradzam swojej żony, zresztą świeżo poślubionej, to byłoby takie przykre dla biednej Mary, gdyby ktoś jej powiedział o twojej niewierności.

— Nieudowodnionej, pułkowniku. Nikt temu nie uwierzy. — Watson zacisnął ze złością dłonie. Jego relacje z Sherlockiem były ich prywatną sprawą, nie trzeba byli wywlekać jakichś wymyślonych podejrzeń na światło dzienne.

— Ale czy ona będzie miała siłę sprawdzać, czy oskarżenie jest prawdziwe? Zawstydzi się, że za ciebie wyszła, odejdzie, zapomni. Możecie być małżeństwem w Bogu i Kościele, ale czy to wam cokolwiek gwarantuje? Na pewno nie jej stałość, kiedy cię zostawi z powodu paskudnej afery, w którą włączony będzie również twój ulubiony Sherlock. — Parę słów i wystarczy, w wyważeniu stawek wydanie ich będzie tą mniej korzystną opcją, biorąc pod uwagę konsekwencje, a nawet obędzie się bez zakopywania zwłok.

— Będziemy mogli dowieść, że kłamiesz — na twarzy Johna pojawił się wyraz obrzydzenia, absolutnego zdegustowania cichymi, płynnymi jak rozgrzane żelazo groźbami. — Zrobimy to, jeśli się odważysz na takie pomówienia.

— Nie, doktorze — Sebastian uśmiechnął się zwycięsko — rzecz w tym, że nie będziecie mogli. W waszym najlepszym interesie jest trzymanie się tak daleko od tej sprawy, jak tylko to możliwe. Zaufaj mi. Tak będzie dla was... bezpieczniej.

𓆙

Ciało leżało na balkonie, okryte białym prześcieradłem. Sebastian uniósł lekko krawędź, by odsłonić nieszczęsnego René, i zatrzymał się raptownie.

W złożonych na piersi dłoniach tkwił mały, papierowy żuraw.

𓆙

Łagodne, blade światło rzucało różowawe promienie na pościelone starym nawykiem łóżko. Rozbijały je wąskie szybki w oknie, posyłając cienkie jasne smugi tuż obok, czasem zabarwione różem albo jasnym, świeżym błękitem właściwym tylko wschodom słońca. Zachody miały szerszą i cieplejszą gamę barw, ale nie lubił ich aż tak bardzo, były nieco mniej surowe.

Śnieg skrzył się łagodnie na zboczach, rozcięty szarymi turniami. Gdyby okno nie było zamknięte, niewątpliwie odrobinę wpadłoby do środka tylko po to, żeby roztopić się od razu w zetknięciu z ciepłem.

Nie spał może od godziny, w ciągu której zdążył się ubrać i spakować, starannie złożony z papieru ptak nie opuszczał jego myśli — nieduża walizka stała tuż przy drzwiach, gotowa do zabrania — oraz sto razy zadać sobie pytanie, czy powinien sprawdzić, jak czuje się James. Czasem irytowało go, że najczęściej myśli właśnie o nim, skoro ten z łatwością poświęcał się nauczaniu i planowaniu rozrostu kolejnych warstw sieci, ale cóż. 

Beznadziejnie się zakochał, a skoro łatwiej szło mu słuchanie rozkazów niż ich wydawanie, może to i lepiej. No i Irene, nieszczęsna Irene, nieświadomie wplątana w całą maskaradę, biedactwo, rozdarta między oczywistym uczuciem do Sherlocka Holmesa  (niech nie myśli, że nie widział tych powłóczystych spojrzeń) a szpiegowaniem dla jego nemezis. Bystrzejsza niż większość kobiet, które znał, chociaż nie zadał sobie trudu by żadną poznać, przeświadczony o ich jednakowości. Na przykład jego drogie, delikatnego zdrowia kuzynki często mdlały przez silne emocje albo plotkowały w nieskończoność, co stawiało je w ostrym kontraście do Adler. Nie, żeby miały więcej do powiedzenia i zrobienia oprócz znalezienia sobie bogatego męża o dobrej reputacji, to musiał wziąć pod uwagę. Może Irene nie tyle była inna, co poznana?

Pokręcił głową. Na rozważania może sobie pozwolić, gdy wrócą bezpiecznie do Londynu, profesor wyjdzie na uniwersytet, a on sam zaszyje się w swoim zwykłym miejscu, potem wykona swoje zadanie, jeśli jakieś zostanie mu zlecone, i wieczorem w oczekiwaniu na Jamesa zanurzy się na trochę w rozmyślaniach. Nie miał wiele spraw niezwiązanych z siecią oraz zabójstwami, czasem pozwalał się zagadywać uroczym dzieciakom biegającym po ulicy i krótko z nimi rozmawiał, czasem zwyczajnie spacerował celowo wybierając takie zaułki, gdzie mógł pobyć absolutnie sam, bo w które nie wbłądziłby nikt rozsądny, nawet przez przypadek. W każdym razie nikt, kto bał się ciemności i podejrzanych typków czających się wśród ceglanych ścian; on — oprócz reputacji i nazwiska, które otwierało wiele drzwi — nosił właściwie najmniej święte ze wszystkich, właściwie bluźniercze, ale wiele więcej warte błogosławieństwo profesora Moriarty'ego. Przecież był jego ulubieńcem, czyż nie?

