usychająca lawenda przy lampie naftowej

Lawenda usychała, niepodlewana od wielu dni, blednąca, tracąca żywy fioletowy kolor. Ziemia w prostokątnej doniczce była sucha jak pieprz, wysuszona mimo rzadkiego pojawienia się londyńskiego słońca, przyćmionego chmurami i smogiem. Drobne pąki skurczyły się i pomarszczyły, zbrązowiały, kruszyły się za dotknięciem ręki. 

Nie miał kontaktu z Sebastianem od kilku tygodni. Od ich pierwszej poważnej kłótni. Może nie powinien był wymagać od niego wyboru między matką jego dziecka a długoletnim partnerem, ale jak inaczej miał być pewny, że pozostanie jedynym człowiekiem kochanym przez pułkownika w taki sposób? Możesz mu po prostu ufać, pomyślał, i strząsnął z siebie tę myśl. To niedorzeczne, to oczywiste, że mu ufa, zawierzył mu swoje życie tyle razy, wciąż to robi, powierza mu najważniejsze zadania bo wie, że ten je wykona co do joty, a jednak. 

Jednak nie potrafi mu zaufać na tyle, by wierzyć, że wykona plan bezbłędnie i nie zakocha się w Irene Adler, to jego wina, przecież mistyfikacja małżeństwa była jego pomysłem. Idiotycznym, jak się okazuje. 

Sebastian pamiętałby o podlewaniu lawendy. Biednego krzaczka chyba nie dało się uratować, chociaż wystające z ziemi malutkie pędy dawały jakąś nadzieję. Od razu podlał je wodą z konewki obok — może odrośnie, tak jak zaufanie ich obu do siebie nawzajem. Niepotrzebnie je naruszył zwierzaniem się ze swoich obaw. 

Irene westchnęła cicho i uniosła się lekko na wystawionym na taras szezlongu. Ogród wiejskiego domku jej matki naprawdę był urokliwy, jednak nie dane było jej go docenić — od rana źle się czuła. Z jakiegoś powodu — nawet trochę i na szczęście — zeszłego wieczoru pojawił się tu Sebastian i, zupełnie inaczej niż reszta mężczyzn która bywała opryskliwa i bezczelna, wykonywał prośby pani Adler. Przenosił, podawał, przestawiał, przynosił do południa. Potem zajął miejsce obok żony na tarasie i pilnował, żeby niczego jej nie brakowało.

— Pokłóciliście się? — spytała Irene, nakręcając na palec kosmyk włosów. — Masz wyraz twarzy jak niesłusznie zbity szczeniak. 

Sebastian skinął głową. 

— To głupie, ale... — prychnął z niezadowoleniem — kazał mi wybierać między nim a tobą. Przecież nie o to chodziło w jego planie, nie mogę zostawić żadnego z was. 

— I co zrobiłeś?

— Powiedziałem, żeby nie kazał mi wybierać. Nie mamy ze sobą kontaktu od tamtego czasu. 

— Jego genialny plan tylko was poróżnił, co? — kobieta uśmiechnęła się współczująco. — Musicie trochę odetchnąć od siebie, każde małżeństwo tak ma. Moja matka ucieka tu od ojca, często jest nieznośny. 

— Nie jesteśmy... A zresztą, może i jesteśmy. — Rezygnacja przeżarła jego ton jak kwas.

Czy było o kogo być zazdrosnym? Irene bez wątpienia była bardzo inteligentną i bardzo atrakcyjną kobietą; jasnoróżowa sukienka otulała ją prawie od stóp do głów, ale widać było brak krępującej ruchy i wygodę tiurniury, która całkowicie uniemożliwiłaby leżenie w jakikolwiek wygodny sposób. Długie włosy zostały spięte, w końcu była już mężatką i obyczaje tego wymagały, lecz kilka kosmyków wymknęło się i tak, by okolić jej twarz w delikatnym świetle słońca. 

Zdecydowanie było o kogo być zazdrosnym, ale przecież to, że była kobietą, które Sebastiana pociągały, nie oznaczało, że mu odbierze rozum. Kochał tylko jedną osobę i był to profesor Moriarty, nawet jeśli w ostatnim okresie pan profesor zachowywał się jak zazdrosny uczniak.  

— Może powinienem do niego wrócić i z nim porozmawiać — westchnął. — Przepraszam, ja ci tu mówię o nim, a ty masz większe problemy. 

— Możemy nie nazywać tego problemem? To też twoje dziecko — odparła. — Cieszę się, że mnie nie zostawiłeś z tym samej. 

— Gdybym to zrobił, okazałbym się beznadziejnym mężczyzną. 

— Prawda. A ja musiałabym poszukać na ciebie wszelkich możliwych haków, żeby utrudnić ci życie nawet pod protektoratem mistrza zbrodni. Co? — wzruszyła ramionami na widok uniesionych brwi Sebastiana. — Przecież mnie nie porzuciłeś — dodała i ścisnęła go za rękę. — Rozwiążemy to jakoś, moja w tym głowa. 

— Całe szczęście, że to bardzo bystra głowa. 

— Nie jesteś wcale taki zły, jak myślałam. 

— Czyli jaki?

Irene ponownie wzruszyła ramionami. 

— Ciężko jest być kobietą i ufać płci przeciwnej na tyle, żeby się kiedyś gorzko nie rozczarować. Znasz mojego ojca, widziałeś Nortona, a to tylko pojedyncze przykłady na tysiące. Od małego wysłuchiwałam, że jak nie nauczę się gotować, to nie znajdę męża, że jak nie będę idealnie zdrowa, to nie znajdę męża, że jak nie będę o siebie wystarczająco dbać, to nie znajdę męża. — Zamknęła oczy, kładąc dłoń na brzuchu. — Cały czas słuchałam tylko o tym, czym muszę być, żeby osiągnąć najwyraźniej jedyny cel jaki wolno mi mieć, czyli żeby znaleźć męża. A jeśli mąż okaże się pijakiem albo będzie skłonny do przemocy? Mój problem, muszę dźwigać swój krzyż — zakończyła ze złością. 

— Nie wiedziałem...

— Oczywiście, że nie wiedziałeś, bo nie macie takich restrykcji. Coś się zdarzy, pewnie, będziecie się uczyć manier, ale powiedział ci ktoś kiedyś "naucz się po sobie sprzątać, bo żadna cię nie zechce"?

— Szczerze mówiąc, nie. — Sebastian pogłaskał jej dłoń. — Nie wiedziałem, że to jest aż tak ciężkie. 

— Dla ciebie też by było. 

Obróciła się ostrożnie, podciągając sukienkę, by nie leżała na trawie. Z ulgą wyciągnęła nogi na całą długość szezlonga, nieobciążone warstwami materiału. 

Moran delikatnie odwrócił wzrok. 

— Coś nie tak? — Irene zerknęła na niego, po czym westchnęła wszystkowiedząco. — Jesteśmy małżeństwem, to nie będzie skandal, jeśli zobaczysz moje kostki. 

— Skoro tak mówisz. Mogę? — Położył dłoń na jej brzuchu dopiero po tym, jak skinęła głową. — Dziwnie się czuję — wyznał nieśmiało. — Mam nadzieję, że będę dobrym ojcem. Nie chciałbym pójść w ślady mojego. 

Irene pokręciła łagodnie głową. 

— Będziesz dobrym ojcem. Ja będę musiała się nauczyć jak być matką. Planowałam umrzeć starą panną — uśmiechnęła się. — Żadnego niewdzięcznego męża ani rozstawiania mnie po kątach.

— Obiecuję, że nie będę cię rozstawiał po kątach. Ani nie będę niewdzięczny. 

— To akurat wiem. Jesteś porządnym mężem. Cieszę się, że to ty mi się trafiłeś. Nawet jeśli to tylko przykrywka — sprecyzowała. 