Zerknął na ozdobny zegar. Dochodziła dziewiąta, więc James zapewne już wstał. Być może już pił poranną herbatę (swoim niezrozumiałym zwyczajem pił ją niemiłosiernie gorącą, a jednak nie reagował na temperaturę w żaden sposób oprócz zadowolonego pomruku) albo dopracowywał swoje plany, które ułożone w sieć jak domino rozstawił z uwagą po Europie, gotowe dojść do stadium starannie skonstruowanej bomby mającej wybuchnąć w niby-kontrolowanych warunkach. Początkowa kostka domina w Strasburgu, kolejna w Wiedniu, Paryżu, następna tu, w Szwajcarii, jeszcze inna w Londynie — każdy rządek prowadził do iskier, które z czasem miały większą i większą szansę na zatlenie lontu.

Ktoś zapukał do drzwi. Sebastian odwrócił się i odetchnął z ulgą. Nie zdzierżyłby, gdyby w progu stanął kto inny.

— Profesorze.

— Mój drogi Sebastian. — Te słowa padły tuż po zamknięciu drzwi, nikt nie miał prawa usłyszeć ich intymności, a ciało przed drzwiami pokoju nie świadczyłoby dobrze o lokatorze. — Wspaniały strzał, oczywiście nikt nie będzie nas z nim kojarzył, wina spadnie na nacjonalistów, przecież to oni są głównymi wrogami anarchistów. — Moriarty był zadowolony, naprawdę musiał być oprócz genialnego dodatkowo szalony, mało kto cieszy się z morderstwa i rychłego posądzenia o nie niewinnej osoby. — Jestem ci teraz winny przysługę — dodał. Sebastian nigdy nie wiedział czy mówi on poważnie, czy żartuje, ale była jedna rzecz, której mógłby sobie zażyczyć. — Powinieneś odpocząć.

— Kiedy Don Giovanni będzie wystawiany następnym razem, zabierz mnie. Ostatnio tego nie zrobiłeś — powiedział trochę za szybko i Moriarty uśmiechnął się wszechwiedząco. Krótki czas reakcji trącił czule kilka strun, które przy każdej innej osobie były sztywne i oziębłe; był mu to winny, bez dwóch zdań, po tym jak niespodziewanie zrzucił na niego zlecenie, wysyłając w zapadający zmrok.

— Potrzebowałem, żebyś wykonał dla mnie coś innego, wiesz o tym. — Prawda, wtedy tkwił na dachu sześćset jardów od budynku eleganckiego hotelu, w którym znajdował się obecnie świętej pamięci cel zamachu oraz podłożona bomba. James jak zwykle miał rację; nikt nie szuka w czaszce dziury po kuli, kiedy tuż obok miała miejsce eksplozja. Jeśli mieli szczęście, z głowy nieszczęśnika po wybuchu raczej niewiele zostało. 

— Wiem. Ale teraz nie potrzebujesz, więc nie wydaje mi się, żeby coś stało na przeszkodzie.

— Masz rację — profesor chwycił go za rękę i czule pogładził szorstką skórę kciukiem. Przez chwilę wpatrywał się tylko w ich złączone dłonie, jednak szybko podniósł wzrok. — Nic nie stoi też na przeszkodzie, żebyśmy po powrocie do Londynu spędzili trochę czasu w parku.

— Możemy zamienić karmienie gołębi na polowanie na gołębie? — Sebastian uniósł wzrok. — Na tym się znam trochę bardziej.

— Nie, mój drogi, gdzieś trzeba przecież nakreślić granicę. — Ton Jamesa był niemal pobłażliwy, łagodny, ale jednocześnie rozbawiony. — Każdy przyzwoity człowiek jakieś ma.

— Twoje plany regularnie skutkują czyjąś śmiercią, ale gołębie są nietykalne? Każdy ma swoje dziwactwa. — Wzruszenie ramionami poprzedziło uchwycenie ciemnego krawata wolną dłonią i przyciągnięcie profesora bliżej, żeby musnąć jego usta. — Ty masz po prostu... w negatywie. Odwrócone. I podoba mi się to.

Zauważył ciepło w ładnych, okolonych nielicznymi zmarszczkami oczach gdy już błądził palcami w jasnych włosach, czule je przeczesywał na tyle, na ile mógł sobie pozwolić; ich nieuporządkowanie na pewno zwróciłoby uwagę. Pocałował Jamesa jeszcze raz, tym razem trochę mocniej niż wcześniej, śmielej, chętniej, odczytując lekkie skinienie głową jako pełną zgodę. 