Ciepły wiatr rozwiewał jej włosy, te kosmyki, które wymknęły się ze starannie upiętej fryzury; zakręcone włosy były spięte w elegancki kok, z którego chyba celowo wysuwały się kolejne pasma. Dopasowany do sukienki kapelusik leżał na jej kolanach, trzymała go za wstążkę i mięła ją w palcach. Dopiero po chwili uderzyło go, że może powinien po prostu dostosować się tego, jak teraz wygląda jego życie — z żoną, spodziewając się dziecka — i to zaakceptować, skoro James wydawał się nieosiągalny, ba, może już nie chciał mieć z nim kontaktu, skoro nie pojawiały się żadne tęskne listy pełne czułych słów. Nawet gołębie wydawały się uciekać mu z drogi, jakby wiedziały w tych swoich małych główkach, że Sebastian zranił ich ulubionego człowieka. 

Nie obchodziło ich to, że to James zaczął konflikt głupią propozycją ślubu jako przykrywki, a potem stał się zazdrosny o osobę, którą sam wybrał. 

— Co ja mam teraz zrobić? Pod względem profesora — uściślił. 

— Jedź do niego. Wsiadaj w pociąg i wracaj do Londynu, wyjaśnij to z nim. Wyglądasz na bardzo przybitego odkąd się pokłóciliście. Złość piękności szkodzi — dodała pół żartem i uśmiechnęła się. — Ja sobie tu poradzę, ale jeszcze tu wróć, dobrze? 

Tysiąc myśli przemknęło przez jego umysł, od porzucenia Jamesa (!) i pozostania tutaj z Irene do natychmiastowego zebrania się i gorączkowej jazdy na dworzec. 

— Wrócę — obiecał i w przypływie impulsu pocałował ją w czoło. — Wrócę, obiecuję. 

Irene pokręciła pobłażliwie głową. Mężczyźni. Mężczyźni i ich papierowe serduszka. 

Położyła dłoń na brzuchu i uśmiechnęła się do siebie. 

Oczywiście, że akurat gdy się spieszył, pociąg musiał niemiłosiernie się wlec przez może i urokliwe, ale w tym momencie najbardziej irytujące na świecie wsie. Zdenerwowanie opuściło go na widok londyńskich przedmieść, bo oznaczały one jasną drogę do celu. Do Jamesa, poprawił się, i zacisnął mocniej dłonie na materiale płaszcza. Miał nadzieję, że obaj nawzajem sobie wybaczą. 

Niezbyt zabudowane okolice szybko przerodziły się w zatłoczone od budynków i ludzi pierwsze dzielnice miasta, poszarzałe i pełne dymu unoszącego się nad głowami przechodniów, z równo ustawionymi — jak papierosy w pudełku — przylepionymi do siebie kamienicami, po dwie ściany każda, latarnie uliczne płonące na peronie jak drogowskazy do celu; tak, właśnie tam musi się udać, żeby zobaczyć się z Jamesem, żeby rozwiązać kąsający go problem i pozbyć się jego jadu z krwiobiegu. 

Te miesiące bez niego były trudne, ciężkie, i nie chciał żeby dłużej się ciągnęły. Nie lubił spędzać czasu samotnie, a im dłużej o tym myślał, tym bardziej był przekonany, że popełnił błąd i niepotrzebnie wytknął Jamesowi jego skądinąd słuszne obawy. Może faktycznie zaczynał coś czuć do Irene, ale bagatelizował to jako przyjaźń, niezagrażającą relacji z Moriartym. Wspaniałą samą w sobie, bo lepiej się dogadywać jako mistyfikowane małżeństwo niż nie, ale bezpieczną w kontekście ich związku. 

Przecież nigdy nie chciał porzucić Jamesa, dlaczego miałby w ogóle to zrobić? Był zakochany, bardzo, boleśnie, na zabój, i chyba bez niego oszaleje; skończy wysłany na wybrzeże jako wariat i co, ma spędzić resztę życia samotnie, z przypiętą łatką szaleńca, a jedyną czułością jakiej doświadczy będą pełne współczucia spojrzenia? Nie zgadza się.

Co prawda na wybrzeże wysyłano raczej tych, którzy potruli się arsenem obecnym w tapetach czy paskudną ilością smogu, ale miał przeczucie, że morskie powietrze to renomowany lek na wszystko.

Już zaraz powinien wysiąść, a potem przejść kilka ulic do Conduit Street — mógłby wsiąść do dorożki, ale nie chce na żadną czekać, nie ma czasu, serce zaraz wyskoczy mu z piersi po skruszeniu wszystkich żeber. 

Ostatnia stacja, wysiada, idzie szybkim krokiem. Znajome ulice, znajome narożniki domów i wykusze, nawet rozpoznaje kilka osób, ale to nie czas na przywitania. W końcu otwiera drzwi kamienicy — pani Turner wyciąga do niego ręce, mówi coś, pada imię Jamesa — ale przecież on sam zaraz się przekona. 

Drzwi do ich (?) mieszkania są zamknięte, tak jak zawsze były, żeby nikt ich nie przyłapał; przed niezapowiedzianymi gośćmi broniła ich solidna zasuwka na drzwiach — podejrzewał, że zamontowano ją na etapie późniejszym niż konstrukcja drzwi — i z duszą na ramieniu powoli wsunął klucz do zamka. Obrócił się bez problemu, tak jak powinien. 

Zawiasy zaskrzypiały, a on sam poczuł miłe uczucie w piersi, kiedy przekroczył próg, bo wrócił do domu. Gdzieś tu był James, bo godzina była zbyt późna na to, by przebywał na uniwersytecie, a jeśli jeszcze czymś się zajmuje, to zapewne w studiu. 

Rzadko kiedy wchodził do studia niezaproszony i miał świadomość, że James może go albo uprzejmie wyprosić i każe mu się przenieść do drugiej sypialni, obecnie nieużywanej, albo nie daj Boże go zwolni, czym wydrapie mu na plecach celownik widoczny dla każdego, z kim miał kiedyś mniejszy lub większy problem, od policji do drobnych przestępców. Coś zaszeleściło mu pod butem; zerknął w dół i poczuł się tak, jakby pękało mu serce. 

Zaszeleściły suche łodyżki lawendy. Jeśli mógł to odnieść do świeżych kwiatów, które profesor wsuwał mu do kieszeni albo do futerału na broń, a z bólem serca mógł, to mógł te uschnięte kwiaty odczytać jako jasną wiadomość. 

Nie ma tu dla ciebie miejsca, zdawały się mówić, zaniedbałeś nas i jego, nie chcemy cię tu, pułkowniku. Idź i plam ręce krwią gdzie indziej, ale mamy jej dosyć w swojej doniczce

Może faktycznie powinien się wycofać. Może to jeszcze nie czas. 

Zanim jednak zdążył, drzwi od studia otworzyły się, wypuszczając słabą poświatę wielu zapalonych świec. James trzymał coś w dłoniach — list? — i niemal na niego wpadł. 

— Profesorze — rzucił, automatycznie wyciągając ramię, by go podeprzeć. — Przepraszam. Wróciłem, bo przemyślałem twoje pytanie i o ile to oczywiste, że wybieram ciebie, to nie mogę jej porzucić. Nikt z nas nie przewidział, że tak się stanie. 

— Cieszę się, że wróciłeś. — Moriarty splótł ich dłonie. — Nie odchodź tak. Nigdy więcej. Wiem, że nie potrafisz wybrać, teraz to rozumiem, mój drogi. To był mój pomysł, więc nasz konflikt to poniekąd moja wina. 

— Obaj zawiniliśmy w jakiś sposób. Nie powinienem był odchodzić bez wyjaśnienia i znikać na tygodnie. 