Profesor był obudowany wszelkiego rodzaju barierami, z których wiele zmiękło albo przynajmniej pękło tak, by wpuścić Sebastiana do środka wiedząc, że jest on chyba jedyną osobą na całym świecie, której można całkowicie zaufać — przecież powierzył mu niejednokrotnie swoje życie, był takim wyrzuconym z wojska za agresję, pokrytym krwią aniołem stróżem, gotowym wystrzelić w każdej chwili, gdy zobaczy zagrożenie, takim cieniem, swoistym katem — i która, o dziwo, mimo wszystkiego czego mogłaby zażądać,  kocha bezwarunkowo. Tak, to było osobliwe, ale przecież był za niego wdzięczny.

— Profesorze — mruknął po chwili Moran, gdy obleczone w białe rękawiczki dłonie wsunęły się w jego włosy i lekko pociągnęły; odsunął się niezdarnie, nie odrywając oczu od tych pięknych, ciemniejących parę centymetrów od własnych. — Profesorze, my nie powinniśmy — dodał z żalem, bo nieważne jak bardzo chciałby na chwilę zapomnieć o reszcie świata, o huczącym wodospadzie, o tym, że cholerna Irene Adler zna ich sekret i zapewne użyje go do roszady na planszy, a co za tym idzie jej ranga wzrasta z banalnego pionka, nie mógł. — Nie powinniśmy.

— Nie powinniśmy robić też wielu innych rzeczy, mój drogi, całowanie się nie jest naszą największą zbrodnią. — James przekrzywił głowę, mierząc ukochanego spojrzeniem. — Mamy krew na rękach, obawiam się, że jeszcze wilgotną.

— Temu nie można zaprzeczyć. — Sebastian pochylił się, żeby ukryć uśmiech. Moriarty'ego zawsze to rozczulało, pułkownik Moran nieśmiały jak panna młoda, i zawsze się wtedy odsuwał w porę, by nie zostać obdarzonym morderczym spojrzeniem albo delikatnie skarcony  trzepnięciem w ramię. — Trzeba było to zrobić, Rene albo londyńskie gołębie — skwitował półpoważnie, a profesor tylko prychnął z rozbawieniem. 

— Doprawdy, Sebastian. Myślałem, że jesteś poważny.

— Jestem. Zwykle. Zamknąłeś drzwi, profesorze?

— Oczywiście.

— Wspaniale. — Nachylił się i pocałował go ponownie; tym razem został przyciągnięty i objęty. Może mogli wykraść z tego ranka jeszcze parę minut, mogliby, gdyby myśl o Irene nie dobijała się natarczywie i nie żądała natychmiastowej uwagi. Przecież to było ważne, chodziło o ich życie, a jednak nie potrafił się przemóc, żeby przerwać nawet znając ryzyko i wiedząc, jakie byłyby konsekwencje ich wykrycia. Jeszcze tylko jeden pocałunek, jedno wsunięcie dłoni trochę głębiej we włosy, jedno przygryzienie wargi...

— Coś cię trapi, mój drogi. — James odsunął się, po czym łagodnie ujął jego dłonie w swoje. Musiał już wcześniej wyczuć, że coś jest nie tak, jakimś cudem wyczytać wyryte imię Irene, zmarszczyć brwi, ale to przemilczeć doskonale wiedząc, że kilka minut później Sebastian zmięknie i nie będzie się opierał. Zwłaszcza jeżeli to coś ważnego. — Cokolwiek to jest, poradzimy sobie z tym. Co się dzieje? 

Sebastian zerknął na niego w obawą. Moriarty nie był tym typem, który reagował przemocą, lecz rozczarowanie, które czasem widywał w ostrych oczach było jeszcze gorsze, lodowate, i pozostawiało na nim paskudny szron, który mimo ciepła nie chciał zniknąć. 

— Chodzi o pannę Adler? — James uniósł brwi. — Mam szczerą nadzieję, że do niczego między wami nie doszło. 

— Nie myślałem, że będziesz mnie podejrzewał o takie rzeczy. — Krótkie zdanie, trwało dwie sekundy, a jednak wpiło się cienkimi szponami w za szybko bijące serce. Duma trochę go zapiekła, mógł wcześniej spotykać się z wieloma kobietami (nie tylko, ale te schadzki były trzymane w sekrecie i dla Moriarty'ego oczywiste) ale pozostawał wierny profesorowi. — Nic nie zaszło, a ja jestem świetnym aktorem — dodał trochę chłodniej, niż zamierzał. 

— Wiem, gołąbku, bardzo to sobie cenię. Wiesz, że nie miałem tego na myśli.

— Wiem. — Wziął głęboki oddech. — Ona o nas wie. Musiała słyszeć, jak rozmawialiśmy przed balem, te pokoje łączy balkon. Spotkałem ją już na korytarzu, nie w jej pokoju. Ona może to wykorzystać przeciwko nam, profesorze, martwię się — zakończył Moran z lekkim zaskoczeniem. — Zrobią ci krzywdę, jeśli się dowiedzą.

— Ty również jesteś w niebezpieczeństwie. — Profesor zamknął na chwilę oczy, ale szybko się uśmiechnął; nie tak czule, jak wcześniej, raczej jak drapieżnik, w którego zasięgu znalazła się bezbronna ofiara. — Kiedy następnym razem poproszę, żebyś odebrał od niej informacje, weź ze sobą broń, na wszelki wypadek, i zrób z niej dobry użytek.

heh

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top