— Nie powinieneś był — zgodził się — a ja nie miałem prawa wymagać od ciebie podjęcia tak poważnej decyzji. Żałuję, że chciałem cię zmusić do takiego wyboru.

Sebastian uśmiechnął się szeroko.

Może i żaden ksiądz nie udzieli im ślubu, a jego rodzina nigdy się nie dowie o jego słodkiej miłości, ale oni dwaj ciągle spędzają razem życie, ciągle do siebie wracają po najgorszych sztormach, nawet jeśli żagle są rozszarpane a takielunek roztrzaskany, to kotwica wciąż ich trzyma, i jeśli to nie było małżeństwo, to nie był pewny, czego Bóg mógłby jeszcze żądać.

To był ich własny sakrament, ich uczucie i ich więź, zawierany za każdym razem, kiedy usta się ze sobą łączyły; kiedy łzy wsiąkały w materiał, kiedy stykali ze sobą czoła.

— Mogę jeszcze wspomnieć o dziecku? — zapytał nieśmiało. Miał naglącą propozycję, a ona albo byłaby dla Jamesa ogromnym komplementem, albo bardzo by go zraniła. — Mam pytanie. Irene jeszcze o tym nie wie, ale... — wzruszył ramionami — ona raczej nie ma lepszego kandydata. 

Moriarty pokręcił głową, marszcząc brwi. Znał zapalczywość swojego ukochanego, od podszewki, uwielbiał ją, ale jeśli pytanie było zadane w ten sposób, nie mógł nic poradzić na swoje zmartwienie.  

— Kandydata do czego?  

Sebastian wziął głęboki oddech. 

— Do bycia ojcem chrzestnym. 

Och. Och. James zamknął oczy. Sebastian prosił go o zostanie ojcem chrzestnym dziecka, które jako dobry mąż miał uznać za swoje, chociaż ojcem był tak naprawdę były kochanek Irene. 

— Gdyby cokolwiek stało się mi albo Irene... Wiem, że nie lubisz dzieci, tolerujesz tylko studentów, i jeżeli odmówisz, zrozumiem. Nic się nie stanie — na podkreślenie tych słów uniósł do ust i ucałował jego dłonie. — Ale muszę o tym pomyśleć. 

Irene westchnęła. W miarę postępowania ciąży coraz gorzej się czuła we własnym ciele — ciągle zmęczonym, podpuchniętym, zaczerwienionym albo spoconym, i dla własnego dobra (oraz dobra swojej garderoby) zaczęła nosić lżejsze suknie. I tak spędzała większość czasu na odpoczynku w miłym domu należącym do jej rodziców, a który odstąpili jej i Sebastianowi w prezencie ślubnym. Do tej pory spali w skrzydle ich głównego domu, ale wiedziała, że Moran z równą ulgą przyjmie przeprowadzenie się i prywatność, która z tym nadeszła.  

Teraz definitywnie było widać, że oczekuje dziecka — oczekuje to może nieodpowiednie słowo, po prostu widać, że jest w ciąży — i co się z tym łączyło, wszyscy chcieli ją we wszystkim wyręczać i wszędzie jej towarzyszyć na wypadek, gdyby coś się stało. Przez coś chyba mieli na myśli potknięcie się o wystający korzeń albo zahaczenie o coś rąbka sukni. 

Cóż, te podejrzenia szybko same się zredefiniowały, kiedy zemdlała tamtego wieczoru. 

Twarze nieco jej się mieszały, kiedy otworzyła oczy — rozpoznała spięte włosy pani Cuttle i kolorowe sukienki jej dwóch córek, rozpoznała twarz Sebastiana, który klęczał przy niej i podtrzymywał ją tak ostrożnie, jakby była ze szkła, i... Czy to był Moriarty? 

— Nic mi nie jest — zaprotestowała, kiedy Sebastian położył ją do łóżka. — Ciąża to nie choroba.

— Zemdlałaś. 

— Mogę coś powiedzieć? — głos profesora jakby otrzeźwił Sebastiana, ten obrócił się natychmiast z niepokojem wypisanym na twarzy. — To może nie jest odpowiednia pora, ale, panno Adler — James spojrzał na nią uważnie — Sebastian zaproponował mi bycie ojcem chrzestnym waszego dziecka. A ja nie potrafię mu odmówić. 

— To cudownie! — pani Cuttle klasnęła w dłonie. — Jestem pewna, że będzie pan świetnym ojcem chrzestnym dla małej. 

— Małej? — Sebastian spojrzał na kobiety, a potem na Jamesa. — Będziemy mieć córkę? 

Irene uśmiechnęła się szeroko, kładąc dłoń na brzuchu.

— Tak sądzę. Ku cierpieniu męskiej części rodziny, pierwsze dziecko w zasadzie każdej panny Adler to dziewczynka. Są tacy dramatyczni, kiedy się dowiedzą, że nie będą mieć syna. Mało brakuje do rozdrapywania kamizelek i szlochania — zażartowała. — Mam nadzieję, że nie robi ci różnicy płeć dziecka.

— Nie możesz nazwać mnie przyzwoitym człowiekiem, ale obiecuję, że zadbam o córkę tak samo jakbym dbał o syna. 

— Chyba świat się zawali, jeśli ktoś się o tym dowie. 

— Oglądanie załamania nerwowego mojego ojca zawsze cieszy. 

Irene roześmiała się. 

— Jesteś idiotą, Sebastian. Nieprzyzwoitym. 

— Moralnie na pewno, ale mam na sobie spodnie, jeśli o to pytasz — mrugnął wesoło. Chryste, jego ojciec ukarałby go dotkliwie za takie żarty w obecności damy, ale, jak z zadowoleniem widział, Moran senior coraz rzadziej się pojawiał w jego życiu. 

— Idź. Postaram się zasnąć, może poczuję się lepiej rano. 

Drzwi zamknęły się za mężczyznami, kiedy wyszli. Sebastian wciąż lekko rozbawiony, za to James w zadumie.

— Jesteś z nią szczęśliwy? — zapytał po chwili. 

Moran westchnął. 

— Rozmawialiśmy o tym, profesorze. Irene nigdy nie będzie miłością mojego życia, bo ktoś już ma ten tytuł, i kocham jego. Ale jest moją żoną, jest w ciąży — dodał szybko — i powinienem, muszę oraz chcę jej pomóc jak tylko mogę. 

— To zrozumiałe. Więc jesteście przyjaciółmi?

— Tak. Można tak powiedzieć. Chodź — poprowadził Jamesa za rękę do salonu i wskazał mu fotel. — Minęły wieki od naszego ostatniego wspólnego wieczoru, a tutaj jesteśmy bezpieczni jak nigdzie indziej. To nie jest Conduit Street, ale za to nie ma tych ohydnych motyli nad kominkiem. 

— Powinienem ci je dać w prezencie ślubnym — Moriarty pokręcił głową z udawanym niezadowoleniem. — Pasowałyby tu. 

— Ani słowa więcej.

— Ani jednego?

Sebastian nachylił się nad fotelem, oparłszy dłonie o podłokietniki i wsunąwszy kolano między te profesora. Patrzyli na siebie przez chwilę, oczy równie błyszczące, łagodne, ale pełne chęci do kolejnej gry, jakie między sobą dla zabawy toczyli. Chęci do powrotu do ich poprzedniego stanu, samozadeklarowanego małżeństwa, bo przecież Sebastian był dla Jamesa mężem i na odwrót, a małżeństwo to znacznie więcej niż tylko papier w urzędzie i kościele; czasem nawet zupełnie się z nim mija, tak jak w ich przypadku. 

— Ani jednego — mruknął prosto w jego usta, zanim go pocałował. — Ani jednego słowa na temat tych cholernych motyli.  

parę rozdziałów do końca

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top